Dom

Dom

piątek, 31 marca 2017

79. Miksokret, czyli nie wylewki a wysypki

2014-06-27

Dawno temu, w erze sprzed budowy domu, wielokrotnie bywałam świadkiem rozmów prowadzonych przez osoby wtajemniczone:
- Jakie robiłeś wylewki, z miksokreta czy jastrychowe?
- Jastrychowe, bo mam podłogówkę.
- A jakie robiłeś stropy, teriwa czy monolity?
- Monolity, bo mam antresolę.

Hmm, o czym oni gadają, zastanawiałam się. Co to jest ten miksokret? Wyobrażałam sobie, że robienie wylewek polega na wylaniu płynnego betonu na podłogę, której powierzchnia jest ograniczona deskami szalunkowymi, aby beton nie rozlał się tam, gdzie nie powinien – i już. Tafla sama się poziomuje, bo jest półpłynna, zastyga, i wylewka gotowa.

Ja, w swej naiwności, sądziłam nawet przez chwilę, że może wylewki zrobimy sami. No bo co to za sztuka kupić gotowy materiał w workach, wypożyczyć betoniarkę i zrobić szalunki? Ale to było kiedyś. Dziś wiem, że samodzielne zrobienie wylewek jest niemożliwe.

Gdy zaczęliśmy zgłębiać temat wylewek okazało się, że wylewki jastrychowe odpadają na starcie, ponieważ są za drogie. Dowiedziałam się tylko na ich temat tyle, że kosztują około 50 zł/m2 i że są zalecane na powierzchniach z ogrzewaniem podłogowym, ponieważ podobno lepiej od innych typów wylewek oddają ciepło. Jak się je technicznie wykonuje – nie wiem.

Gdy pytałam o opinię na temat wylewek jastrychowych kilku pracujących na naszej budowie fachowców, wszyscy kiwali głowami, krzywili się i lekko cmokali:
- No niby piszą, że jastrychy przy ogrzewaniu podłogowym lepsze, ale czy ja wiem? Jak dla mnie to jest wyciąganie kasy. Nie widzę specjalnej różnicy.

Marek, jako dyplomowany magister fizyki, zrobił mi wykład na temat bezwładności cieplnej, zasady zachowania energii i bilansu energetycznego. Mało z tego zrozumiałam ale zapamiętałam morał:
- Sranie w banie - zaczął małżonek - Różnice w przewodzeniu i oddawaniu ciepła mogą wystąpić, owszem, ale tylko w pierwszej fazie nagrzewania. Jak się już rozbuja, to jest to samo. Skoro jastrych szybciej przyjmuje, to i szybciej oddaje. A skoro zwykła wylewka wolniej przyjmuje ciepło, to znaczy że ma większą bezwładność i że również wolno będzie ciepło tracić. A bilans musi być taki sam, kwestia rozłożenia procesu w czasie – tak twierdzi mój osobisty fizyk.

Ale o czym ja w ogóle piszę. Nie będzie jastrychu i koniec. Po pierwsze nie mamy ogrzewania podłogowego w całym domu, a jedynie w łazience na dole w wiatrołapie, a po drugie mam inne pomysły na wydawanie pieniędzy.

No więc miksokret. Ciekawe, co to za licho?

Wybraliśmy wykonawcę, który został nam polecony przez naszego dekarza.
Pan Arek przyjechał na budowę, obejrzał dom, pomierzył z grubsza powierzchnię przy pomocy stalowej taśmy mierniczej. Przez chwilę negocjowaliśmy cenę. Ostatecznie umówiliśmy się na cenę ryczałtową za całość – czyli za robociznę i materiał razem. Na nasz dwupoziomowy dom o powierzchni podłóg 212 m2 (trochę na klatkę odejdzie) ustaliliśmy cenę 6200 zł.

Zgodnie z zaleceniem pana Kukułki hydraulika zaznaczyłam, że w łazience i w przedpokoju, a więc w pomieszczeniach, gdzie rozłożone jest ogrzewanie podłogowe, koniecznie do betonu musi być dodany plastyfikator. Na to pan Arek odpowiedział:
- Proszę pani, ja robię całość plastyfikowaną, bo wtedy mam gwarancję, że nic nie popęka. Daję też podwójne zbrojenie, z metolowej siatki raz, z włókna dwa. Pani się nie martwi, wszystko będzie zrobione jak się należy. I taśmy dylatacyjne będą, i szczeliny dylatacyjne też będą.

No dobra. Cokolwiek to znaczy.

Zbrojenie z siatki stalowej w miarę kojarzę, widziałam takie ustrojstwa w składach budowlanych. Ale ciekawe, na czym polega to zbrojenie z włókna. Czy będą zatapiać w betonie jakąś tkaninę? No i te szczeliny dylatacyjne – chyba ważna rzecz, choć nie wiem, jak się je wmontowuje w posadzkę.

Pan Arek wziął klucz od kłódki, którą zamykana jest brama, na łańcuch, i powiedział, że za dwa dni przywiozą piach, a za trzy dni przyjadą z maszyną i zaczną „robić”. Powiedział też, że z robotą zejdzie im dwa dni. Jeden dzień poddasze – i od niego zaczną, a drugi dzień parter.

Dwa dni i już? Super!

Dziś wiem, że dwa dni to początek zabawy. Owszem, ekipa skończyła i odjechała błyskawicznie, tylko że potem przez – uwaga – półtora tygodnia – trzeba było te wylewki polewać wodą dwa razy dziennie, a przy upałach nawet częściej. Więc czas niezbędny do wykonania wylewek to minimum 2 tygodnie.

- I niech pani naprawdę nie lekceważy tego podlewania, bo jak beton za szybko wyschnie, to z wierzchu będzie się wydawał twardy, a pod spotem będzie miał, tylko rozeschnięty, kruchy piach. I nic z tego nie będzie, bez podlewania to wyrzucone pieniądze – instruował nas pan Arek.

Tu wtrącił się wysoki pracownik pana Arka, który mówił do mnie „szefowa” i sypał dowcipami jak z rękawa:
- Szefowo, bo beton trzeba traktować jak alkoholika. Trzeba mu zawsze dać pić i nie dać mu wyschnąć.

No to instrukcje mamy. Oczywiście zastosujemy się.
Ależ my się na tej budowie napielęgnujemy, to chyba sobie niedługo czepki pielęgniarskie sprawimy :)

Najpierw przyjechał piach. Kierowca miał kluczyk od pana Arka, ale szczęśliwie zastał nas na działce, więc mogłam porobić zdjęcia hi hi.

Wysypał wywrotkę piachu „na ganku”, między słupami. Zawalił całe wejście. Dużo tego! Pogadał z nami chwilę i powiedział:
- Dobra, to ja jadę po resztę, jeszcze pół wywrotki. Razem 36 ton.
- Co? Aż tyle? Przecież nam się strop zarwie od samego piachu. Poza tym tu się już więcej nie zmieści, gdzie pan to wysypie?
- Zmieści się, zmieści. Najwyżej zajmiemy trochę chodnika i nie zamkniemy bramy.
Brama zresztą była już zdjęta z zawiasów, bo nasz wjazd na działkę jest oczywiście za wąski dla normalnych ciężarówek.











W dniu rozpoczęcia prac wylewkowych pojechaliśmy na działkę na godzinę ósmą rano, żeby otworzyć robotnikom dom. Klucza postanowiliśmy więcej nie udostępniać obcym ludziom, choćby im dobrze z oczu patrzyło. Zbyt wiele osób będzie się przewijać przez nasz dom. Dwa dni jakoś damy radę bywać.

Chwilę czekaliśmy na ekipę. W tym czasie postanowiłam zabezpieczyć nasze piękne, nowe drzwi wejściowe przed ewentualnymi uszkodzeniami mechanicznymi. Strzeżonego, jak to mówią … no, wiadomo. Lepiej, żeby moje nowe futryny pozostały nowe.

Na progu leży kawałek folii fundamentowej – i dobrze, niech leży. Niech robotnicy depczą gumę zamiast lakierowanego drewna. Na futryny z obydwu stron założyłam natomiast nakładki z grubej tektury, którą wycięłam z opakowania po otulinach hydraulicznych. Pudło było długaśne, więc tektury wystarczyło na zabezpieczenie całej wysokości. Pozaginałam je w odpowiednich miejscach, aby przylegały do futryn, przykleiłam je taśmą do drzwi owiniętych folią streczową, a z drugiej strony Marek przytwierdził tekturę do muru gwoździem. Trzyma się pięknie. Drzwi otworzyliśmy na oścież, blokując je deską przed samoczynnym zamykaniem się i gotowe. Panowie mogą teraz swobodnie wnosić sobie worki z cementem, łopaty albo inne cudaki i raczej naszych drzwi nie zarysują.



Ekipa przyjechała samochodem dostawczym z otwartą paką. Na pace spakowane były siatki zbrojeniowe, listwy dylatacyjne (czyli takie białe taśmy z miękkiej pianki zwinięte w duże kręgi), łopaty, beczka, wąż i czort wie co jeszcze. Za autem jechała przypięta na hak do holowania żółta maszyna. To sprawca całego zamieszania, ów tajemniczy miksokret.





Mikstokret działa na ropę, warczy przy tym potwornie głośno i dymi spalinami. Niestety, sąsiedzi przez te dwa dni nie mieli lekko. Bardzo przepraszamy.

Obok maszyny stanęła plastikowa beczka na wodę, wiaderko, kanister z ropą, kanister z plastyfikatorem i woreczki z – jak się okazało – zbrojeniem włóknistym.






Plastyfikator to płynny dodatek do betonu, wlewa się go, w odpowiednich proporcjach, których nie znam, do zaprawy wyrabianej przez warczącego miksokreta.

Zbrojenie włókniste to nie żadna tkanina, jak początkowo sądziłam, ale syntetyczne, miękkie włókna, przypominające nieco gęsie pierze, w zasadzie puch. Włókna te składały się z drobnych niteczek. Pan operator od miksokreta wyjaśniał mi, że włókna wsypuje się do zaprawy, one się w niej równomiernie rozsypują na kosmyki i dzięki temu wiążą dodatkowo beton włóknistą strukturą nitkowych, syntetycznych połączeń. Ot, cała filozofia zbrojenia włóknistego.


Panowie przyjechali do pracy we czterech. Szef, pan Arek, harował przy łopacie na równi ze swoimi pracownikami. Świetnie posługuje się łopatą, ale jeszcze lepiej butami. Górki zaprawy o wiele szybciej i precyzyjniej zagarniał nogą z kopniaka bokiem stopy, niż łopatą. Jeszcze nie widziałam takich cudów, żeby kilkoma kopniakami rozsypać zaprawę na powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych, i to równo! Kopanie perfect! Szybciej i skuteczniej niż łopatą.

Każdy z panów miał co robić. Oj miał! Jeden pan zajmował się produkowaniem „materiału”. I tu dochodzimy do sedna sprawy, co to są te wylewki z miksokreta. Otóż wylewki to po prostu wysypki! Bo się je wysypuje a nie wylewa. Wiem wiem, też byłam zdziwiona.

A więc pan obsługiwał żółtą, warczącą maszynę. Przez okrągły wlot z otwartym włazem, jak przy czołgu he he, wrzucał do niej kilka odliczonych łopat piachu. Potem ze stojącej obok beczki nabierał wiadro wody, wlewał do niego kubek plastyfikatora oraz wsypywał kubek puchowego włókna i całość zawiesiny wlewał do "włazu" maszyny. A tam się wszystko trzęsło i bulgotało. Na koniec dosypywał pół worka cementu. I tak bez przerwy. Piach, woda. plastyfikator, puch, cement. Piach, woda. plastyfikator, puch, cement. Piach, woda. plastyfikator, puch, cement. Nudne i męczące zajęcie. Za to pan miał ładne muskuły i z pewnością nie zapłacił za siłownię ani złotówki.

Z dużej maszyny zwanej miksokretem wychodził gruby, gumowy wąż, o średnicy jakieś 10 cm. Wąż ten pociągnięty był na górę domu, a jego wylot przytwierdzony był do „garnka” ustawionego na trójnogim stojaku.

Maszyna po zmieszaniu piachu, cementu, wody i dodatków pompowała uzyskany materiał przez owego węża, do góry, aż do wylotu, czyli do "garnka". Garnek miał dziurawe dno, więc materiał wysypywał się z niego na podłogę, usypując kopce.





Kopce te wyglądały identycznie jak kretowiska. Podejrzewam, że stąd właśnie wywodzi się nazwa MIKSO – KRET. Najpierw miksuje, potem zostawia kopce - niczym kret. Panowie musieli co chwilę przestawiać garnek z miejsca na miejsce, aby kopce rozłożyć mniej więcej na całej powierzchni pomieszczenia, a nie tylko w jednym miejscu. Zresztą, jak spod gara wylatywało za dużo materiału , to kopiec zaczynał go unosić i wszystko się wywalało.

Proces usypywania krecich kopców przebiega dość żywiołowo. To prawie jak kataklizm. Maszyna potwornie warczy, więc jest głośno i trzeba do siebie krzyczeć. Wąż, przez który tłoczona jest ciemna zaprawa w konsystencji mokrego, gęstego piachu, lata jak szalony. Cały skacze, drga i wierzga. Raz prawie mnie zrzucił ze schodów! Panowie próbują okiełznać potwora. Co kilka metrów przywalają go dwoma workami cementu, czyli kładą na nim 50 kilo ładunku, żeby przygwoździć go do podłogi i żeby tak nie skakał. Często też na wężu stają. A on mimo to wierzga i przepompowuje zaprawę. Oprócz hałasu i skaczącego węża z „gara” wydostaje się mnóstwo kurzu. Kopce się sypią, a wraz z nimi pompowane jest sprężone powietrze, które dmucha w materiał i rozpyla dookoła drobinki kurzu i piachu. A gdy kończy się partia tłoczonej zaprawy, na koniec tłoczone jest samo sprężone powietrze, i wtedy wszystko syczy i z „gara” wydostaje się sam kurz.

No po prostu syf i brud! Nie dość, że na nasz piękny, biały, czyściutki styropian, tak pieczołowicie układany i docinany między rurami wodnymi, wysypuje się prawie brudne błoto, to jeszcze tyle kurzu! Załamka :)

Kopce się sypią, "garnek" przestawiany jest z miejsca na miejsce, a dwóch panów w tym czasie rozgarnia kopce po całej powierzchni domu. Jeden młody, szczupły i sprytny chłopak wysyła łopatą długie równe bryzgi zaprawy, a szef robi to samo z buta, przy czym szef jednorazowo zasypuje większą powierzchnię niż młody!

Gdy panowie rozgarnęli z grubsza pierwszą warstwę „mokrego piachu” w pierwszym pomieszczeniu, garnek został przeniesiony do drugiego, i tam do akcji rozgarniania przystąpił trzeci pan, czyli czwarty, bo trzeci cały czas zasypywał miksokreta piachem, cementem i wodą.

Teraz pan Arek zajął się rozkładaniem na ścianach, tuż przy posadzce, taśm dylatacyjnych. Rozwijał białą, miękką taśmę piankową, zagarnywał dłonią „piach” usypany z gara i przysypywał nim taśmy, aby przylegały do ścian i nie przewracały się. Wszystko robił w pozycji klęczącej, nie kucał, tylko łaził po mokrym brudnym „piachu” na kolanach. Pomimo lekkiego brzuszka był bardzo sprytny i żwawy w tej robocie. Rach ciach i taśma dookoła ogromnego pomieszczenia rozwinięta.

Panowie założyli do tych prac klęczących specjalne, gumowane spodnie, a raczej nakładki na spodnie, jakby szerokie getry chroniące całe łydki i kolana. Bez tych ochraniaczy szybko nabawiliby się reumatyzmu, bo jak się okazało przeważającą większość czasu spędzają klęcząc w mokrym „piachu”.

Gdy kretowiska zostały z grubsza rozsypane w całym pomieszczeniu, a listwy dylatacyjne przylegały do ścian, przyszedł czas na układanie stalowych siatek. Zostały one rozłożone na całej powierzchni rozsypanego w pierwszej warstwie „piachu”. Następnie znów przyszedł czas na kretowiska. Rura znów poszła w ruch i zaczęła tłoczyć zaprawę, szamocząc się na całej długości. Chodziło o to, aby rozłożone, stalowe siatki przykryć kolejną warstwą "piachu". Zbrojenie miało się znaleźć mniej więcej w połowie grubości wylewki.



Trzeba przyznać, że panowie przygotowani byli do pracy perfekcyjnie. W trosce o nasz styropian oraz o ogrzewanie podłogowe, na podłodze rozciągnęli dywany, a na nich ułożyli deski tworzące ścieżki do chodzenia. Oczywiście tylko w miejscach newralgicznych. Dywany były brudne jak diabli, całe uwalone piachem i cementem. Ale były i chroniły rurki od podłogówki oraz styropian przed butami robotników i wierzgającą wciąż rurą.

W miejscach narażonych na urazy mechaniczne, przez które panowie ciągle musieli przechodzić albo na których leżała skacząca rura, a na które zabrakło dywanów, panowie rozciągnęli tektury z pudeł kartonowych, jakie zostały na naszej budowie po sedesach albo innych kupowanych sprzętach. Tak więc gdy wnosili na górę siatki, taśmy, łopaty albo worki z cementem, żeby przywalić nimi nieznośną rurę, nie było obaw, że zdepczą i rozwalą styropian albo podłogówkę. Podobała mi się ta dbałość.









Poza dywanami panowie mieli ze sobą sporo różnego rodzaju szmat, na przykład mocno brudną, podartą i wymazaną w cemencie koszulę nocną, w różyczki. Obwiązywali tego typu szmatkami skaczącą rurę w miejscach, gdzie mogłaby ona wyrządzić jakieś szkody, na przykład podrapać futrynę. Wprawdzie i próg i futryny sami zabezpieczyliśmy przed przyjazdem ekipy, ale szmaty i tak się przydawały.

Panowie są zaprawieni w tej brudnej robocie. Mają umorusane ciuchy, więc klękają i siadają gdzie popadnie nie patrząc, gdzie jest czysto a gdzie piach. W przerwach kładli się na wznak na ciepłym, białym, ale ukurzonym przecież i nieco zdeptanym styropianie, i odpoczywali w pozycjach na luzaka, pijąc kawę i jedząc kanapki.


Aaaa, zapomniałam napisać, że panowie całą robotę zaczęli od rysowania kresek na ścianach. Dysponowali elektroniczną poziomicą z laserowym, czerwonym wskaźnikiem. Najpierw coś tam sobie pomierzyli, coś pikało, a potem dookoła całego domu, na ścianach, na wysokości ok. 30 cm nad posadzką, narysowali ołówkiem poziome kreseczki. Wszystkie kreski, rozmieszczone co kilkadziesiąt centymetrów, były na jednym poziomie. Potem przekonałam się, że stanowiły one punkt odniesienia – to właśnie do nich dociągana była i wyrównywana wylewka.

Ciąg dalszy nastąpi. 

78. Sonda czy bednarka?

2014-06-26

Umówiliśmy się z elektrykiem na budowie na godzinę ósmą rano. Gdy przybyliśmy na działkę o 7:56, pan już czekał. Cóż, skoro lubi wcześnie wstawać po to, by czekać – jego sprawa.

Bez zbędnych ceregieli pan przystąpił do podłączania kabelków w rozdzielni. Coś tam dłubał, coś łączył, cmokał, stękał, ale najważniejsze, że robił.

Wczoraj mamrotał że nie wie, jak się podłącza wskaźnik faz i obiecał, że w domu o tym doczyta. Dziś od niego zaczął, ale nazwał to urządzenie odgromnikiem, co trochę zaniepokoiło Marka. Tak naprawdę to nie wiemy, co on właściwie podłączył.


Na dzisiejsze spotkanie byliśmy przygotowani. Z pomocą Marka spisałam listę pytań, naszych wątpliwości dotyczących podłączeń.

Po pierwsze – co z zabezpieczeniami przeciwprzepięciowymi? Chcemy je mieć, są one uwzględnione w projekcie. Nie chcemy drżeć o telewizory i laptopy przy każdej burzy. Pan elektryk niestety nie udzielił nam na to pytanie jasnej odpowiedzi. Nie wiedział nawet, jak się te przepięciówki wpina. Marek czytał o tym sporo w Internecie, ale pan „fachowiec” nie był partnerem do rozmowy na temat impedancji pętli zwarcia, bo nie wiedział o tym kompletnie nic. Cmokał, wzruszał ramionami i nie odpowiedział. Odniosłam wrażenie, że Marek wie na ten temat więcej niż elektryk, który przecież posiada uprawnienia branżowe. Dzień dobry Polsko! Te wszystkie uprawnienia okazują się wielkim nieporozumieniem, nie pierwszy raz.

Po drugie – co z uziemieniem? Pan elektryk nie wykonał go w ogóle. Po prostu zignorował temat. A czy tak wolno? Czy przypadkiem w chwili podłączania prądu elektrownia nie będzie tego sprawdzać? I co najważniejsze, czy przypadkiem uziemienie nie jest po to, aby zagwarantować nam bezpieczeństwo? Przecież to jest kurna ważna rzecz! Nie wyobrażam sobie, aby 14 kW prądu płynęło sobie przez nasz dom bez zachowania podstawowych zasad bezpieczeństwa, które pan „fachowiec” ewidentnie ignoruje. W naszym projekcie instalacji elektrycznej uziemienie jest zaprojektowane i ma postać sondy – czyli metalowego pręta wbitego pionowo w grunt - o długości 3 m i o przekroju 18 mm.


Mówimy o tym panu elektrykowi a on na to:
- Nooo dooobrze, może być sonda. Ale trzy metry! Kto by to wbijał?! To przesada, panie Marku. Przecież nikt tego nie będzie sprawdzał. Wbite w ziemię i już. I nikt nie wnika, ile tam tego pręta jest. Przecież oni teraz to nawet chyba nie robią pomiarów – gadał pożal się Boże elektryk.
- Trzy metry się nie wbije? – spytał Marek z niedowierzaniem.
- Nie ma sensu. To trzeba mieś specjalny sprzęt.
- A jak to ma wyglądać? Co to jest ta sonda? – spytałam jako zielona w temacie.
- To pręt po prostu – objaśnił elektryk.
- Czyli co, możemy jechać do składu metalowego i kupić stalowy pręt? Długi na 3 metry i gruby na 18 mm? I to wystarczy? – dopytywałam.
- No chyba tak, tylko najlepiej, żeby był z uchem, bo jak do tego przykręcić kabel?
- No to z uchem to ja takich prętów nie widziałem. Tu będzie problem. – powiedział Marek - A czy zamiast tej sondy może być bednarka? – spytał Marek, który jako syn elektryka z wkopywaniem bednarki miał już do czynienia.
- Może być i bednarka, przecież to wszystko jedno, nawet lepiej, bo 3 metry pręta to pan nie wbije – ucieszył się „fachowiec”.
- No dobra, to jedziemy po tę bednarkę. To jaką mamy kupić?
- No jaką, jaką. Normalną. Bednarka to bednarka – wzruszył ramionami.

Już po krótkim zanurkowaniu w internet okazało się, że to nieprawda. Bednarki są różne. Mają różne grubości, różny przekrój. No po prostu ręce opadają.

Pobliski skład metalu, do którego się wybieraliśmy, na szczęście ma w swojej ofercie bednarkę, sprawdziliśmy na stronie internetowej. Postanowiliśmy podjechać i spytać na miejscu, jaki jest standard i co to znaczy "normalna bednarka".

Dla totalnie niewtajemniczonych powiem, że bednarka to stalowa taśma wykonana ze stali, o przekroju spłaszczonego prostokąta. Wikipedia mówi, że ma grubość 1–5 mm, szerokość 20–85 mm, i że zwijana jest w kręgi. W budownictwie stosowana jest szeroko w instalacjach elektrycznych np. jako uziemienie, a jej "zamontowanie" polega na wykopaniu rowka i zakopaniu owej stalowej taśmy w ziemi, przy czym stal musi być połączona jakoś z instalacją.



Dojechaliśmy na miejsce, zaparkowaliśmy, i w tym momencie naszły mnie wątpliwości.
- Marek, ale czy my możemy zamontować bednarkę zamiast sondy?
- Nie wiem. Tamten miś mówi, że tak.
- Ale ja mu nie ufam. On kurna się chyba z choinki urwał i na niczym się nie zna. Może by kogoś jeszcze spytać? Bo wiesz, w projekcie jest sonda przecież.
- Wiesz, czy sonda, czy bednarka, zadziała tak samo. Odprowadzi prąd do ziemi. Ale masz rację, trzeba spytać. Kupić to nie sztuka.

Postanowiłam zadzwonić do elektrowni. Miałam numer do faceta z działu przyłączeń, który dzwonił do mnie, abyśmy donieśli do niego brakującą mapę sytuacyjno-wysokościową.

I co? I oczywiście pan „fachowiec od siedmiu boleści” znów dał dupy! Okazało się, że absolutnie nie wolno zmieniać uzgodnień zawartych w projekcie!

- Chyba pani żartuje – zabrzmiał oburzony głos w słuchawce – Jeśli w projekcie jest sonda, to ma być sonda. Przecież te rzeczy z projektu są przenoszone na mapy. Gdyby każdy robił sobie jak chce, to by dopiero był cyrk. Potem się słyszy w telewizji, że pół dzielnicy nie ma prądu albo wody, bo koparka wydłubała jakąś rurę czy przewód. A to właśnie dlatego, że nie było tego na mapie. Jeśli więc chce pani zamiast sondy wkopywać bednarkę, choć nie wiem po co, bo to więcej roboty, to trzeba zmieniać projekt, nanieść bednarkę na mapę, i wtedy bardzo proszę. A co będzie, jak sprzeda pani działkę? Skąd nowy właściciel ma wiedzieć, żeby nie kopać tu czy tam, bo bednarkę wykopie? Zresztą zaręczam pani, że samo po kilku latach nie będziecie pamiętać, w którym miejscu jaki przewód w ziemi leci. Dlatego mapy są potrzebne i nie mogą przedstawiać fikcji. Nie wolno robić takich rzeczy.

Tak też nam się wydawało, że projekt jednak po coś jest i że nie bez przyczyny przechodził biurokratyczną ścieżkę wszelkich uzgodnień. Facet mówił z sensem. Nic, tylko tego elektryka udusić!

- A czy państwo w chwili podłączania sprawdzacie uziemienie? – dopytywałam dalej.
- Oczywiście, wszystko sprawdzamy. I musi być protokół z pomiarów jego oporności. Pomiary ma wykonać uprawniony instalator i ma być na tę okoliczność sporządzony protokół.

Ok. Wracamy na działkę. Jak to dobrze, że zadzwoniłam do elektrowni. Opowiadamy o naszych ustaleniach elektrykowi a ten wypala:
- Naprawdę? No coś takiego. Kiedyś to wcale pomiarów nie robili. No to jestem zdziwiony.
- No właśnie. Teraz też nie robią, ale żądają na tę okoliczność protokołu – powiedziałam.
- No dobra. Protokół to się zrobi. Tylko że ja takich uprawnień do pomiarów to nie mam. Ale to się załatwi. Ja pogadam z kolegą, ale to będzie ze dwie stówy kosztować.

Ale mnie zagotował! Nie dość, że jako uprawniony instalator po raz kolejny nie ma pojęcia, jakie formalności powinien załatwić, to jeszcze śmie żądać jakichś dodatkowych opłat?!

- No dobrze – starałam się być spokojna – jeśli trzeba za to zapłacić 200 zł, to pan proszę pana ze swojej gaży 3 500 zł wyjmie te 200 zł i zapłaci koledze. Bo o ile pamiętam, na etapie zawierania umowy twierdził pan, że posiada wszelkie uprawnienia. Więc to jak gdyby jest teraz po pana stronie.
- No ale skąd ja mogłem wiedzieć, że trzeba pomiary robić?
- A, to ja już nie wiem skąd. Pan się podjął wykonania usługi to powinien pan dokładnie znać jej zakres. I to nie powinno być tak, że my panu wskazujemy co chwilę palcem, co jeszcze powinien pan zrobić albo co jest źle. Bo ja proszę pana po to wynajmuję profesjonalistę, żebym nie musiała się na tym znać! Wziął pan trzy i pół koła za co? Bo ta praca, która jest wykonana, przez w sumie 6 godzin, to jest warta wie pan ile? Maksymalnie 500 zł. Ale ja nie płacę za robotę, tylko za pana wiedzę, której panu ewidentnie brakuje! Trzeba było się nie podejmować, jak pan nie ma pojęcia. Bardzo przykro mi to mówić, ale niestety współpraca nam się kompletnie nie układa! Zaczęło się od przedziurawieniu dachu, totalnie wbrew umowie .... – tu mi przerwał.
- Ale pani przesadza. przecież ja bym ten dach załatał i nic by się nie stało …
- Chyba pan kpi. Pan chciał mi napchać kitu między rurę a płytę, który nie zapobiegnie absolutnie wnikaniu wody w OSB. Ja przez pana musiałam zamawiać dekarza, który zrobił profesjonalną obróbkę blacharską. I dekarz powiedział, że absolutnie żadne wciskanie kitu w dziurę nie wchodzi w grę! A dach jest na gwarancji proszę pana, pan mi go popsuł i naprawa kosztowała mnie realne pieniądze!

Już było mi wszystko jedno, co facet sobie pomyśli i czy się obrazi, ale wygarnęłam mu wszystko. Powiedziałam, że jak dotąd nie dał nam nawet namiastki pewności, że wie co robi i że przyłącze zostanie uznane za prawidłowo wykonane przez zakład energetyczny. Powiedziałam, że ja się z umowy wywiązałam, wypłaciliśmy umówioną kwotę w całości, i to przed przyłączeniem, czego teraz bardzo żałuję, bo należało się wstrzymać do odbioru. Powiedziałam też, że życzę sobie, aby facet był na budowie w chwili przyłączania:

- I jeszcze jedno, żądam, żeby pan był przy tym, jak zakład energetyczny przyjedzie robić podłączenie. W razie pytań będzie pan się tłumaczył sam.
- Ale ja nie mam czasu, poza tym wyjeżdżam do sanatorium na trzy tygodnie.
- No to my tak przeciągniemy procedurę, że przyłączanie będzie jak pan wróci. Gdy zawieraliśmy umowę twierdził pan, że wszystkich w elektrowni zna i że nie będzie żadnego problemu. Teraz nagle wszystkie nazwiska panu wyleciały z głowy. No to będzie pan sam załatwiał z tymi panami, co to niby ich pan zna, żeby zrobili podłączenie.

Nie pamiętam, co ja mu tam jeszcze nagadałam. A ha. W pewnym momencie powiedział, że za to przepinanie rozdzielni to przynajmniej stówę to musi wziąć, na co wypaliłam:
- Chyba pan kpi. Niby za co? A czemu przepinał pan rozdzielnię? Mam przypomnieć? Bo kupił pan i podłączył złą, narażając nas zresztą na niepotrzebne wydatki. Nie zamierzam płacić za pana niekompetencję. To pan jest elektrykiem i to pan powinien wiedzieć, że na sześciu obwodach nie da się wykonać instalacji elektrycznej w dwupoziomowym domu jednorodzinnym, prawda?!

Cóż, facet nie miał argumentów. Z każdym zdaniem punktowałam go coraz mocniej.
Stanęło na tym, że ma załatwiać ten protokół z pomiarów. Powiedział do Marka:
- Ale pana żona to ostry negocjator! No, zazdroszczę, krzywdy sobie nie da zrobić.

I dobrze. Przysięgłam sobie, że jeśli z tą instalacją będą jakiekolwiek problemy, jeśli elektrownia z jakiegoś powodu odmówi podłączenia, to zażądam od elektryka zwrotu pieniędzy za pożal się Boże usługę i gotowa jestem się z nim sądzić! Brrrrrr! Co za partacz!

Na koniec zapytałam:
- A co z tym uziemieniem? Zrobił pan coś w tej sprawie? Bez uziemienia nie może być.
- No ale kiedy? Nie macie tej sondy przecież.
- Sondę kupimy, ale kabel może pan wyprowadzić – wtrącił się Marek.
- No dobrze, to ja tu przewiercę.
- Ok., to jaki kabel mamy kupić? – zapytał Marek.
- No, to kupi pan panie Marku linkę, w kolorze żółto-zielonym.
- Jaki przekrój?
- Dziesiątkę.

Pojechaliśmy do hurtowni elektrycznej po linkę, a pan elektryk zaczął wiercić dziurę w skrzynce od spodu, żeby wyprowadzić linkę na zewnątrz i dociągnąć ją później do sondy. Za linkę zapłaciliśmy 18 zł i elektryk ją podpiął, przy czym zrobił to źle, nie z tej strony i nie dokręcił jakiejś śrubki czy tam objemki – w każdym razie Marek poprawił to już samodzielnie.

Została nam jeszcze do kupienia sonda.
Przyjechaliśmy do domu. Zajrzeliśmy w projekt. I co?! I znowu żle! Linka do uziemienia powinna być szesnastka, a nie dziesiątka! Szlag mnie trafi zaraz!

Wieczorem spotkaliśmy się na działce z Artkiem, czyli z tym chłopakiem, który wraz z panem „fachowcem” wszystko podłączał, był jego pomocnikiem i de facto wszystko wykonał sam ale nie ma uprawnień. Opowiedzieliśmy mu o naszych perypetiach z panem elektrykiem. Artek bardzo nas przepraszał, bo to w sumie on jest naszym kolegą i to za jego sprawą elektryk trafił na naszą budowę. Artek posprawdzał wszelkie podłączenia, coś tam dokręcił, ale stwierdził, że zrobione jest ok. Było mu bardzo głupio za faceta. Sam zresztą żalił się, że rozliczenie między nimi przebiegało zgoła inaczej, niż się umawiali. Ale to już nie nasza sprawa, jak sobie Artek dobiera wspólników. W każdym razie zadeklarował, że w razie czego służy pomocą. Ewidentnie wstydził się za starszego kolegę.

Dziś Marek kupił sondę w hurtowni elektrycznej. Okazało się, że nie trzeba, i nawet nie można kombinować żadnego pręta z uchem. W sprzedaży są bowiem gotowe, odpowiednie sondy.

Kupił też linkę szestanstkę. Artek potwierdził, że dziesiątka być nie może:
- Jak w projekcie jest szesnastka, to co najwyżej może być grubsza, ale cieńsza absolutnie nie - powiedział.

Okazało się, że sonda musi spełniać pewne wymagania. Marek spędził na szukaniu informacji o sondzie kolejny wieczór. Otóż nie może to być zwykły stalowy pręt, ale pręt ocynkowany, aby nie zjadła go rdza. W dodatku na jej końcu nie może być jakieś tam ucho, tylko zaciski, do których przykręca się linkę na dużej powierzchni styku. No i sonda nie ma trzech metrów długości, tylko składa się ze skręcanych ze sobą kilku krótkich elementów. W komplecie z nią kupuje się specjalną metalową nakładkę, którą zakłada się na trzpień i w którą można walić młotem, aby wbić sondę w ziemię. Gdy uda się wbić jeden pręt, dokręca się do niego drugi element i można wbijać dalej. I tak po kawałku, aż zesztukuje się całe 3 metry. Nie dałoby się wbić w ziemię pręta o długości 3 m, bo niby jak, stojąc na drabinie i waląc młotem w trzymetrowy, cienki i sprężysty pręt? Ale pan elektryk oczywiście nic o tym nie wie.









Marek wymienił dziś linkę do uziemienia z dziesiątki na szesnastkę. Potem pożyczył ciężki młot od sąsiada Wojciecha i wbijał po kawałku tę nieszczęsną sondę w ziemię. Owszem, nie było łatwo, mięśnie miały wysiłek i trud był okupiony kroplami potu na czole, ale udało się. Tylko czy po to człowiek płaci trzy i pół koła, żeby samemu musieć o wszystkim wiedzieć, robić zakupy elektryczne i machać młotem? Wrrrrrr, nawet jak to piszę to mam nerwy!!!

Pan elektryk dzwonił dziś do mnie, ale od razu poprosił do słuchawki Marka. Pytał o dane, jakie mają być zawarte w protokole, czyli jakie są wartości oporu uziemienia. Bo biedak nie zapamiętał!

Mam nadzieję, że wszystko dobrze się zakończy. Nie mogę przez ten cholerny prąd spokojnie spać!