Dom

Dom

wtorek, 2 września 2014

37. Spóźniony komin i oporne stemple

2013-08

Dziś, gdy pojechaliśmy na budowę, pan Jarek kończył ostatnie ścianki wydzielające łazienkę. Z niepokojem w głosie spytał:
- Co z tym kominem? Miał być wczoraj, i nie ma. Ja tu mam roboty na jakieś dwie godziny i dalej stoję! Jak nie ma komina to ja nie mam co tu robić – odgrażał się pan Jarek.
No fakt. Komin powinien już być. Zadzwoniłam natychmiast do sprzedawcy i tonem nieznoszącym sprzeciwu (mają dzień spóźnienia!) spytałam, o której mam się spodziewać dostawy.
- Panie Jarku, w hurtowni mówią, że będą z kominem za 2 godziny.
- A skąd ten komin?
- Z tego składu na rogu.
- Eee, oni to kłamią! Jak na koniec dnia dotrą to będzie dobrze. Z nimi zawsze tak, nigdy nie mogą zdążyć na czas. No dobra, zobaczymy. Jak nie przyjadą za dwie godziny to na dziś najwyżej skończymy.

Ekipa może skończyć i odjechać, tylko że wtedy to my mamy kłopot. Ktoś przecież musi być na działce by otworzyć bramę i przyjąć transport. Nie wygraliśmy czasu na loterii, nie możemy spędzić połowy dnia siedząc na budowie i oczekując na samochód z kominem!

W kolejnym telefonie do hurtowni udało mi się przekonać pana, że komin to sprawa życia i śmierci. Obiecał sprawę przyspieszyć. I faktycznie, komin przyjechał zanim pan Jarek skończył swoje murowanie.
A tego komina były trzy palety, plus osobno spakowana wełna mineralna, którą pan Jarek od razu polecił zanieść pod dach, do garażu:
- To tak na wypadek deszczu. Wełna nie powinna zmoknąć.





Zanim się zorientowaliśmy, nasze harty rzuciły się na robotę i zbudowały część komina, aż do wysokości stropu! Na paletach zostało jeszcze mnóstwo elementów. Mają one wystarczyć na wybudowanie prawie 9 metrów komina, żeby sięgał wysoko, aż nad dach.

Jutro ekipa zaczyna układać belki stropowe. A do tego konieczne są stemple. Oczywiście są one zamówione. Transport ma być dziś, tylko jeszcze nie wiadomo o której.
Dzwonię do tartaku i dostaję informację, że "Jakoś po południu".
- A dokładnie o której? - zdenerwowałam pana moim wścibstwem.
Nie wiadomo. Zdezorientowany pan w słuchawce nie umiał mi odpowiedzieć. No nieźle. Czyżby było nam pisane spędzić ten dzień na budowie? Umówiłam się z facetem, żeby zadzwonił do mnie na pół godziny przed przyjazdem. Zdążymy w tym czasie dojechać na działkę z domu.

Zadzwonili o 14, że będą u mnie za półtorej godziny. Cóż, niektórzy nie odróżniają pół godziny od półtorej godziny, ale to jeszcze nic.
Pojechaliśmy na działkę po raz drugi tego dnia, na 15:30. Niestety, transport opóźnił się – bagatela - o 3 godziny! Oczywiście nikt nas o tym nie powiadomił! Gdy zadzwoniłam po godzinie spóźnienia usłyszałam, że właśnie do mnie wyjechali. Ale to było oczywiste kłamstwo, bo trasę pokonywali dobre dwie godziny zamiast szacowanych 35 minut.
Ktoś nieźle nas już wkurzył. Nie mamy wyjścia. Czekamy. Mój starszy syn w takich sytuacjach mawia z rozbrajającym uśmiechem na twarzy "Co zrobisz jak nic nie zrobisz?".
Pan Jarek i jego ekipa dawno już zeszli z budowy, a my czekamy, jak te głupki.

Wreszcie przyjechał samochód z tartaku. Była to niewielka półciężarówka z odkrytą paką. Na spodzie płasko leżały rygi, a na nich stemple, 150 sztuk. Tworzyły one pokaźny stosik, który powiązany był linami w cztery pęki.


Chociaż byłam wkurzona czekaniem i odgrażałam się Markowi , że jak już dojadą to im nawtykam, to jednak nie krzyczałam na kierowcę. Odpuściłam awanturę. To nie jego wina, że panowie z biura obiecują o wiele za dużo, niż biedny kierowca może wykonać. Facet jeździ sam, zachrzania od rana i zbiera cięgi za puste obietnice szefów.

Okazało się, że przed domem, gdzie miały zostać wyładowane stemple i deski, jest zbyt mało miejsca, aby je po prostu zrzucić z paki. Samochód ledwo się zmieścił w bramę wjeżdżając tyłem. Część ładowna samochodu podnosi się na wszystkie strony, teoretycznie można więc zrzucić te bale na bok albo do tyłu. Ale u nas na bok się nie da, bo mało miejsca. Zrzucić do tyłu też się nie da - bo mało miejsca! W dodatku przy ścianie domu, po bokach, przy toj-toju, czyli dosłownie wszędzie stoją palety z materiałami budowlanymi. Są tam pustaki stropowe, pustaki kominowe, paleta z workami cementu i pustaki porothermu. No i do tego kupa piachu na środku. Wolny jest zaledwie kawałeczek placu, na ukos, między paletami. Tam pan Jarek wymyślił „wypakowanie” stempli i ten fragment placu polecił posprzątać swoim chłopakom. Oni  uprzątnęli leżące tam jeszcze dziś rano belki stropowe, przenosząc je w głąb działki, za dom. Jednak teraz okazało się, że to niewiele dało. Miejsca wciąż jest zbyt mało. 





Pan Jarek spodziewał się, że stemple będą zrzucane z samochodu–wywrotki. Obawiał się, żeby spadające bale nie poleciały na pustaki w sposób niekontrolowany. 
- Bo jak zacznie kipować, to bale polecą. Żeby nam tych pustaków nie roztrzaskali. No kurde ciasno, ciasno! – martwił się pan Jarek.
Poustawiał więc prowizoryczne zabezpieczenia z pustych palet, którymi obstawił na sztorc materiały budowlane. Wiedział, że nad spadającymi z auta okrągłymi stemplami nie da się za bardzo zapanować. I miał rację.


Kierowca zaczął podnosić przyczepę, żeby stemple zsunęły się tylną burtą. Patrzyliśmy na to z przerażeniem. Miejsca było stanowczo za mało. Wiedzieliśmy już, że puste palety oparte o pustaki nie są w zasadzie żadną ochroną. Pomimo, że kierowca szarpał podniesioną przyczepą w górę i w dół, próbując strząsnąć bale, drewno się zablokowało. I całe szczęście! Nieokorowane stemple nie chciały się ześlizgnąć z auta, choć przyczepa była uniesiona pod kątem ponad 45 stopni. Gdyby to spadło, nasze pustaki stropowe zostałyby potłuczone jak nic! Oj, wyobraźnia nie jest mocną stroną kierowcy. Aż dziw bierze.  





Cóż, tak nie pójdzie. Kierowca był niemal załamany. Nie było innego wyjścia, jak rozwiązać przynajmniej jedną wiązkę drewna i zrzucić część stempli z samochodu ręcznie. „Jak się trochę poluzuje, to może reszta się jakoś łagodnie ześlizgnie” – mówił facet. Może???!!!!


Kierowca klął pod nosem, że na koniec zmiany musi jeszcze zrzucać ręcznie 150 stempli, ale nie było innego wyjścia. Facet opuścił przyczepę, odjechał nieco w stronę ulicy, aby zrobić miejsce na zrzucanie stempli i zgasił auto. Potem założył rękawice, wlazł na przyczepę i zrzucał po kolei na ziemię pojedyncze bale. Marek porządkował je na ziemi w równy stos, żeby belki leżały równolegle. Jest ich za dużo i nie zmieściłyby się leżąc jakkolwiek. Porządek jest po prostu koniecznością.

