Dom

Dom

środa, 10 września 2014

38. Strop Teriwa, czyli belki, pustaki i stemple

2013-08-23

Jak co dzień rano pojechaliśmy na budowę. Dotarliśmy na miejsce około dziewiątej i byliśmy przekonani, że panowie budowlańcy sprzątają jeszcze zasypane stemplami i deskami wejście. Drewna było tak dużo, że nie sposób uporać się z tym bałaganem w godzinkę. Nam przerzucenie stempli z drogi i z bramy, zaledwie o dwa, trzy metry dalej, zajęło ponad dwie godziny, a przecież teraz stemple muszą zostać przeniesione na znacznie odleglejsze miejsce.



Oczywiście pomyliliśmy się. Wczorajsza wielka sterta stempli, czyli nieokorowanych, niezbyt grubych pni drzew o długości 3 m każdy, była już całkowicie posprzątana. Część z nich była ułożona z boku przy bramie, w miejscu, gdzie wczoraj stały dwie palety z elementami na komin, a część została wyniesiona gdzieś dalej, w głąb działki. Wszystkie stosiki zabezpieczone zostały pionowo wbitymi w ziemię kołkami zapobiegającymi sturlanie się stempli ze stosu. 


Nasza budowa jest piękna! Nie dość, że wszystko na niej jest logicznie posprzątane, ułożone i zabezpieczone, to jeszcze zakwitło mnóstwo kolorowych kwiatków, które kiedyś zasiała tu poprzzednia właścicielka. Ja zbytnią fanków kwiatków, zwłaszcza różowych, nie jestem, ale jak na budowę - efekt wyśmienity!


Pustaki i elementy na komin zniknęły sprzed domu. Gdzie się podziały? Otóż zostały już wymurowane albo stanęły w domu i czekają na wymurowanie. Komin podrósł do wysokości przyszłego stropu.
Kiedy oni to wszystko zrobili? W tą godzinę, od której są na budowie? No, najwyraźniej tak. Ciągle nie mogę się nadziwić naszym budowlańcom. To szalenie pracowici ludzie!


Pan Jarek ze swoją ekipą zajmowali się przygotowywaniem ścian do ułożenia na ich szczytach belek stropowych. Od wewnętrznej strony, czyli od środka domu, mocowali do murów poziome, grube deski. Nabili je na mury dookoła całego obwodu. 


Najpierw wbijali w deskę dwa bardzo długaśne gwoździe, które przechodziły przez nią na wylot. Miejsca na wbicie gwoździ wyznaczane były precyzyjnie, miarką i ołówkiem. Następnie tą „uzbrojononą” deskę panowie „zawieszali” na murze w ten sposób, że deska przylegała płasko do muru wystając nieco ponad jego poziom, a gwoździe jakby leżały na jego szczycie. Teraz poziomicą sprawdzali, czy deska trzyma poziom. Jeśli tak - w ruch szła wiertarka i deska była mocowana do muru przy pomocy kołków rozporowych, w kilku miejscach. 


Obłożyli tak deskami cały dom od wewnętrznej strony, wszystkie ściany. Deski dolegały płasko do muru i wystawały ponad niego na kilka centymetrów.
To co opisuję, to przygotowanie szalunków pod zalewanie przyszłego wieńca. Pomyślałam, że zejdzie im z tymi deskami cały dzień, bo to niezła dłubanina. A ponieważ pan Jarek nie potrzebował dziś żadnych zakupów, więc pojechaliśmy do domu. 

Po południu, około szesnastej, nie mogliśmy już usiedzieć na miejscu. Strasznie byliśmy ciekawi, co zadziało się na budowie przez ten dzień. Spekulowaliśmy, że pewnie ekipa skończyła pracę, jakąś godzinę wcześniej, więc już ich nie będzie.
Pojechaliśmy po raz drugi tego dnia na działkę i co? Nic z tych rzeczy! Oni nadal pracowali pełną parą! Naprawdę nie wiem, kiedy odpoczywają. Zachrzaniają okrutnie. No, ale to ich decyzja. Uzgodnione w umowie wynagrodzenie to ryczałt za postawienie całego domu, więc sami decydują, jak szybko chcą i są w stanie to wykonać. 

Na budowie pojawiła się maszyna do cięcia drewna, czyli krajzega. Jak byłam mała to mówiłam na to niebezpieczne urządzenia trajzega  (podobnie jak na kanister mówiłam karnister a na Konrada Kondrat). Ale dziś już mówię prawidłowo, bo przy najmniejszych wątpliwościach pytam o wszystko wujka Googla. 

W tym miejscu odżyły moje wspomnienia z dzieciństwa. Jako kilkuletnia dziewczynka bardzo często miałam okazję "pracować" na "trajzedze". Cięłam na niej deski, z których potem zbijane były trumny. Oczywiście wszystko pod nadzorem i czujnym okiem pana trumniarza. Wychowałam się w podwórku, gdzie działał zakład stolarski produkujący trumny a pan trumniarz to był bardzo fajny i pogodny facet. Jego żona zresztą też. To znaczy ona była pogodną kobietą, nie facetem, chociaż miała miękki wąsik pod nosem. I ci państwo trumniarze pozwalali mi sobie "pomagać", co czyniłam z wielką pasją.
Tak więc najpierw cięłam deski na trumny, potem je heblowałam, następnie zbijaliśmy trumny, najpierw koryta, potem wieka. I dopóki koryta nie były malowane i lakierowane, mogłam się w nich bawić. Przesiadywałam w tych pachnących świeżym drewnem korytach całe dnie, robiąc sobie w nich domki z kocy i piaskownice. Potem trumny były polerowane papierem ściernym, następnie bejcowane i lakierowane. Wreszcie następowało usypywanie poduszek i wyściółek z trocin (podwyższenia pod głowę usypywałam osobiście, żeby nieboszczycy mieli wygodnie). Potem przybijanie białego sukna, mocowanie uchywtów i czarno-srebnych dekoracji. A na koniec coś najpiękniejszego - wypisywanie tablic trumiennych, czyli umion, nazwisk, dat, rysowanie krzyża, liści wieńca laurowego i literek ś.p. A wsyztko piękną, srebrną farbą. Uwielbiałam patrzeć, jak żona pana trumniarza, wprawną ręką maluje pędzlem te wszytkie zawijasy i idealnie obłe literki. Zawsze marzyłam, żeby też tak umieć. 
Ale to było dawno. 
Na naszej budowie krajzega służy przycinaniu stempli i desek i nie ma nic wspólnego z trumnami. I dzięki Bogu. 



Po południu okazało się, że nad przeszło połową domu, czyli nad salonem z kuchnią oraz nad sypialnią, są już rozłożone belki stropowe! Panowie kończyli właśnie podpierać je stemplami.



Betonowe, zbrojone belki Teriwa wsparte były na ścianach nośnych, a konkretniej na przybitych do nich deskach. Belki biegły regularnie co kilkadziesiąt centymetrów, równolegle do siebie, rozsunięte na szerokość pustaków stropowych. Przy końcach belek włożone były pierwsze pustaki deklowane, po jednym z każdego końca. Pustaki te wyznaczały właściwy rozstaw belek, bo pustaki i belki to przecież komplet, pasują do siebie idealnie. Pustaki mają specjalne wgłębienia, jakby ranty, do zawieszenia ich na belkach. Wydaje się to nieco zawiłe w opisie, ale w sumie jest proste i zdjęcia wszystko wyjaśnią.





Trochę nas zdziwiło, że betonowe belki stropowe zostały położone na deskach przymocowanych płasko do ścian zaledwie kilkoma wkrętami na kołki rozporowe. Przecież już same te belki są ciężkie, potem na nich ułożone zostaną pustaki, które wypełnią całą przestrzeń, a na to wszystko wylane zostaną tony betonu! Więc jak kilka wkrętów ma to wszystko utrzymać? Oj, coś mi tu nie pasuje. Postanowiłam zapytać o szczegóły pana Jarka. Jak niby delikatna konstrukcja kilku kołków rozporowych na metr bieżący ma utrzymać cały, ciężki strop?
No i wyjaśniono mi, że całą robotę robią stemple. To właśnie stemple trzymają wszystko. Stemple podpierają zarówno belki stropowe, jak i przyłapane do muru kołkami rozporowymi deski.

Olśnienie! Faktycznie, dopiero teraz, po przyjrzeniu się, zauważyliśmy stemple ustawione tuż przy samych ścianach. Na górze każdy z nich miał zrobione wcięcie, czyli tzw. stopkę, która podpierała krawędź deski przy murze. W ten sposób deski stały na sztorc na podciętych odpowiednio stemplach, czyli leżały na „stopkach”, a nie wisiały jedynie na kołkach rozporowych.




Każdy stempel był dopasowywany do układanego stropu indywidualnie. Każdy docinany był na wymiar, o kilka milimetrów wyższy niż wysokość od chudziaka do belki. Dlatego każdy stemplem wbijany był młotkiem na wcisk pod belki na właściwe miejsce.

Stemple nie były ustawiane bezpośrednio na chudziaku, ale ustawiane były na dociętych deskach. Podobnie od góry, między stemple a belki stropowe również podkładane były deski. W ten sposób siła naporu stropu rozkładała się na powierzchnię podkładanych desek górnych i dolnych, a tym samym stempel nie działał punktowo na chudziak i belki.

Stawianie i mocowanie stempli to żmudna robota. I od dołu i od góry każdy stempel był bowiem przybijany do podłożonych desek gwoździami, żeby nic się broń Boże nie wysunęło pod naporem ciężaru przy zalewaniu. Dodatkowo przy podłodze pod stemple wbijane były trójkątne, drewniane kliniki, też przytwierdzane do podstaw z desek gwoździami. Konstrukcja naprawdę solidna.



W całym salonie mamy teraz las nieokorowanych pni. Jeszcze widać niebo między belkami, ale jutro pewnie panowie uzupełnią wszystkie dziury, powkładają tam pustaki i będziemy mieć prawie sufit. 

Oczywiście powierzchnia naszego salonu diametralnie zmalała od tych stempli. Było ich tak dużo i stały tak gęsto, że trzeba było uważać przy przechodzeniu między nimi, aby nie zaczepić się o wystające gdzie niegdzie sęki. Cóż, pan Jarek uprzedzał, że wrażenie masakrycznego zmniejszenia powierzchni wystąpi. I wystąpiło. Na szczęście to etap przejściowy. 

Jak już pisałam, pustaki stropowe skrajne są deklowane, czyli zaślepione. Dalsze pustaki, środkowe, mają natomiast przeloty na przestrzał. W naszych pustakach tych przelotów jest dwanaście w każdym, bo – jak sama nazwa wskazuje - to pustaki dwunastokanałowe. 

Nie wiem jeszcze, czy belki stropowe są jakoś powiązane ze sobą albo czy są w jakiś sposób przytwierdzone do muru na końcach. Sądzę, że jakieś wiązania powinny być, ale nie wchodziłam na rusztowanie, żeby to zobaczyć, a pan Jarek zbyt rozmowny nie jest. Nadal twierdzi, że "za gadanie mu nie płacą". 

Nad wnęką stanowiącą wejścia do pokoi chłopców, w miejscu, gdzie nie zbiegły się ze sobą ścianki działowe (to miejsce bardzo denerwowało pana Jarka, który mruczał pod nosem epitety na architekta), wykonane zostało szerokie koryto z desek. Pewnie będą tam wlewać beton, żeby wszystko się jakoś zespoliło. I pewnie będzie tam też jakieś zbrojenie? Spróbuję to podejrzeć. 


Zauważyliśmy, że w jednym miejscu, nad kuchnią, dwie belki stropowe są ze sobą złączone. Nie są one rozdzielone pustakami jak reszta, ale leżą na murach równolegle jedna przy drugiej. Czemu tak? Nawet Marka to zaintrygowało i zapytał:
- Panie Jarku, a czemu tu są dwie belki połączone?
- A, bo na nich na poddaszu, będzie stała ściana działowa. Pod ściany daje się dwie belki. Zawsze. A ten wasz rysownik narysował jedną! – powiedział lekceważąco i z satysfakcją w głosie pan Jarek - Ja tam dam dwie, ściana to ściana, ma być fachowo, a nie na słowo honoru – dodał triumfalnie. 


Oczywiście wierzymy i cieszymy się, że pan Jarek czuwa i weryfikuje poprawność projektu. Pewnie nie jedno jeszcze pozmienia, żeby było dobrze i jak się należy.

Znam historię, która przydarzyła się mojej znajomej. Mianowicie u niej budowlańcy rozłożyli strop Teriwa bardzo nieumiejętnie. Nie znam szczegółów, bo gdy owa znajoma o tym opowiadała nie wiedziałam nawet co to jest strop Teriwa i nie wszystko zarejestrowałam w głowie. Ale znam skutki partactwa. Otóż strop Teriwa, po jego ułożeniu z belek i pustaków oraz po zalaniu betonem, spadł w nocy na posadzkę! Po prostu się zawalił i roztrzaskane pustaki wraz z kupą betonu wylądowały na podłodze w środku salonu. Szczęście, że gdy się waliło, nie było na budowie ludzi. To zdarzenie uzmysławia mi, jakie to szczęście, że nasz dom buduje fachowy pan Jarek. On myśli o wszystkim i jest bardziej nawet przezorny niż architekt. Super!

1 komentarz: