Dom

Dom

piątek, 7 sierpnia 2015

65. Elektryk do wykonania rozdzielni pilnie poszukiwany

2014-05-25

Szukamy elektryka. Zdecydowaliśmy, że facet, który instalował nam prowizorkę budowlaną nie będzie robił całej instalacji elektrycznej w domu, bo nie do końca ufamy w jego fachowość. Przypomnę, że założył inny bezpiecznik niż wynikało to z dokumentów i elektrownia odmówiła nam przyłączenia prądu do czasu jego wymiany. I chociaż pan był miły, to boimy się mu zaufać.
Poza tym pan od prowizorki sam przyznał, że nie posiada stosownych uprawnień, więc co do papierków i podpisów korzysta z uprzejmości kolegi, jak sądzę nie za darmo. A więc nie. Szukamy kogoś innego.


Dostaliśmy telefon do elektryka od pana Andrzeja - dekarza. Rozmawiałam z nim telefonicznie o wycenie naszej instalacji. W przybliżeniu podał następujące orientacyjne koszty:
- przyłącze, skrzynka licznikowa, materiały, papiery 2 500 zł
- materiały do środka (w tym rozdzielnia 1500 zł) 3 000 zł
- robocizna 50 zł/punkt x ok. 80 punktów 4 000 zł
razem 9 500 zł

Nie wiem czy to drogo czy tanio. Z mojego rozpytywania się na lewo i prawo wynika, że koszt instalacji elektrycznej w domu jednorodzinnym może być bardzo różny. Słyszałam o cenach od 5 do 25 tys. zł. Oczywiście decydujące znaczenie ma ilość tzw. punktów, czyli gniazdek, włączników i punktów świetlnych. Cena za pojedynczy punkt też bywa różna, waha się od 35 do 60 zł.

Pan elektryk z telefonu jakoś mnie do siebie nie przekonał. Ciężko się z nim rozmawiało. Ceny podawał niechętnie, „mniej-więcej, bo to zależy” i z góry uprzedzał, że nie są one wiążące, „bo to zależy i okaże się w trakcie”. Nie do końca pan mi wyjaśnił, co kryje się pod pojęciem „przyłącze” i „papiery”. Nie rozumiałam, co do mnie mówił, a tekst "jakoś się dogadamy" doprowadził mnie do szału. No nie. Za mało konkretów i za dużo niewiadomych.

Od słowa do słowa okazało się, że nasz znajomy ma brata elektryka. Gdy się dowiedział, że szukamy kogoś do wykonania instalacji natychmiast do niego zadzwonił, oddał mi słuchawkę i kazał sobie uzgadniać z Artkiem, co tam potrzeba.
Opowiedziałam wstępnie o co chodzi i Artek - elektryk zaproponował spotkanie na działce, żeby wszystko obejrzeć i obgadać.


Spotkanie ustalone zostało na 10 rano w niedzielę.
Pojechaliśmy. Okazało się, że Artek nie był sam, ale z pewnym starszym mężczyzną. Hmm. Nie spodobało nam się to, bo podobno Artek miał być dobrym fachowcem i posiadać wszelkie uprawnienia, a teraz wychodzi na to, że to ów starszy facet jest mózgiem projektu.

Szukanie elektryka wśród znajomych miało oczywisty cel: sprawić, aby było taniej. Chodzi bowiem o to, aby elektryk wykonał jedynie przyłącze, czyli zainstalował i podłączył rozdzielnię prądu wewnątrz domu oraz skrzynkę licznikową na zewnątrz. No i oczywiście aby całą instalację na końcu posprawdzał, wykonał niezbędne pomiary i sporządził wszelkie papiery wymagające podpisu uprawnionego elektryka. Natomiast samo rozprowadzenie kabli po domu, czyli zrobienie tzw. punktów, Marek postanowił wykonać samodzielnie. Stwierdził bowiem, że to czynności banalnie łatwe:
- Nie widzę sensu, żeby płacić 50 zł za punkt. Co ja kabli nie położę? A jaka to filozofia, nawiercić otwory i przymocować kable spinkami? Trzeba umieć tylko posługiwać się wiertarką – twierdzi Marek.
Do zaoszczędzenia jest jakieś 3 - 4 tys. zł. Z tym, że Marek będzie musiał zakasać rękawy i zaprzyjaźnić się z wiertarką, co uczyni – jak twierdzi – z ochotą i zapałem.

Ów starszy elektryk to niezły ściemniacz, z gatunku gawędziarzy. Nie lubię takich, ale nie będę się nakręcać i nastawiać negatywnie. Facet jest łysy, ma wystający brzuch, który rozdyma przyciasny i przybrudzony t-shirt, i ma brzydką szyję z wielkim, obwisłym podgardlem. Aparycja dość odpychająca, niestety. Amant z niego żaden, ale na powitanie pocałował mnie w rękę! Bleeee!
Zaczął rozmowę od wygłoszenia swojej filozofii życiowej:
- Wiecie państwo, ja wyznaję taką zasadę, że aby wymagać od innych, najpierw trzeba zacząć wymagać od siebie. I dlatego właśnie – ciągnął dalej gawędziarz – przyjechałem tu do państwa na miejsce nieco przed umówioną godziną, na wszelki wypadek, aby na pewno się nie spóźnić.
Jezu, co za nudziarz!

Artek natomiast, nie dość, że się spóźnił, to jeszcze zapomniał papierosów i sępił od Marka. I chociaż nie wygłaszał żadnych życiowych filozofii, to jakoś bardziej ufam Artkowi niż łysemu.
Panowie będą pracować we dwóch, więc mam nadzieję, że jakoś się dogadamy. Z Artkiem na pewno.

No dobra, starszy pan pogadał trochę, jaki to on jest fajny, ale do rzeczy.
Pan elektryk, rozumiejąc naszą sytuację, że przecież chodzi o koszty, nie widzi przeszkód, aby Marek rozciągał kable sam:
- Zawsze może pan spróbować. Nie jest to bardzo skomplikowane, aczkolwiek trochę trzeba się orientować. Z doświadczenia wiem, że zwłaszcza wyłączniki schodowe sprawiają kłopot. Ale jakby co służę pomocą, mogę wytłumaczyć, podpowiedzieć. A jak będzie pan miał dość samodzielnej pracy i uzna pan, że jednak chce to zlecić, nie ma sprawy. Ale oczywiście popieram i też uważam, że warto spróbować samodzielnie. Sporo pieniążków zostanie wam w kieszeni – życzliwie, acz bez wiary w sukces, elektryk zaakceptował naszą propozycję współpracy.
Oczywiście pan zaznaczył, że po skończeniu będzie musiał wszystko posprawdzać, pomierzyć miernikiem, bo przecież będzie się musiał pod tym podpisać, tak, jakby robił to on sam.

Swoją pracę (a raczej pracę wspólną z Artkiem, bo już się umawiali na jakieś drabiny i montaże sztycy przy dachu), pan wycenił na jakieś 3500 - 3700 zł. Stanęło na 3500. Dodatkowo chciał jeszcze 150 zł za załatwienie papierów w elektrowni, ale po moim marudzeniu i twardych negocjacjach odstąpił od pomysłu i zostaliśmy przy kwocie 3500 zł.

Do tego będziemy musieli kupić wszystkie potrzebne materiały, w tym rozdzielnię, bezpieczniki, skrzynkę na licznik, sztycę (czyli taką rurkę wystającą nad poziom dachu, do której pociągnięte zostaną kable od słupa do domu za pomocą tzw. warkocza) i wiele innych „drobiazgów”.


Pan zaproponował, że materiały kupi sam, bo to będzie łatwiejsze niż tłumaczenie, co mu będzie potrzebne. Oczywiście w hurtowni i oczywiście na fakturę. Całą specyfikację zakupów mamy mieć do wglądu.
- Nie sądzę, żebyście byli w stanie kupić materiały taniej niż ja. A jeśli nawet to chodzi najwyżej o kilka złotych różnicy. Ja się zaopatruję w naprawdę dobrej, taniej i sprawdzonej hurtowni, więc proponuję, że wezmę zakupy na siebie. Będzie po prostu łatwiej.
Brzmi rozsądnie.

Pan oszacował, że na zakupy materiałów potrzebuje 2 000 zł zaliczki. Jeśli pieniędzy zostanie, oczywiście zwróci nam różnicę, a gdy zabraknie, założy za nas i będziemy się rozliczać później, na podstawie faktury.

Najważniejsze, że pan obiecał bezproblemowy odbiór instalacji przez elektrownię. Twierdzi, że od lat z nimi współpracuje i że zna tam wszystkich. Zapewniał także, że nie będzie problemu z wcześniejszym „załatwieniem” zmiany taryfy, czyli przejścia z droższego prądu budowlanego na tańszy prąd bytowy:
- Normalnie takie coś powinno nastąpić dopiero po decyzji o pozwoleniu na użytkowanie całego domu, ale wiadomo, jak się ma układy można to przyspieszyć – ciągnął łysy.
Podobnie mówił kiedyś straszny facet z elektrowni, że będzie mógł to „załatwić” (to było wtedy gdy sądził, że zlecimy mu podłączanie prowizorki).

Po czasie powiem, że to ściema. Nieprawdą jest, że do zmiany taryfy potrzebny jest formalny odbiór budynku. Wystarczy, że inspektor z elektrowni stwierdzi w protokole, że dom nadaje się do zamieszkania (czyli że zakończone są grube roboty typu tynki, wylewki, że jest wc, okna, drzwi itp.). Formalne pozwolenie na użytkowanie nie jest do tego wymagane. Ale magicy-elektrycy, chcąc złapać fuchę, kłamią jak najęci.

Ja sądzę, że 3500 zł za przyłącze i rozdzielnię to bardzo duża kwota. Liczyłam, że łysy krzyknie 2000 zł. Ale cóż, pan-fachowiec „z układami w elektrowni”, się ceni.
Marek stwierdził:
- Nie ma co szukać dalej i taniej. Facet jest do dogadania się, posprawdza, podpisze, no i wiemy już, że z elektrownią nie da się normalnie. Ja chcę mieć to głowy.
Ok.

Z działki przyjechaliśmy do naszego mieszkania, aby przekazać łysemu zaliczkę na materiały - owe 2 koła. Umowy niby nie spisujemy, ale poprosiłam o dowód i spisałam dane tego faceta. W końcu widzieliśmy go pierwszy raz w życiu. Nie znamy się, a moja intuicja podpowiadała mi, że nie wolno mu wręczyć żadnych pieniędzy bez pisemnego pokwitowania i bez sprawdzenia, gdzie go ewentualnie potem szukać. Zapisałam imię i nazwisko, adres.
Pan wykazał pełne zrozumienie, że oczywiście moja ostrożność jest całkowicie zrozumiała, "w końcu to są pieniądze".
Obejrzałam też jego cenne uprawnienia elektryczne. Nie znam się na tym ani trochę, ale przeczytałam je od deski do deski. Takie niebieskie były i nie mam pojęcia, czy to takie są potrzebne, czy inne.



Zapisałam na owej kartce z danymi osobowymi uzgodnioną kwotę za robociznę 3500 zł oraz pokwitowanie pobrania zaliczki za materiały – czyli w zasadzie spisałam jakby umowę, na szybko, na kolanie, z kwotami i z jego podpisem, żeby potem nie mógł się wykręcać, że uzgodnienia były inne. Kurcze, nie ufam mu!

Podpisał, zabrał kasę i klucze od działki i domu (czyli od kłódki do prowizorycznych drzwi) i pojechał. W ciągu tygodnia ma załatwiać materiały, a w weekend wraz z Artkiem mają rozpocząć prace.
I dobrze. Kolejny krok do przodu.

Marek oszacował, że za kable, jakie będzie musiał kupić, aby rozłożyć instalację w domu, zapłaci około 800 zł. Tak więc cała instalacja (oczywiście bez gniazdek i włączników, które montuje się po tynkach), powinna nas kosztować około 6300 zł. Wobec szacunku elektryka powinniśmy więc zaoszczędzić 3200 zł. Zobaczymy, jak to wyjdzie.

Po czasie powiem, że podjęcie współpracy w łysym to były dobre złego początki. Ostatecznie wybrnęliśmy z kłopotów, to znaczy Marek wybrnął, ale kosztowało nas to sporo nerwów. No i Marek musiał zgłębić wszelkie tajniki dotyczące instalacji elektrycznej, montowania rozdzielni, obwodów elektrycznych, bezpieczników różnicowo-prądowych, uziemienia i w ogóle wszystkiego elektrycznego. Wiercenie wiertarką i rozciąganie kabli to faktycznie był pikuś wobec tego, przez co mój zdolny małżonek musiał przebrnąć barując się z błędami „uprawnionego”!!! łysego.

No, ale nie ma tego złego. Cytując reklamę pewnego banku mogę spokojnie powiedzieć, że to co Marek ma w głowie, to już mu zostanie, a nerwy przeminą.

Perypetii elektrycznych ciąg dalszy nastąpi :)

Ps. Zdjęcia do niniejszego posta wrzucę jutro, bo dziś mam imieniny i idę świętować. 
I sorry, że tak długo nie pisałam, ale ostatecznie piszę bo chcę. Jak nie chcę to nie piszę. A tak na serio to kompletnie nie miałam czasu bo każdą wolną chwilę spędzałam na malowaniu ścian i sufitów w naszym domu. Malować już umiem :)