Po zrzuceniu ręcznie około 30 belek kierowca ponowił próbę skipowania reszty drewna samochodem. Tym razem się udało. Belki zsunęły się, do połowy długości, wraz z częścią desek pod nimi. Kierowca odjechał nieco samochodem i prawie cały transport bali znalazł się na ziemi, dokładnie w bramie. Pół ich długości leżało na działce, a pół na chodniku.


Pięknie. Teraz czeka nas wrzucenie tego wszystkiego, ręcznie, na działkę. Resztę desek, która została na samochodzie, kierowca zrzucił już na chodnik i jezdnię. Na działce nie było ani odrobiny wolnego miejsca. Oczywiście za domem jak najbardziej. Miejsca dużo. Tylko dopóki nie przebudujemy zjazdu, nie usniemy drzewa i nie przestawimy toj-toja,  nijak nie da się tam wjechać.

Zapłaciłam za ten interes 1470 zł i pan odjechał, zostawiając nas z deskami i balami na ulicy, na chodniku i centralnie w bramie, której w takim stanie nie dało się zamknąć.

I wtedy zjawił się sąsiad Wojtek, który ochoczo zaproponował pomoc:
- Pomogę wam, to raz dwa się to wrzuci – zaćwierkał wesolutko. No wariat. Nie ma co robić, czy jak? Ale  to miło, że przyszedł! Wojtek to świetny facet.
Razem z Markiem i z naszym starszym synem zaczęli przerzucać belki i deski z ulicy i chodnika w głąb działki. Napocili się przy tym nieźle, aż mi ich było żal. Niestety, nie pozwolili mi pomagać. 
- To nie jest robota dla bab. Ty sobie rób te swoje zdjęcia i nie przeszkadzaj.
No to robiłam. I nie przeszkadzałam.

Wojtek przejął dowodzenie. Powbijał w ziemię pionowo kołki zabezpieczające bale przed sturlaniem się ze sterty, "żeby nikomu nie spadło na nogi", i dyktował gdzie co kłaść. On to jednak lubi.




Stempli i desek jest tak dużo, że zawalają całe wejście. Obecnie na działkę nie da się wejść ani z niej normalnie wyjść. Żeby się wydostać na ulicę musieliśmy wgramolić się na szczyt sterty, a to niełatwe, gdy okrągłe bale turlają się spod nóg. Jakoś daliśmy radę, choć ja z trudem, prawie skręciłam nogę.

Żeby móc zamknąć bramę, której jedno skrzydło otwarte było do środka działki, trzeba było je zdjąć z zawiasów. Marek z Wojtkiem sprytnie przenieśli przęsło przez stos i nadziali je na zawiasy z drugiej strony. Teraz bramę dało się zamknąć. Uff!
Jutro pan Jarek i jego ekipa będą zaczynać dzień od sprzątnięcia stempli i desek z przejścia.




Dziś pan Jarek opowiedział nam, jak będą wyglądać schody. Okazało się, że pod biegami (czyli pod schodkami) cała przestrzeń została przewidziana przez naszego architekta na schowki. W projekcie jest ich dwa. Jeden mały, z niskim wejściem od strony spiżarki (to dziupla Karola), drugi duży, do którego będzie się wchodzić na stojąco. A więc żadnych strat przestrzeni. Super! Na rysunkach i szkicach tego nie wyłapałam. Nawet pan Jarek pochwalił, że fajnie to wymyślone. Odkurzacz, deska do prasowania, drabina i suszarka na pranie – wszystko bez problemu zmieści się pod schodami. I wiele innych rzeczy też. To ważne, zwłaszcza że nie mamy piwnicy. Upychanie deski do pracowania między segmentem a kaloryferem nie jest fajne i cieszę się, że mnie to nie spotka.
I tak oto rozwiązał się mój dylemat, gdzie będę trzymać maszynę do szycia.

Oj, duży ten dom. Nie wiem, czy nie za duży.
Salon też zaczął mi wyglądać na spory :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz