Dom

Dom

środa, 1 października 2025

115. Hydrauliczne lutowanie rur i po co w domu komin

2025-10-01

Dawno dawno temu, a konkretnie 10 lat temu, pisałam tego bloga o budowie naszego domu. Dotrwałam do etapu malowania ścian w środku. Powstało 114 postów udekorowanych zdjęciami z budowy.
I zaprzestałam. W połowie drogi. Bo jakoś tak straciłam zapał i nie widziałam sensu.
Ale ostatnio zajrzałam na tego bloga, i zrobiło mi się smutno, że go porzuciłam.
Zwłaszcza, że zapiski-szkice z każdego dnia budowy oraz zdjęcia nadal posiadam.
Udało mi się, po latach, zalogować na bloggera - a nie było to łatwe, bo zapomniałam, z którym adresem e-mail jest on połączony - i co ja widzę?
Mój blog żyje! Mimo, że nie publikuję postów od 10 lat, to on jest ciągle czytany i komentowany! Pod każdym postem mam po kilkadziesiąt komentarzy z zachwytami,. podziękowaniami i prośbami o więcej!
Mało tego. Google pokazuje w panelu edycyjnym, że mój blog zarobił aż tyle, że kwalifikuję się do pierwszej wypłaty, czyli ponad 300 zł!
Ha ha ha, moje pierwsze pieniążki (bo przecież 300 zł to nie pieniądze a pieniążki) zarobione na pisaniu. Wow!
Okazuje się, że mój blog był czytany ponad 371 tysięcy razy! Tak pokazują statystyki wyświetleń.
No więc wstąpiła we mnie wiara w sens kontynuacji.
Może to głupie, a może nie.
Ale powiem Wam, że sama zaczęłam czytać mojego własnego bloga od pierwszego posta z wielkim zainteresowaniem. Mało co pamiętam, ale po każdym przeczytanym rozdziale wszystko mi się przypomina i to się naprawdę dobrze czyta!
Jestem pod wrażeniem siebie samej z tamtego pisania sprzed lat i dziś mam obawy, czy jeszcze będę tak potrafić?
Ale spróbuję. Nawet jeśli będzie gorzej, bo po latach trudno odtworzyć tamte emocje, to nie szkodzi. Dokończę to!
A więc wracamy na plac budowy do roku 2015.


2015-07-15

Dziś musiałam spędzić osiem godzin mojego życia w etatowej robocie, niestety. Za to Marek od samego rana urzęduje na budowie. Okłada wnętrza poddasza płytami z wełny mineralnej, co ma służyć przede wszystkim właściwej akustyce przyszłego studia nagrań, ale także – co nie mniej ważne -  izolacji cieplnej. Rano zawinął jeszcze do Bricomana po nowe paczki wełny, i teraz dzielnie walczy z materią. 

Co jakiś czas podsyła mi foty z postępów prac, ponieważ uparłam się, żeby mieć relację na bieżąco. Wszak muszę wiedzieć co pisać, prawda?

Aby założyć wełnę za kaloryferem, Marek musiał zdemontować go ze ściany, a w zasadzie z drewnianej listwy przykręconej do ściany, na której zawieszony jest grzejnik. Mieliśmy tę czynność wykonać razem, bo grzejnik na górze jest naprawdę długi i bardzo ciężki. Niestety, mój mąż postanowił na mnie nie czekać i zaryzykował nadwyrężenie kręgosłupa. Gdy dostawał za to ochrzan zapewniał mnie, że było bezpiecznie i że działał sposobem. Podobno podstawił jakieś klocki i wcale nie dźwigał. No ciekawe jak on to wykonał! Jakoś nie dowierzam!

Coraz większe połacie ścian na poddaszu obłożone są wełną i mają zamocowane podtrzymujące je profile. Jeszcze chwila i będzie można przykręcać do nich płyty kartonowo-gipsowe, a wtedy wreszcie widoczny będzie efekt tej jakże żmudnej i kłującej roboty! Nie mogę się doczekać. 

2015-07-29

Nie pisałam przez kilka dni, ponieważ każdy wpis wyglądałby tak samo. Ja maluję, a Marek okłada ściany na poddaszu płytami wełny mineralnej, które mocuje przy pomocy stalowych profili, do których później, gdy już skończy z wełną, dokręci płyty katronowo-gipsowe. To już było. Nuda.

Moje malowanie parteru wreszcie zaczyna zbliżać się do końca. Do pomalowania zostały mi tylko wiatrołap i przedpokój, ale z tym muszę się chwilę wstrzymać do czasu, aż pan Andrzej położy płytki na podłodze. 

Wybrane przez nas, a w zasadzie przeze mnie, nie ukrywajmy, kolory farb okazały się fantastyczne! Wczoraj, po położeniu pierwszej warstwy drugiego koloru w salonie autentycznie się rozpłakałam. Ze szczęścia. Kolory skomponowały się wprost bajkowo. Wzruszenie było ogromne, bo chyba nie do końca jeszcze do mnie dotarło, że będziemy mieć własny dom. W dodatku taki śliczny! 

Jutro mam do pomalowania drugą i ostatnią warstwę szarej ściany w salonie. I zostaną mi tylko wnęki okienne, które zamierzam rozświetlić na biało, żeby okna były jasne i widne. Farbę już mam. To będzie zabawa małym wałkiem, a więc łatwizna. 

Dziś przyjechał na budowę pan Andrzej. Znalazł czas, pomiędzy innymi zleceniami, aby zająć się układaniem płytek w naszych przedpokojach i w łazience na dole. Omówiliśmy szczegóły, gdzie przewidziane są poszczególne płytki, do jakiej wysokości będą kładzione na ścianach, gdzie powstanie półeczka przy wannie i czy mocować słuchawkę prysznicową gdzieś na ścianie, czy też nie. 

Pan Andrzej pochwalił mój kunszt malarski i dobór barw. Sam zaproponował docinanie płytek na dworze, aby już nie kurzyć tych pięknych, świeżo pomalowanych ścian. Dostał klucze i za kilka dni ma zaczynać. 


Teraz musimy kupić wannę, styropianowy „stelaż” do jej posadowienia oraz baterie – jedną  prysznicową oraz dwie do umywalek. No i oczywiście potrzebne będą grunty, kleje do płytek i fugi. Resztę rzeczy, czyli płytki, meble, sedes i umywalki już szczęśliwie posiadamy, czekają od dawna na rozpakowanie i montaż. 

Dziś był dzień porządkowy. Po pomalowaniu ścian w salonie mocowaliśmy z powrotem na swoje miejsca zdjęte uprzednio grzejniki. Pomagałam Markowi je dźwigać i wpasowywać w zapinki na szynach. Potem Marek przy pomocy klucza łączył grzejniki z instalacją wodną, czyli z zamurowanymi uprzednio rurkami wystającymi ze ściany. Wszystko elegancko się spasowało. Mam nadzieję, że gdy nastąpi próba szczelności grzejników, to nie będzie żadnych niespodzianek. Ale póki co, za poradą kierownika budowy, wstrzymujemy się z kładzeniem paneli: 

- Na wszelki wypadek. Nie kładzie się podłóg przed próbą szczelności instalacji, bo to przynosi pecha – ostrzegał. 

Zresztą, i tak zanim wjadą panele podłogowe, to najpierw pan Andrzej musi położyć płytki, które wykończy na granicy z panelami specjalną listwą. Listwę tę - podobno - przykleja się klejem do terakoty. Częściowo wchodzi ona pod płytki i jest tak wyprofilowana ku górze, że zachodzi nad panele, które wsuwa się pod nią z drugiej strony, aby zgrabnie połączyć obydwa rodzaje podłóg. Pan Andrzej tłumaczył:

- Panele to ostatni etap, który należy wykonać na końcu, po brudnej robocie,  gdy wszystko jest już pomalowane i opłytkowane. Panele idą szybko, a gdy już będą, wystarczy zebrać kurz mopem i można wnosić meble. Aaa, no i jak już będą panele, to sobie wtedy drzwi wewnętrzne zainstalujecie, nie wcześniej. Żeby dobrze je osadzić na zawiasach, nie za nisko, bo pod nimi ma pozostać prześwit minimalnie tylko większy od grubości paneli. Niektórzy montują drzwi przed panelami, ale często potem konieczne są poprawki, bo albo drzwi ocierają o panele, albo pod nimi jest za duża szczelina. No i między pomieszczeniami listwy maskujące szczeliny dylatacyjne, montowane pod drzwiami, często są za wysoko, to dodatkowe milimetry ponad poziom podłogi. Więc lepiej drzwi na końcu. To trzeba elegancko spasować na zawiasach - tłumaczył cierpliwie. 

Póki co pozamiatałam cały parter. Wszystkie rzeczy wystawione przed malowaniem na środek salonu ustawiłam z powrotem bliżej ścian. Znów jest przestrzeń i czystość. I jest pięknie! 

Na górze u Marka roboty ze sprzątaniem było znacznie więcej. Było tam pełno trocin, pyłu, kawałków wełny, śmieci, zużytych folii, ścinków profili i w ogóle Sajgon. Niestety, mój mąż nie posiada – jak sam twierdzi – zmysłu sprzątania:

- Musisz mi tam pomóc sprzątać, bo ja nie mam pojęcia od czego zacząć. A taki już jest syf, że aż mnie to przeszkadza – przyznał rozbrajająco szczerze.

No faktycznie. Nie było się jak ruszyć. Ale ogarnęliśmy to razem. Załadowaliśmy trzy ogromne worki śmieci, zamiotłam, ułożyłam mu narzędzia porozrzucane po całej przestrzeni w jednym miejscu, poskładałam folie, a styropiany ułożyłam w jeden równy stos. Wreszcie uporządkowałam akcesoria fotograficzne - soft boksy, statywy i żarówki, które zostały rozstawione jeszcze od czasu, gdy kręciliśmy na górze teledysk. Tak tak. Mój genialny mąż rozpoczął ocieplanie poddasza i brudne prace budowlane bez sprzątnięcia scenografii i bez złożenia świateł! Mistrz!

Ale już jest pięknie, prawie. Niestety na górze jeszcze mocno się kurzy, bo podłogi nie są zagruntowane. Nie warto jeszcze ich zaciągać uni-gruntem, bo cały czas się tam kurzy. Za chwilę będą docinane płyty karton-gips, więc pyłu będzie co niemiara. Niestety, sporo pracy, tej brudnej, jeszcze przed nami. 

Na dole wygląda to znacznie fajniej. Ale damy radę. To znaczy Marek da radę, a ja będę mu pomagać, sprzątać i wreszcie malować, gdy już pojawią się te upragnione płyty kartonowo-gipsowe. 

Przed ostatnim pomalowaniem szarej ściany w salonie poprosiłam Marka o zdemontowanie sterownika do pieca, który pan Kukułka przymocował do ściany obok włącznika światła. Najpierw próbowałam pomalować ścianę prowadząc wałek dookoła tego niewielkiego panelika, bo skoro jest już zamontowany to może nie warto go rozmontowywać, jeszcze coś pęknie albo się popsuje? Zabezpieczyłam więc panel taśmą malarską i folią, żeby się nie popryskał farbą i usiłowałam malować dookoła niego. Ale to się nie udało. Owszem, farba dobrze pokryła i kolor był jednorodny, lecz niestety wokół panela światło załamywało się nierówno. W miejscach, gdzie trzeba było stopować wałek i omijać przeszkodę porowatość nawierzchni była inna niż reszta ściany. Strasznie mnie to drazniło, zwłaszcza, że ten fragment ściany zawsze będzie odsłoniety, nie zawiśnie tam żaden obrazek ani nie stanie mebel. Zatem sprawdziły się moje przypuszczenia, że farbę należy rozprowadzać na ścianie równymi pociągnięciami wałka od samej góry do samego dołu. Każda przeszkoda i zatrzymanie wałka w środku tej drogi zaburza fakturę farby i tworzy denerwujace smugi i załamania światła. Niby widać to tylko pod pewnym kątem, ale ja to widzę. Musi być idealnie! Dlatego właśnie do malowania Marek zdemontował wszystkie włączniki światła i dlatego dziś zdjął mi ze ściany ów panel sterownika pieca – uparłam się. Poszło gładko, niczego nie połamał ☺ Ja sobie teraz równiutko przejadę wałkiem i z powrotem będzie mógł go zamontować na idealnie pomalowanej ścianie, z równiutko rozprowadzoną warstwą farby. 



Nie zdążyłam jeszcze szczegółowo opisać dotychczasowych działań pana Kukułki --hydraulika. Otóż pan Kukułka, wraz z synem, przez kilka dni pracowali w naszym domu popołudniami, po swojej innej, normalnej pracy, przy montażu pieca centralnego ogrzewania oraz grzejników. 

Najpierw zamocowali grzejniki łazienkowe, które pan Kukułka polecił nam kupić samodzielnie, według gustu. On natomiast zajmie się zakupem pozostałych grzejników, bowiem jego zdaniem  muszą być to grzejniki firmy Purmo:

- Grzejniki łazienkowe to tylko na suszenie ręczników będą. Mogą być dowolne, to bez znaczenia. Byle miały dobry rozmiar, żeby się zmieściły na ścianie. No i muszą wam się podobać. Wszystko jedno jakiej to będzie firmy – oznajmił. 

Kupiliśmy więc grzejniki drabinkowe. Dwie identyczne sztuki, po jednej do łazienki na dole i na górze. Takie, jak nam się podobały – i wizualnie i przede wszystkim cenowo, bo w Bricomanie była na nie promocja – po 230 zł/szt. I naprawdę są spoko, takie zwykłe, proste, pasujące do naszego prostego domu. 


Pan Kukułka wziął klucze od naszego domu i rozpoczął prace niepostrzeżenie, bez anonsowania się, że będzie na budowie. Po prostu pewnego dnia po dojechaniu na działkę zauważyliśmy, że grzejniki drabinkowe nie stoją już zapakowane pod ścianą, ale wiszą w łazienkach. 

Mało tego. Po wstępnej rozmowie o tym, że chyba chcemy przesunąć rurki z ujęciami wody w łazience tak, aby rozsunąć umywalki i wstawić między nie skrzynię na ręczniki (w pierwszej wersji umywalki także miały być dwie, ale tuż obok siebie), pan Kukułka wykuł nowe rowki w ścianie i rozsunął instalację. No, trzeba przyznać, że jest szybki i nie trzeba mu dwa razy powtarzać. W sumie to jeszcze nie mieliśmy pewności, czy chcemy umywalki  rozsuwać czy pozostać przy pierwotnej koncepcji, ale teraz już klamka zapadła. No i dobrze. Obawiamy się tylko, czy umywalka przy wejściu nie będzie zbyt blisko drzwi i czy nie będzie torować wejścia, ale szybko zdecydowaliśmy z Markiem, że drzwi będą się otwierać na zewnątrz łazienki zamiast do środka i wtedy umywalka nie będzie wadzić. 

Potem pan Kukułka nas doinformował, że drzwi od łazienki wręcz muszą otwierać na zewnątrz, nigdy do środka, i że regulują to wprost przepisy prawa. 

W związku z rozsunięciem umywalek przeżyliśmy jeszcze tylko jedną chwilę grozy – czy przy takim rozstawieniu mebli zakupiona szafka-słupek zmieści się obok wc? Szybko pobiegliśmy po taśmę mierniczą i sprawdziliśmy odległości. Uff. Odetchnęliśmy z ulgą. Zmieści się. Więcej mamy szczęścia niż rozumu chyba, bo wszystko robimy trochę na wariata i bez sprawdzenia, ale póki co szczęście nam sprzyja.

Po zamontowaniu grzejników łazienkowych pan Kukułka mocował do ścian grzejniki zwyczajne. Jak już wspomniałam, były to grzejniki marki Purmo, koniecznie stalowe. Pan Kukułka stanowczo odradzał nam popularne grzejniki aluminiowe, które podobno po kilku latach się utleniają, tracą szczelność i zaczynają przeciekać. A ze stalowymi nic się nie dzieje. Ufamy panu Kukułce. 

Najpierw przykręcał do ścian dwie stalowe pionowe szyny. Na obydwu ich końcach znajdują się specjalne haczyki i zapinki – na dolnych końcach szyn są haczyki, na których stawia się grzejnik, a na górnych końcach są zapinki, którymi stojący na haczykach grzejnik przytrzymuje się, jakby wpina, aby nie odpadł od pionu i aby przylegał do ściany. 




