Dom

Dom

piątek, 31 marca 2017

79. Miksokret, czyli nie wylewki a wysypki

2014-06-27

Dawno temu, w erze sprzed budowy domu, wielokrotnie bywałam świadkiem rozmów prowadzonych przez osoby wtajemniczone:
- Jakie robiłeś wylewki, z miksokreta czy jastrychowe?
- Jastrychowe, bo mam podłogówkę.
- A jakie robiłeś stropy, teriwa czy monolity?
- Monolity, bo mam antresolę.

Hmm, o czym oni gadają, zastanawiałam się. Co to jest ten miksokret? Wyobrażałam sobie, że robienie wylewek polega na wylaniu płynnego betonu na podłogę, której powierzchnia jest ograniczona deskami szalunkowymi, aby beton nie rozlał się tam, gdzie nie powinien – i już. Tafla sama się poziomuje, bo jest półpłynna, zastyga, i wylewka gotowa.

Ja, w swej naiwności, sądziłam nawet przez chwilę, że może wylewki zrobimy sami. No bo co to za sztuka kupić gotowy materiał w workach, wypożyczyć betoniarkę i zrobić szalunki? Ale to było kiedyś. Dziś wiem, że samodzielne zrobienie wylewek jest niemożliwe.

Gdy zaczęliśmy zgłębiać temat wylewek okazało się, że wylewki jastrychowe odpadają na starcie, ponieważ są za drogie. Dowiedziałam się tylko na ich temat tyle, że kosztują około 50 zł/m2 i że są zalecane na powierzchniach z ogrzewaniem podłogowym, ponieważ podobno lepiej od innych typów wylewek oddają ciepło. Jak się je technicznie wykonuje – nie wiem.

Gdy pytałam o opinię na temat wylewek jastrychowych kilku pracujących na naszej budowie fachowców, wszyscy kiwali głowami, krzywili się i lekko cmokali:
- No niby piszą, że jastrychy przy ogrzewaniu podłogowym lepsze, ale czy ja wiem? Jak dla mnie to jest wyciąganie kasy. Nie widzę specjalnej różnicy.

Marek, jako dyplomowany magister fizyki, zrobił mi wykład na temat bezwładności cieplnej, zasady zachowania energii i bilansu energetycznego. Mało z tego zrozumiałam ale zapamiętałam morał:
- Sranie w banie - zaczął małżonek - Różnice w przewodzeniu i oddawaniu ciepła mogą wystąpić, owszem, ale tylko w pierwszej fazie nagrzewania. Jak się już rozbuja, to jest to samo. Skoro jastrych szybciej przyjmuje, to i szybciej oddaje. A skoro zwykła wylewka wolniej przyjmuje ciepło, to znaczy że ma większą bezwładność i że również wolno będzie ciepło tracić. A bilans musi być taki sam, kwestia rozłożenia procesu w czasie – tak twierdzi mój osobisty fizyk.

Ale o czym ja w ogóle piszę. Nie będzie jastrychu i koniec. Po pierwsze nie mamy ogrzewania podłogowego w całym domu, a jedynie w łazience na dole w wiatrołapie, a po drugie mam inne pomysły na wydawanie pieniędzy.

No więc miksokret. Ciekawe, co to za licho?

Wybraliśmy wykonawcę, który został nam polecony przez naszego dekarza.
Pan Arek przyjechał na budowę, obejrzał dom, pomierzył z grubsza powierzchnię przy pomocy stalowej taśmy mierniczej. Przez chwilę negocjowaliśmy cenę. Ostatecznie umówiliśmy się na cenę ryczałtową za całość – czyli za robociznę i materiał razem. Na nasz dwupoziomowy dom o powierzchni podłóg 212 m2 (trochę na klatkę odejdzie) ustaliliśmy cenę 6200 zł.

Zgodnie z zaleceniem pana Kukułki hydraulika zaznaczyłam, że w łazience i w przedpokoju, a więc w pomieszczeniach, gdzie rozłożone jest ogrzewanie podłogowe, koniecznie do betonu musi być dodany plastyfikator. Na to pan Arek odpowiedział:
- Proszę pani, ja robię całość plastyfikowaną, bo wtedy mam gwarancję, że nic nie popęka. Daję też podwójne zbrojenie, z metolowej siatki raz, z włókna dwa. Pani się nie martwi, wszystko będzie zrobione jak się należy. I taśmy dylatacyjne będą, i szczeliny dylatacyjne też będą.

No dobra. Cokolwiek to znaczy.

Zbrojenie z siatki stalowej w miarę kojarzę, widziałam takie ustrojstwa w składach budowlanych. Ale ciekawe, na czym polega to zbrojenie z włókna. Czy będą zatapiać w betonie jakąś tkaninę? No i te szczeliny dylatacyjne – chyba ważna rzecz, choć nie wiem, jak się je wmontowuje w posadzkę.

Pan Arek wziął klucz od kłódki, którą zamykana jest brama, na łańcuch, i powiedział, że za dwa dni przywiozą piach, a za trzy dni przyjadą z maszyną i zaczną „robić”. Powiedział też, że z robotą zejdzie im dwa dni. Jeden dzień poddasze – i od niego zaczną, a drugi dzień parter.

Dwa dni i już? Super!

Dziś wiem, że dwa dni to początek zabawy. Owszem, ekipa skończyła i odjechała błyskawicznie, tylko że potem przez – uwaga – półtora tygodnia – trzeba było te wylewki polewać wodą dwa razy dziennie, a przy upałach nawet częściej. Więc czas niezbędny do wykonania wylewek to minimum 2 tygodnie.

- I niech pani naprawdę nie lekceważy tego podlewania, bo jak beton za szybko wyschnie, to z wierzchu będzie się wydawał twardy, a pod spotem będzie miał, tylko rozeschnięty, kruchy piach. I nic z tego nie będzie, bez podlewania to wyrzucone pieniądze – instruował nas pan Arek.

Tu wtrącił się wysoki pracownik pana Arka, który mówił do mnie „szefowa” i sypał dowcipami jak z rękawa:
- Szefowo, bo beton trzeba traktować jak alkoholika. Trzeba mu zawsze dać pić i nie dać mu wyschnąć.

No to instrukcje mamy. Oczywiście zastosujemy się.
Ależ my się na tej budowie napielęgnujemy, to chyba sobie niedługo czepki pielęgniarskie sprawimy :)

Najpierw przyjechał piach. Kierowca miał kluczyk od pana Arka, ale szczęśliwie zastał nas na działce, więc mogłam porobić zdjęcia hi hi.

Wysypał wywrotkę piachu „na ganku”, między słupami. Zawalił całe wejście. Dużo tego! Pogadał z nami chwilę i powiedział:
- Dobra, to ja jadę po resztę, jeszcze pół wywrotki. Razem 36 ton.
- Co? Aż tyle? Przecież nam się strop zarwie od samego piachu. Poza tym tu się już więcej nie zmieści, gdzie pan to wysypie?
- Zmieści się, zmieści. Najwyżej zajmiemy trochę chodnika i nie zamkniemy bramy.
Brama zresztą była już zdjęta z zawiasów, bo nasz wjazd na działkę jest oczywiście za wąski dla normalnych ciężarówek.











W dniu rozpoczęcia prac wylewkowych pojechaliśmy na działkę na godzinę ósmą rano, żeby otworzyć robotnikom dom. Klucza postanowiliśmy więcej nie udostępniać obcym ludziom, choćby im dobrze z oczu patrzyło. Zbyt wiele osób będzie się przewijać przez nasz dom. Dwa dni jakoś damy radę bywać.

Chwilę czekaliśmy na ekipę. W tym czasie postanowiłam zabezpieczyć nasze piękne, nowe drzwi wejściowe przed ewentualnymi uszkodzeniami mechanicznymi. Strzeżonego, jak to mówią … no, wiadomo. Lepiej, żeby moje nowe futryny pozostały nowe.

Na progu leży kawałek folii fundamentowej – i dobrze, niech leży. Niech robotnicy depczą gumę zamiast lakierowanego drewna. Na futryny z obydwu stron założyłam natomiast nakładki z grubej tektury, którą wycięłam z opakowania po otulinach hydraulicznych. Pudło było długaśne, więc tektury wystarczyło na zabezpieczenie całej wysokości. Pozaginałam je w odpowiednich miejscach, aby przylegały do futryn, przykleiłam je taśmą do drzwi owiniętych folią streczową, a z drugiej strony Marek przytwierdził tekturę do muru gwoździem. Trzyma się pięknie. Drzwi otworzyliśmy na oścież, blokując je deską przed samoczynnym zamykaniem się i gotowe. Panowie mogą teraz swobodnie wnosić sobie worki z cementem, łopaty albo inne cudaki i raczej naszych drzwi nie zarysują.



Ekipa przyjechała samochodem dostawczym z otwartą paką. Na pace spakowane były siatki zbrojeniowe, listwy dylatacyjne (czyli takie białe taśmy z miękkiej pianki zwinięte w duże kręgi), łopaty, beczka, wąż i czort wie co jeszcze. Za autem jechała przypięta na hak do holowania żółta maszyna. To sprawca całego zamieszania, ów tajemniczy miksokret.





Mikstokret działa na ropę, warczy przy tym potwornie głośno i dymi spalinami. Niestety, sąsiedzi przez te dwa dni nie mieli lekko. Bardzo przepraszamy.

Obok maszyny stanęła plastikowa beczka na wodę, wiaderko, kanister z ropą, kanister z plastyfikatorem i woreczki z – jak się okazało – zbrojeniem włóknistym.






Plastyfikator to płynny dodatek do betonu, wlewa się go, w odpowiednich proporcjach, których nie znam, do zaprawy wyrabianej przez warczącego miksokreta.

Zbrojenie włókniste to nie żadna tkanina, jak początkowo sądziłam, ale syntetyczne, miękkie włókna, przypominające nieco gęsie pierze, w zasadzie puch. Włókna te składały się z drobnych niteczek. Pan operator od miksokreta wyjaśniał mi, że włókna wsypuje się do zaprawy, one się w niej równomiernie rozsypują na kosmyki i dzięki temu wiążą dodatkowo beton włóknistą strukturą nitkowych, syntetycznych połączeń. Ot, cała filozofia zbrojenia włóknistego.


Panowie przyjechali do pracy we czterech. Szef, pan Arek, harował przy łopacie na równi ze swoimi pracownikami. Świetnie posługuje się łopatą, ale jeszcze lepiej butami. Górki zaprawy o wiele szybciej i precyzyjniej zagarniał nogą z kopniaka bokiem stopy, niż łopatą. Jeszcze nie widziałam takich cudów, żeby kilkoma kopniakami rozsypać zaprawę na powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych, i to równo! Kopanie perfect! Szybciej i skuteczniej niż łopatą.

Każdy z panów miał co robić. Oj miał! Jeden pan zajmował się produkowaniem „materiału”. I tu dochodzimy do sedna sprawy, co to są te wylewki z miksokreta. Otóż wylewki to po prostu wysypki! Bo się je wysypuje a nie wylewa. Wiem wiem, też byłam zdziwiona.

A więc pan obsługiwał żółtą, warczącą maszynę. Przez okrągły wlot z otwartym włazem, jak przy czołgu he he, wrzucał do niej kilka odliczonych łopat piachu. Potem ze stojącej obok beczki nabierał wiadro wody, wlewał do niego kubek plastyfikatora oraz wsypywał kubek puchowego włókna i całość zawiesiny wlewał do "włazu" maszyny. A tam się wszystko trzęsło i bulgotało. Na koniec dosypywał pół worka cementu. I tak bez przerwy. Piach, woda. plastyfikator, puch, cement. Piach, woda. plastyfikator, puch, cement. Piach, woda. plastyfikator, puch, cement. Nudne i męczące zajęcie. Za to pan miał ładne muskuły i z pewnością nie zapłacił za siłownię ani złotówki.

Z dużej maszyny zwanej miksokretem wychodził gruby, gumowy wąż, o średnicy jakieś 10 cm. Wąż ten pociągnięty był na górę domu, a jego wylot przytwierdzony był do „garnka” ustawionego na trójnogim stojaku.

Maszyna po zmieszaniu piachu, cementu, wody i dodatków pompowała uzyskany materiał przez owego węża, do góry, aż do wylotu, czyli do "garnka". Garnek miał dziurawe dno, więc materiał wysypywał się z niego na podłogę, usypując kopce.





Kopce te wyglądały identycznie jak kretowiska. Podejrzewam, że stąd właśnie wywodzi się nazwa MIKSO – KRET. Najpierw miksuje, potem zostawia kopce - niczym kret. Panowie musieli co chwilę przestawiać garnek z miejsca na miejsce, aby kopce rozłożyć mniej więcej na całej powierzchni pomieszczenia, a nie tylko w jednym miejscu. Zresztą, jak spod gara wylatywało za dużo materiału , to kopiec zaczynał go unosić i wszystko się wywalało.

Proces usypywania krecich kopców przebiega dość żywiołowo. To prawie jak kataklizm. Maszyna potwornie warczy, więc jest głośno i trzeba do siebie krzyczeć. Wąż, przez który tłoczona jest ciemna zaprawa w konsystencji mokrego, gęstego piachu, lata jak szalony. Cały skacze, drga i wierzga. Raz prawie mnie zrzucił ze schodów! Panowie próbują okiełznać potwora. Co kilka metrów przywalają go dwoma workami cementu, czyli kładą na nim 50 kilo ładunku, żeby przygwoździć go do podłogi i żeby tak nie skakał. Często też na wężu stają. A on mimo to wierzga i przepompowuje zaprawę. Oprócz hałasu i skaczącego węża z „gara” wydostaje się mnóstwo kurzu. Kopce się sypią, a wraz z nimi pompowane jest sprężone powietrze, które dmucha w materiał i rozpyla dookoła drobinki kurzu i piachu. A gdy kończy się partia tłoczonej zaprawy, na koniec tłoczone jest samo sprężone powietrze, i wtedy wszystko syczy i z „gara” wydostaje się sam kurz.

No po prostu syf i brud! Nie dość, że na nasz piękny, biały, czyściutki styropian, tak pieczołowicie układany i docinany między rurami wodnymi, wysypuje się prawie brudne błoto, to jeszcze tyle kurzu! Załamka :)

Kopce się sypią, "garnek" przestawiany jest z miejsca na miejsce, a dwóch panów w tym czasie rozgarnia kopce po całej powierzchni domu. Jeden młody, szczupły i sprytny chłopak wysyła łopatą długie równe bryzgi zaprawy, a szef robi to samo z buta, przy czym szef jednorazowo zasypuje większą powierzchnię niż młody!

Gdy panowie rozgarnęli z grubsza pierwszą warstwę „mokrego piachu” w pierwszym pomieszczeniu, garnek został przeniesiony do drugiego, i tam do akcji rozgarniania przystąpił trzeci pan, czyli czwarty, bo trzeci cały czas zasypywał miksokreta piachem, cementem i wodą.

Teraz pan Arek zajął się rozkładaniem na ścianach, tuż przy posadzce, taśm dylatacyjnych. Rozwijał białą, miękką taśmę piankową, zagarnywał dłonią „piach” usypany z gara i przysypywał nim taśmy, aby przylegały do ścian i nie przewracały się. Wszystko robił w pozycji klęczącej, nie kucał, tylko łaził po mokrym brudnym „piachu” na kolanach. Pomimo lekkiego brzuszka był bardzo sprytny i żwawy w tej robocie. Rach ciach i taśma dookoła ogromnego pomieszczenia rozwinięta.

Panowie założyli do tych prac klęczących specjalne, gumowane spodnie, a raczej nakładki na spodnie, jakby szerokie getry chroniące całe łydki i kolana. Bez tych ochraniaczy szybko nabawiliby się reumatyzmu, bo jak się okazało przeważającą większość czasu spędzają klęcząc w mokrym „piachu”.

Gdy kretowiska zostały z grubsza rozsypane w całym pomieszczeniu, a listwy dylatacyjne przylegały do ścian, przyszedł czas na układanie stalowych siatek. Zostały one rozłożone na całej powierzchni rozsypanego w pierwszej warstwie „piachu”. Następnie znów przyszedł czas na kretowiska. Rura znów poszła w ruch i zaczęła tłoczyć zaprawę, szamocząc się na całej długości. Chodziło o to, aby rozłożone, stalowe siatki przykryć kolejną warstwą "piachu". Zbrojenie miało się znaleźć mniej więcej w połowie grubości wylewki.



Trzeba przyznać, że panowie przygotowani byli do pracy perfekcyjnie. W trosce o nasz styropian oraz o ogrzewanie podłogowe, na podłodze rozciągnęli dywany, a na nich ułożyli deski tworzące ścieżki do chodzenia. Oczywiście tylko w miejscach newralgicznych. Dywany były brudne jak diabli, całe uwalone piachem i cementem. Ale były i chroniły rurki od podłogówki oraz styropian przed butami robotników i wierzgającą wciąż rurą.

W miejscach narażonych na urazy mechaniczne, przez które panowie ciągle musieli przechodzić albo na których leżała skacząca rura, a na które zabrakło dywanów, panowie rozciągnęli tektury z pudeł kartonowych, jakie zostały na naszej budowie po sedesach albo innych kupowanych sprzętach. Tak więc gdy wnosili na górę siatki, taśmy, łopaty albo worki z cementem, żeby przywalić nimi nieznośną rurę, nie było obaw, że zdepczą i rozwalą styropian albo podłogówkę. Podobała mi się ta dbałość.









Poza dywanami panowie mieli ze sobą sporo różnego rodzaju szmat, na przykład mocno brudną, podartą i wymazaną w cemencie koszulę nocną, w różyczki. Obwiązywali tego typu szmatkami skaczącą rurę w miejscach, gdzie mogłaby ona wyrządzić jakieś szkody, na przykład podrapać futrynę. Wprawdzie i próg i futryny sami zabezpieczyliśmy przed przyjazdem ekipy, ale szmaty i tak się przydawały.

Panowie są zaprawieni w tej brudnej robocie. Mają umorusane ciuchy, więc klękają i siadają gdzie popadnie nie patrząc, gdzie jest czysto a gdzie piach. W przerwach kładli się na wznak na ciepłym, białym, ale ukurzonym przecież i nieco zdeptanym styropianie, i odpoczywali w pozycjach na luzaka, pijąc kawę i jedząc kanapki.


Aaaa, zapomniałam napisać, że panowie całą robotę zaczęli od rysowania kresek na ścianach. Dysponowali elektroniczną poziomicą z laserowym, czerwonym wskaźnikiem. Najpierw coś tam sobie pomierzyli, coś pikało, a potem dookoła całego domu, na ścianach, na wysokości ok. 30 cm nad posadzką, narysowali ołówkiem poziome kreseczki. Wszystkie kreski, rozmieszczone co kilkadziesiąt centymetrów, były na jednym poziomie. Potem przekonałam się, że stanowiły one punkt odniesienia – to właśnie do nich dociągana była i wyrównywana wylewka.

Ciąg dalszy nastąpi. 

3 komentarze:

  1. Ja już dokładnie nie pamiętam co było stosowane przy budowie mojego domu, ale póki co wszystko jest na swoim miejscu. Całkiem niedawno samodzielnie zrobiłem również odżelaziacz wody https://www.dostudni.pl/jak-samemu-zrobic-odzelaziacz,b64.html i jestem zdania, że w takim wypadku działa on znakomicie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Prawidłowo wykonana wylewka jest niezwykle ważnym elementem podczas budowy domu.

    OdpowiedzUsuń