Po ustawieniu grzejników na szynach panowie hydraulicy przystąpili do łączenia ich z rurkami wodnymi wychodzącymi ze ścian. Rurki te jeszcze nie były do końca zatynkowane i były lekko elastyczne, dało się je dociągnąć do zaworów w grzejnikach. Panowie mocowali zawory i uszczelniali połączenia pakułami. Była to praca żmudna, wymagająca cierpliwości i dokładności, w dodatku prowadzona w bardzo niewygodnej pozycji, bo na leżąco, pod grzejnikami. Pan Kukułka ułożył sobie na podkładkę kartonowe pudło po piecu, położył się na nim i mówi:

- No to ja, jako starszy człowiek, troszkę sobie tu poleżę, a ty synu tam pracuj! - żarcik tak, he he. Ale faktycznie, inaczej niż na leżąco nie dało się tego poskręcać. 

Z rurek wychodzących ze ścian pan Kukułka zdejmował fragmenty otuliny, rurki odpowiednio skracał, przycinał, aż wreszcie pozamykał wszystkie obwody:

- Zawory są zamontowane. Teraz, tak jak to jest podłączone musicie sobie te rurki zatynkować, żeby nie zmieniły pozycji. A jak zaprawa zaschnie można będzie odkręcić grzejniki i je zdjąć do malowania. Tam są takie specjalne nakrętki, z uszczelkami, więc już żadnych pakułów i uszczelnień nie trzeba będzie robić. Ja nie tynkuję. Co to to nie. Nienawidzę tego. Sorry. Więc tynkowanie dziur pod grzejnikami musicie zlecić komuś innemu albo zrobić sobie samodzielnie. 

- Dobra, nie ma sprawy. Ja sobie to zrobię – ochoczo zawołał mój mąż – Tynkarzem też mogę być, bo czemu nie?  




Mocowanie grzejników na poddaszu było trochę bardziej skomplikowane, bo tam nie ma tynków i Marek planuje wyłożyć ściany dookoła warstwą wytłumiającej wełny mineralnej. Należało więc zamontować szyny do powieszenia grzejników nie bezpośrednio na pustakach z porothermu, ale w pewnym oddaleniu, na drewnianych grubych krawędziakach. Ich grubość ma mieć 5 cm, czyli tyle, ile ma wynosić grubość wełny na ścianie. 

Musieliśmy więc jechać do Castoramy i przywieźć na dachu naszego pięknego samochodu odpowiedni krawędziak. Kupiliśmy też solidne wkręty i kołki do porothermu, aby przytwierdzić drewnianą belkę do murów. To musiało być bardzo mocne połączenie, na długie i grube wkręty, specjalne, które zakotwiczy się w pustaku (który jak sama nazwa wskazuje ma puste przestrzenie powietrzne i nie każdy kołek się do tego nadaje). Grzejniki są stalowe, na górze ogromne, szerokie na 1,6 m, a więc bardzo ciężkie. Drewniane listwy muszą być zatem bardzo dobrze przymocowane. Gdy Marek je przykręcił do ścian, pan Kukułka wchodził na nie butami i skakał po nich testując, czy aby na pewno nic się nie poluzuje i nie oberwie. Test wyszedł ok. Żadna siła tego nie ruszy. Teraz do krawędziaka można było przykręcać szyny i wieszać na nich grzejniki. 



Potem, po grzejnikach, panowie hydraulicy przywieźli piec centralnego ogrzewania. Składa się on z wielkiego zasobnika, czyli jakby bojlera, okrągłego wysokiego naczynia na wodę, które ustawione zostało na podłodze w kotłowni, oraz z samego pieca, niewielkiego, przypominającego piecyk gazowy jaki mieliśmy w bloku. Piec wiesza się na ścianie nad zasobnikiem. To dlatego w kotłowni potrzebne były od razu płytki, bo zasobnika nie da się potem przesunąć ani unieść. Jest on na sztywno połączony z  piecem gazowym przy pomocy mnóstwa rurek i wężyków.  







W górnej pokrywie zasobnika jest dużo otworków, do których wkręcane były odpowiednie rurki. Niektóre  zakręcały, inne przecinały się i według jakiegoś magicznego klucza wlatywały od spodu do pieca. Panowie podłączali to i przykręcali bardzo długo. Rurki łączyli ze sobą bezszwowo twierdząc, że je lutują. Polegało to na posmarowaniu łączenia specjalną pastą, wsunięciu jednej rurki w drugą i podgrzaniu palnikiem gazowym, aż dwie łączone rurki zespolą się w jedną, zakręcającą rurkę. Mnie lutowanie zawsze kojarzyło się z lutownicą, cyną, kalafonią i kabelkami, ale okazuje się, że w hydraulice jest także inne lutowanie, czyli łączenie rur przy użyciu palnika gazowego. 

Maszyneria na piecu jest straszna. Kompletnie nie wiem, o co w tym chodzi, a podobno nasz piec i tak jest stosunkowo nieduży i mało skomplikowany – przekonywał pan Kukułka. 

Widziałam ostatnio u znajomych kotłownię z piecem na eko-groszek. Tam dopiero jest maszynownia! Nasze pomieszczenie kotłowni byłoby o wiele za małe, żeby pomieścić piec na spalanie paliwa stałego i te wszystkie rury. Tak więc piec gazowy, nawet w zasobnikiem, to naprawdę mały piec. 

Do zasobnika przymocowana jest dość brzydka pompka cyrkulacyjna, którą włącza się wtyczką do prądu:

- Pompkę najlepiej podłączyć do programatora czasowego. Żeby nie chodziła cały czas, bo w nocy to po co jak się nie korzysta z wody? Najlepiej ustawić czasomierz tak, żeby działał w godzinach, gdy najwięcej korzysta się z wody, czyli rano, po powrocie z pracy, wieczorem. Nie ma sensu, żeby pompka chodziła 24 godziny na dobę – instruował pan Kukułka. 

- A po co w ogóle jest ta pompka? – spytałam. 

- Żeby nie czekać na ciepłą wodę. Żeby zwiększyć ciśnienie i żeby po odkręceniu kurka w łazience od razu miała pani ciepłą wodę. Bo tu kawałek drogi z kotłowni do łazienki jednak jest do pokonania. Bez pompki ciepła woda tak szybko się nie pojawi, a to głupio odkręcić kurek czerwony  i nie mieć ciepłej wody co nie? No i jakie straty wody, zanim ta ciepła doleci. 

- No fakt. 

Piec wreszcie został zamontowany. Wszystkie rurki polutowano na gorąco i logicznie połączono. Teraz czekamy na podłączenie gazu i gdy już to nastąpi (czemu ten gazownik nie dzwoni! Już tydzień temu miał wejść z robotą!) mamy zadzwonić po pana Kukułkę i umówić uruchomienie pieca. Będzie to robił serwisant z firmy Vaillant – czyli osobiście przedstawiciel producenta pieca, który posprawdza najpierw podłączenia, wyreguluje piec i osobiście go odpali. Tylko w przypadku uruchamiania urządzenia przez autoryzowany serwis na piec wystawiona będzie gwarancja. Sam Kukułka ani nikt inny nie może tego zrobić. I chyba bardzo dobrze. Bo z gazem nie ma żartów. 

Przy uruchamianiu pieca pan Kukułka wkładał do komina odchodzącą od pieca, karbowaną rurę. Aby ją umieścić w szybie komina właził prawie na dach, po naszej wysokiej drabinie, korzystając z wyłazu dachowego. Przy tej okazji wydało się, że pan Andrzej-dekarz nie wykonał na kominie wszystkich potrzebnych (zdaniem Kukułki) obróbek blacharskich:

- A czemu macie niezabezpieczony blachą komin? Dekarz nie zrobił?

- A my nie wiemy. My tam nie włazimy. Robili dach i obróbki i my nawet nie wiedzieliśmy, że coś tam ma być zrobione przy kominie. Twierdzi, że wszystko co trzeba zrobił - tłumaczyłam zdziwiona. 

- Moim zdaniem tam powinna być blacha na kominie. Bo teraz jest tylko wytynkowane, jak zrobił budowlaniec, tak zostało. A na przecież na wytynkowany komin nie powinno się lać, tam powinna być blacha. Bo to z czasem może się popsuć. Jak będzie woda, deszcz, to na to wytynkowane będzie lecieć, potem przyjdzie mróz i w końcu rozsadzi wam komin. Blacha powinna być - upierał się hydraulik. 

No ładnie! Pan Andrzej dekarz o tym nie wspomniał. Nawet nie spytał, czy to robić czy tak zostawić. A przecież my nie mamy o tym pojęcia. To on jest fachowcem i powinien nam o tym powiedzieć!

Gdy Marek zadzwonił do dekarza z pytaniem, czemu nie ma blachy na kominie, pan Andrzej powiedział, że „Po co tam blacha? Tam jest wszystko dobrze”. Ale jeśli sobie życzymy, to trzeba było mówić to by to zrobili, bo to na wyraźne życzenie klienta się robi. Jego zdaniem to niepotrzebne. Hmm. Ale żeby mieć takie życzenie to trzeba jeszcze o tym wiedzieć!

Marek umówił się z dekarzem na telefon po wakacjach. Jednak zdecydowaliśmy, że pan Andrzej ma tę blachę na kominie założyć. Pewnie za dodatkową opłatą, ale skoro Kukułka mówi, że to potrzebne, to chcemy to mieć. 

A propos „potrzebne”. Kukułka twierdzi, że ponieważ mamy piec gazowy nowej generacji, to komin, jaki zbudowaliśmy, czyli ceramiczny, z ociepleniem, jest w ogóle niepotrzebny. Wystarczyło wybudować kanał do wpuszczenia rury od pieca i już. 

Czyli oznacza to, że sprzedawca pieca, który nam o tym mówił na etapie budowania komina, miał rację pytając: 

- Po co wam komin ceramiczny kupować i jeszcze go ocieplać, skoro macie gaz ziemny?

Wtedy pan Jarek to wyśmiał, że nie ma mowy, aby porządnego komina nie zbudować! Bo co, gdy gaz odetną i przyjdzie palić węglem albo czymkolwiek innym? Co wtedy? Jak zbudować komin w środku domu, jak będą skończone dach i ściany? Wszystko rozwalać i przebudowywać? 

Spytałam potem Krzyśka – kierownika budowy, żeby rozstrzygnął spór i rozsądził, czy pełnoprawny komin jest niezbędny, skoro ogrzewanie jest gazowe. Krzysiek potwierdził logikę pana Jarka:

- Komin musi być i koniec. Akurat masz taki piec, że ma swoją rurę. Ale nie każdy piec taki jest, nawet gazowe są różne. Poza tym jeśli kiedykolwiek zechcesz zmienić piec, bo na przykład ogrzewanie gazowe bardzo zdrożeje, gaz się skończy, odetną, wybuchnie gazociąg, cokolwiek, to zawsze będziesz mogła to zrobić. Bo będziesz mieć prawdziwy komin. Nie wyobrażam sobie domu bez porządnego komina, który może odebrać spaliny z każdego rodzaju ogrzewania. Nie żałuj, bo nigdy nie wiadomo. 

No dobra. Komin jest porządny, na wyrost, chociaż w przypadku naszego nowoczesnego pieca gazowego nie był on konieczny. Dziury-wloty w kominie są teraz do wykończenia, zasłonięcia kratkami albo maskownicami, bo dla nas zbędne. Będziemy musieli jakoś to ogarnąć, żeby kotłownia wyglądała na dokończoną, a nie taką poszarpaną z niedotynkowanymi dziurami. 




Po blisko 10 latach mieszkania kotłownia nadal nie została w stu procentach wykończona. Karbowana rura od pieca została uszczelniona przy wlocie do kanału komina pianą montażową, która po rozkurczeniu się i zaschnięciu powinna być równo odcięta i zlicowana ze ścianką, a nie jest. Po prostu wystają sobie pianowe, napęczniałe purchle i już. Kratek maskujących też nadal nie ma. Wyją sobie prostokątne otwory. Marek obiecuje, że kiedyś to zrobi - wystarczy wziąć nożyk i poodcinać nadmiar piany - ale nie wiadomo kiedy to nastąpi. Przestałam zresztą na to liczyć. Przyzwyczaiłam się, że to w niczym nie przeszkadza, to znaczy w użytkowaniu nie przeszkadza, bo w estetyce owszem. Może sama się za to zabiorę, gdy mnie najdzie wena remontowa? Na wszelki wypadek gości do kotłowni nie wpuszczam.

2025-10-01
No, powiem, że po latach nie pisze się łatwo. W dodatku nie wiem, czy się nie powtarzam, czy nie dubluję zdjęć. Ale trudno. Lecę dalej i trzymam się szkiców, bo tylko na nich mogę się oprzeć. Naprawdę mało co pamiętam z budowy i aż sama jestem ciekawa, co będzie dalej.
Do nastepnego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz