Dom

Dom

piątek, 29 września 2017

99. Jabłoń, marmurek czy pino? - kilka słów o parapetach wewnętrznych

2015-05-04

Zdecydowaliśmy, że zanim rozpoczniemy malowanie ścian, konieczne jest zamontowanie parapetów wewnętrznych.

Z informacji wyszukanych na forach internetowych nie wynika jednoznacznie, na jakim etapie wykańczania domu należy dokonać montażu parapetów. Przed tynkami czy po tynkach? Przed malowaniem, czy po nim? Każdy robi sobie tak, jak mu wygodnie. Chodzi tylko o to, aby efekt końcowy był perfekcyjny, a więc aby należycie obrobić tynk w miejscach montażu parapetów we wnękach okiennych i aby malowanie tych miejsc nie odznaczało się na tle pozostałej części ścian.

Czyli wychodzi mi, że najlepiej jest zrobić parapety po tynkach, a przed malowaniem. Tym bardziej, że tynkowanie mogłoby je uszkodzić, a już z całą pewnością mocno zabrudzić. Poza tym panowie tynkarze raczej niechętnie zapatrują się na docelowe obrabianie parapetów bo twierdzą, że osadzanie i obróbka parapetów to całkiem inna usługa, która nie wchodzi w zakres tynkowania. Uważam też, że warto montować parapety przed malowaniem, aby później pomalować całość jednakową ilością warstw farby, nie uszkadzać pomalowanych już ścian i nie musieć domalowywać żadnych placków po szpachlowaniu. No i od razu będzie gotowy efekt.

Najpierw, dla orientacji, rozglądaliśmy się za parapetami w marketach budowlanych. Jednak na niewiele się to zdało, bo aby oszacować ceny parapetów, choćby w przybliżeniu, należałoby najpierw zrobić obmiary i wiedzieć dokładnie, jakie oraz ile parapetów chce się kupić. Nie można sobie tego zrobić wchodząc do sklepu budowlanego „przy okazji” innych zakupów, tym bardziej, że nie za bardzo można tam liczyć na rady sprzedawców.

Pomysł z kupowaniem parapetów w markecie samoobsługowym szybko upadł, ponieważ potrzebujemy usługi kompleksowej, czyli kupna parapetów wraz z ich montażem. Nie mamy czasu, ochoty, a przede wszystkim praktycznego doświadczenia w tynkowaniu wnęk okiennych i wykonywaniu podobnych, precyzyjnych obróbek. Owszem, na upartego można by spędzić pół dnia z You Tubem na wyszukiwaniu i oglądaniu filmików instruktażowych. Ale od samego oglądania nikt jeszcze wprawy w tynkowaniu nie nabrał, więc gwarancji, że wyjdzie nam to perfekcyjnie, nie ma żadnej. Powiem więcej, jesteśmy przekonani, że spieprzylibyśmy tę robotę koncertowo, bo tynkowanie jednak zasadniczo różni się od zrobienia rozliczenia podatkowego albo od zmiksowania piosenki. Musimy to po prostu zlecić.

Chwyciłam więc za telefon i zadzwoniłam do firmy, od której kupowaliśmy okna. Skoro okna mieli w najlepszej cenie, to istnieje prawdopodobieństwo, że i parapety nas nie zrujnują. Wiem od znajomych, ile kosztują parapety drewniane, malowane na biało, z zaokrąglonymi rantami – ok. 200 zł za sztukę za sam parapet, bez usługi montażu. Mamy więc punkt odniesienia, jakiego rzędu ceny możemy się spodziewać.

Przez telefon ustaliłam, że nasza firma od okien posiada w ofercie handlowej parapety, zarówno wewnętrzne, jak i zewnętrzne. Zapraszają więc do nowej siedziby. Trzeba przyjść, popatrzeć, dotknąć i wybrać wariant, który będzie nam najlepiej odpowiadał.
Chwyciłam projekt budowlany pod pachę (jest w nim zestawienie wszystkich okien z wymiarami) i ruszyliśmy w drogę.

Firma posiadała w ofercie trzy rodzaje parapetów:
  • komorowe PCV – czyli parapety plastikowe – mówi się o nich komorowe, bo z wierzchu parapet wygląda jak jednolita płyta, a gdy zajrzy się pod spód albo z przekroju okazuje się, że są tam szczeliny, właśnie komory, które usztywniają cienki w sumie plastik, parapety te mają pod spodem jakby harmonijkę, która pozornie robi grubość i usztywnia plastik;
  • MDF – czyli parapety wykonane z laminowanych płyt MDF,
  • kamienne – czyli ze szlifowanego kamienia.
Parapety z kamienia i z MDF są w porównywalnych cenach, natomiast parapety komorowe z PCV są około dwukrotnie od nich tańsze.


Parapety kamienne od razu skreśliliśmy. Po pierwsze są zimne, a po drugie zbyt mocno kojarzą nam się z płytami nagrobkowymi. Chociaż były one dostępne w różnych kolorach i odcieniach, od brązu, przez beż, po biały marmurek, to żaden wzór nie przypadł nam do gustu. Kamyki zatopione w wyszlifowanej tafli nie będą pasować do naszego domu.

Parapety komorowe PCV, chociaż są tanie i występują w przeróżnych kolorach oraz deseniach, od matowych do połysku oraz od gładkich do marmurkowych, to mają tę wadę, że nie podoba mi się ich wykończenie. Mianowicie na boczne krawędzie parapetów komorowych zakłada się plastikowe nakładki (niektórzy mówią na to zaślepki, boczki albo noski). Boczki dopasowane są kształtem do przekroju/wygięcia parapetu. I nakładki te niestety – moim zdaniem – bardzo szpecą parapet. Nie dość, że od razu mamy szczelinę do gromadzenia się w niej kurzu, co utrudnia mycie takiego parapetu, to jeszcze jest duże prawdopodobieństwo, że te plastikowe nakładki się połamią. No dobra, może przesadzam, większa część boczków zostanie wpuszczona w ścianę i będzie zatynkowana, ale i tak wydaje mi się, że nie jest to rozwiązanie solidne - choć mogę się mylić. Ale najważniejsze jest dla mnie to, że te boczki mi się nie zwyczajnie nie podobają. No i nie wyobrażam sobie np. mycia okien bez możliwości wejścia stopami na parapet. Zawsze tak myję okna a obawiam się, że parapet komorowy z PCV mógłby nie wytrzymać tej ciężkiej próby i rozkruszyć się przed pierwszymi świętami.



Wreszcie czas na parapety z MDF. Te, które nam się spodobały wyglądają jak imitacja drewna, niczym lakierowana na matowo deska, z widocznymi sękami i bruzdami. Płyta MDF jest dookoła zalaminowana grubą okleiną, na której wytłoczone są te drewniane desenie. Pani sprzedawczyni przekonywała, że są one trwałe, łatwe w utrzymaniu czystości, no i - co sami widzieliśmy – bardzo ładne.


Cena parapetów MDF zależy od ich grubości. Można kupić parapet o grubości 1 cm, a można o grubości 3 cm – i ten wygląda już całkiem na bogato. Górna krawędź parapetu, a także przednie ranty (narożniki) są elegancko zaokrąglone, a cała bryła "deski" jest szczelnie fabrycznie zalaminowana, zarówno na powierzchni użytkowej (tej widocznej i ozdobnej), po bokach, jak i od spodu - dookoła. Firma oferowała trzy różne warianty zaokrągleń i obłości parapetów – można wybrać parapety bardziej albo mniej kanciaste, co komu pasuje. Każdy z rodzajów zaokrągleń był oznaczony inną literą i nie miał wpływu na cenę.

Parapety z MDF mają ogromną gamę kolorów i faktur. Tylko trzy z nich były wystawione na stojaku z ekspozycją, ale pani posiadała próbnik wielu oklein, więc bez problemu można było wybrać wymarzony kolor i fakturę.
My wybraliśmy parapet biały, z niewielkimi przetarciami, żłobieniami i słojami imitującymi drewno. Troszkę się martwiłam, czy aby w te a-la drewniane zakamarki nie będzie właził bród i czy parapety będą łatwe w sprzątaniu, ale pani zapewniła mnie, że jak najbardziej, i że na tych imitacjach drewna, porowatych, o wiele łatwiej utrzymać czystość niż na gładkich powierzchniach plastikowych, które mają połysk i eksponują wszelkie zanieczyszczenia i zatłuszczenia, odbijając nawet odciski palców.

Pani zaproponowała, żebyśmy wybrali kolory, które nam się podobają oraz określili grubość parapetów z MDF, to ona szybko przygotuje wstępną wycenę. Rozważaliśmy więc trzy rodzaje:
  • komorowe PCV „Biała jabłoń” – całkiem ładne, nowy wzór, pani bardzo zachwalała, że prezentują się naprawdę elegancko,
  • komorowe PCV „Biały marmurek” – całkiem brzydkie, nie wiem po co to poszło do wyceny, ale pani powiedziała, że ten model jej się bardzo podoba to ona policzy, 
  • MDF o grubości 3 cm „Pino biała”, zaokrąglone według wzoru „E”. Wzór zaokrągleń "E" wybrał Marek i był on najbardziej obły, ale ja nie mam pewności, czy nie zmienimy tego na bardziej kanciasty, który mnie się osobiście bardziej podoba. Mam nadzieję, że przekonam Marka, że jemu jest wszystko jedno jak będą się zaokrąglać parapety. No bo przecież jest mu wszystko jedno. A mnie nie jest. Ja przecież nie będę mogła spać, gdy zaokrąglenia będą zbyt mocne :) 
Pani spisała z projektu ilości i szerokości okien w naszym domu, włączyła nam wielki telewizor na kanał TVN-24 i wskazała czerwone, skórzane kanapy, po czym zniknęła na zapleczu na 15 minut aby sporządzić wstępne wyceny. Oczywiście zaznaczyliśmy, że chcemy parapety wraz z usługą montażu.
Po chwili pani wróciła z wydrukowanymi koztorysami, z których wynikało że wszystkie parapety - a jest ich 9 sztuk - wraz z montażem, mają kosztować:
  • PCV marmurkowe ok. 808 zł – w tym montaż 9 szt. 190 zł
  • PCV jabłoniowe ok. 650 zł – w tym montaż 9 szt. 190 zł
  • parapety z MDF ok. 1180 zł – w tym montaż 9 szt. 280 zł
W naszym domu potrzebujemy dziewięciu parapetów wewnętrznych, z czego:
  • dwa są dość wąskie (spiżarka i kotłownia – po 60 cm),
  • dwa szerokie (sypialnia i kuchnia – po 150 cm),
  • dwa średnie (pokoje chłopaków – po 120 cm),
  • trzy normalne (łazienka i dwa okna boczne w salonie – po 90 cm).
Do okien balkonowych parapety wewnętrzne nie są potrzebne.

Aha, zapomniałam dodać, że na cenę parapetów wpływa także ich głębokość – u nas przyjęliśmy 25 cm, na razie na oko, bo nie wiemy, ile dokładnie mierzą nasze wnęki okienne. Pani powiedziała nam, że parapet nie powinien wystawać poza lico ściany na więcej niż 5 cm, więc zbyt głęboki też być nie powinien.

Pani zaznaczyła, że wycena ma jedynie orientacyjny charakter i że cena może się zmienić w zależności od zakresu usługi montażu – ale zakres ten oceni na miejscu fachowiec-monter, który tak czy siak, zanim zamówimy parapety, musi pojechać na budowę aby wykonać konkretne obmiary.
- Wie pani, nie da się zamówić „na oko”, bo potem przy montażu może się okazać, że coś jest za grube albo za wąskie. Takie rzeczy ustala się na miejscu. Obróbki okien wyglądają bardzo różnie, okna mogą być tej samej szerokości, a wnęki potrafią się znacznie różnić. Dlatego obmiary są konieczne.

Ok. Jasne. Umówiliśmy termin i godzinę obmiarów i podczas wizyty pana montera podejmiemy ostateczną decyzję, które parapety weźmiemy. Pani nam sugerowała, aby np. w kotłowni i spiżarni oraz w pokojach dzieci wybrać opcję najtańszą, a tylko w salonie zrobić sobie full-wypas. My jednak raczej jesteśmy zdecydowani na jednakowe parapety z MDF we wszystkich pomieszczeniach, bo parapety mają ogromny wpływ na wygląd pomieszczeń i po prostu muszą być piękne!
Zaoszczędzenie kilku stów nie ma w tym przypadku sensu, bo na wybrane teraz parapety będę spoglądać pewnie już do końca życia.

Po obmiarach firma wykona parapety, dopasowując ich rozmiary do indywidulanego zamówienia, i zanim dojdzie do montażu muszą upłynąć co najmniej dwa tygodnie.

Parapety z MDF wychodzą po ok. 100 zł za sztukę (bez montażu). Tak jak się spodziewałam, są tańsze od parapetów drewnianych i wizualnie – według mnie – ładniejsze.
Więc decyzja podjęta :) Uff, kolejna ulga.





Po czasie powiem, że jeżeli parapety z MDF są dobrze wykonane, czyli prawidłowo zalaminowane, to sprawują się świetnie.
Jak to sprawdzić?
Otóż okleina nie może odstawać na żadnym rancie, musi być mocno przyklejona i zabezpieczać płytę przed wodą i wilgocią. Musi stanowić przylegającą z każdej strony wodoodporną powłokę.
W naszym domu jeden z parapetów, kuchenny, był leciutko uszkodzony. Nie wiem, czy taki przyjechał z fabryki, czy też uszkodził go pan monter podczas osadzania, kiedy szarpał się z materią, stukał w parapet usiłując wbić go we właściwe miejsce, a potem machał wokół niego i jeździł po rancie ostrą szpachelką.
Uszkodzenie polegało na odklejeniu się okleiny na przednim, dolnym rancie. Na długości 1 cm okleina minimalnie odstawała od płyty. Gdy się ją przypłaszczyło palcem – nie było śladu, więc postanowiłam ją dokleić. Kupiłam klej i przy pomocy igły krawieckiej usiłowałam wcisnąć kropelkę kleju między płytę a laminat uważając, by nie zabrudzić okleiny. Jednak kleju mieściło się w tę maleńką szczelinkę tak mało, że nie chciało się to skleić, mimo przytrzymywania palcem posmarowanych powierzchni dość długi czas. Za każdym razem po odłożeniu palca sztywna okleina odchodziła od płyty.

Strasznie mnie to wkurzało, ale kiedy okazało się, że ta walka nie ma sensu, bo pod oknem staną szafki kuchenne i dolna krawędź parapetu znajdzie się poniżej blatu, a więc będzie kompletnie niewidoczna, postanowiłam jedynie zabezpieczyć tę malutką szparkę przed wilgocią. Najpierw zaszpachlowałam ją, nakładając na palec niewielką grudkę białej szpachli do drewna, a gdy szpachla wyschła zamalowałam ją od spodu białym lakierem do paznokci. Wyszło bardzo dobrze, w zasadzie naprawiane miejsce było niewidoczne, chyba że ktoś wiedział, jak ja, gdzie szukać. Ale parapet sprawuje się świetnie do dziś.

Później jakiś fachowiec podpowiedział, że okleinę można przykleić za pomocą żelazka. Podobno jest ona kładziona na gorąco i ma od spodu warstwę kleju. Należy zabezpieczyć "chore" miejsce bawełnianą ściereczką i przyłożyć do niego rozgrzane żelazko. Podobnie jak przykleja się taśmy wykończeniowe do płyt meblowych.
Tego sposobu nie sprawdzałam, więc nie mogę go polecić na 100%. Zwłaszcza, że znam przypadek zniszczenia żelazkiem okleiny na froncie kuchennym. Gdy po kilku latach użytkowania mebli okleina w środkowej części drzwiczek odkleiła się (przy dotykaniu wyczuwało się przestrzeń powietrzną między płytą a okleiną), znajoma postanowiła naprawić to żelazkiem. Niestety, efekt był przeciwny do zamierzonego, bo okleina wypaczyła się od gorąca. Nie dość, że wybrzuszenie pozostało, to stało się jeszcze bardziej widoczne. Powierzchnia laminatu zrobiła się pofałdowana, jakby za duża. I teraz szafka wygląda naprawdę słabo. Więc z żelazkiem radzę uważać i najpierw sprawdzić jego działanie na okleinę w niewidocznym miejscu.

Inne parapety nie miały na szczęście żadnych defektów. Moja rada jest taka, aby przy zakupie parapetów laminowanych obejrzeć każdy z nich bardzo dokładnie, dookoła, i sprawdzić, czy okleina mocno siedzi z każdej strony. Ja tego niestety nie zrobiłam.

Gdybym miała wybierać jeszcze raz, również zdecydowałabym się na parapety laminowane z MDF. Wyglądają jak drewniane – a nie są. Nawet nasz kierownik budowy dał się nabrać. Gdy podszedł do okna, pogłaskał "słoje", powiedział że fajne i że też lubi drewniane parapety :)
Parapetów drewnianych w ogóle nie rozważaliśmy, bo wymagają one konserwacji, czyli malowania, podobno lubią się rozsychać i wypaczać. Obsługowość parapetów mnie nie interesuje. Niech je założą i niech nic nie trzeba będzie przy nich robić.
Laminat na MDF jest gruby, odporny na zarysowania, można go szorować (ja często używam cifu), nie odbarwia się. Nasze parapety są ciepłe i eleganckie – jestem z nich bardzo zadowolona. A o samym montażu napiszę w kolejnych postach.

środa, 20 września 2017

98. Kanał z kosztorysem

2015-04

Pan od kanalizacji zamilkł. Wziął projekt budowlany i myśli. Przede wszystkim miał wymyśleć, ile będzie kosztować ta robota. Uparłam się, że bez kosztorysu niech się nie waży niczego zaczynać, bo po prostu bez umowy nie zapłacę.

Po dwóch tygodniach nagabywania go telefonicznego i e-mailowego udało mi się wreszcie wydębić wstępną wycenę kosztów wykonania przyłącza kanalizacyjnego. Jednak nie zrobił jej osobiście szef-kanalizator, ale jakiś jego współpracownik, wspólnik, podwykonawca, pośrednik – w sumie to nie wiem kto jest kim w tym towarzystwie wzajemnej adoracji i podwykonawstwa. 
Coraz mniej mi się podoba ta współpraca i coś przeczuwam, że nic z tego nie będzie. Obawiam się, że w grę wchodzi zbyt wielu pośredników, z których każdy chce zarobić, na jednej robocie, i że w tej sytuacji nie będzie tanio.

Kolega-wspólnik z wielką niechęcią przysłał na mój adres e-mail prymitywną, wymuszoną przeze mnie wycenę, która była zdjęciem napisanej odręcznie na kolanie notatki, krótkiej rozpiski kosztów. Ów „kosztorys” opiewał na kwotę 8615 zł i zawierał następujące pozycje:
  • Zajęcie pasa drogowego - inwestor
  • Projekt organizacji ruchu - 200 zł
  • Geodezja powykonawcza - 550 zł
  • Próby gruntu - 340 zł
Kanalizacja sanitarna:
  • Przyłącze od włączenia do istniejącej studni - 2375 zł
  • Rury (… jakieś tam) i kształtki - 550 zł
  • Odtworzenie nawierzchni - 1200 zł
  • Koszty transportu -1800 zł
  • Montaż trojaka na kanale Fi 200 - 1600 zł
Razem 8 615 zł

Ojjj, sporo. Znacznie więcej, niż się spodziewaliśmy.

W dodatku kosztorys nie zawierał ceny projektu! Po naszej stronie pozostawało też wykonanie mapy do celów projektowych (ok. 800 zł) oraz poniesienie opłat za zajęcie pasa drogowego - też kilkaset złotych pewnie.

Nie wszystkie pozycje kosztorysu były dla mnie jasne i oczywiste, ale wiadomo, jestem laikiem i nie mogę się znać na budowie kanalizacji. Niewiele myśląc zadzwoniłam do naszego hydraulika, pana Kukułki, żeby się skonsultować, co on o tym sądzi. Odczytałam mu przez telefon pozycje kosztorysu i poprosiłam o niezobowiązujący komentarz. Pan Kukułka wysłuchał uważnie, pocmokał i skomentował „kosztorys” tak:
  • Badania geologiczne, czyli w kosztorysie „geodezja powykonawcza” – za drogie, zdaniem pana Kukułki koszt powinien wynosić ok. 400 zł, nie 550 zł. 
  • Transport – niby czego? Za co 1800 zł? 
  • Montaż trójnika na kanale fi 200? Przecież oczko jest, co zostało sprawdzone podczas kamerowania kanału. Tego kosztu (1600 zł) w ogóle nie powinno być. 
Hmmm. Chyba miałam nosa podejrzewając, że pan od kanalizacji to bardziej biznesmen niż fachowiec. Podjechał na budowę wypucowaną, czarną, błyszczącą i wypasioną furą, czyli samochodem, który z pewnością nie służy do pracy (wiem, jak wyglądają auta pracowników budowlanych, zdążyłam ich zaobserwować wiele). Wysiadł z pięknego auta niczym mafiozo, ubrany w czarną skórę, wypachniony, w wypastowanych, błyszczących butach. Niczego nie umiał powiedzieć o kosztach. Zabrał papiery i rozdzielił robotę na jakichś ludzi przebąkując, że na pewno się dogadamy, że ma układy "i tu i tam", to się wszystko gładko pozałatwia. No cóż.

Pan – współpracownik zrobił wycenę z wielką łaską, prawie na mnie nakrzyczał przez telefon, że w ogóle o nią proszę. Mówił, że w zasadzie to wszystko nie trzyma się kupy, bo on w życiu nikomu nie robił żadnych kosztorysów:
- Pani kochana, kosztorys to ja mogę policzyć jak będę miał projekt. A tak, to ja sobie tak strzelam, o tyle o ile. Ani metrów nie znam, ani głębokości. Co to to takie liczenie. Bez sensu!
- A proszę mi powiedzieć, co to za pozycja „transport”? Prawie 2 tys zł? Co tyle kosztuje?
- No wszystko! Piach, rusztowanie, przecież do wykopu nikt nie wejdzie bez zabezpieczeń, a to są duże konstrukcje.
- A ha. A czemu policzony jest trojak? Przecież ja mówiłam pana koledze, że sięgacz jest, a wy mi tu liczycie, jakby go nie było? Kamerowanie było robione przecież …
- Było? A to skąd ja niby mam to wiedzieć! Przecież ze mną pani nie rozmawiała! – facet autentycznie mnie skrzyczał.
- Z panem nie, ale z pana szefem owszem. To co, nie przekazał?
- A skąd!
- No to przykro mi. To już nie moja sprawa, jak panowie się komunikują.

Wygląda na to, że pan robiący „kosztorys” nie wiedział nic o naszej działce i robił wycenę „na oko”, jedynie na podstawie mapy, która jak wiemy posiada błąd – jest na niej bowiem naniesiona studnia rewizyjna, której w rzeczywistości nie ma. W „kosztorysie” uwzględnił „przyłącze od włączenia do istniejącej studni” zamiast „wybudowanie studni rewizyjnej”. Nie wiedział też, że istnieje sięgacz, bo zaplanował „montaż trojaka na kanale”. O wszystkim tym wiedział szef, ale widocznie zrobił z tego tajemnicę.

Naprawdę się wkurzyłam na tak nieprofesjonalne podejście do sprawy. Kanalizacja nie kosztuje 20 złotych, ale grube tysiące i nie będzie na mnie krzyczał żaden pan Andrzej albo Grzesiek i robił mi łaski, że wyceni robotę, i to w oparciu o nieprawdziwe dane! Trudno. Nie dogadamy się. Nie trafili na frajerów, co zapłacą za fikcję. Jednak nie dałam się sprowokować i całkiem spokojnie zakończyłam rozmowę:
- Dobrze. Dziękuję za tę wycenę. Proszę na razie nie podejmować żadnych działań. Ja się zastanowię i skontaktuję się z pana szefem gdy podejmę decyzję. Dziękuję. Do widzenia.

Wzięłam tylko jeszcze od niego numer telefonu do pani projektantki, de facto pracownika ZWIK, która robi projekty „po godzinach”, bo facet wspominał wcześniej, że jakby co, to namiary ma. Chciałam się dowiedzieć, ile będzie kosztować sam projekt. Ale niestety nie udało mi się do niej dodzwonić, bo nie odbierała telefonu przez kilka kolejnych dni.

Natychmiast rozpoczęliśmy poszukiwanie nowej firmy wykonującej kanalizację.
Internet jest wielki! Kilka telefonów i chyba jest.
Trafiłam na młodego człowieka, bardzo konkretnego. Od razu podał mi adres e-mail i poprosił o przesłanie kopii mapki:
- Mapa to podstawa do jakiegokolwiek szacowania kosztów– powiedział – więc od niej zacznijmy.
Wysłałam mu kopię mapy i kilka zdań informacji, o co chodzi w naszym zleceniu. Oddzwonił szybciutko i umówiliśmy się na działce na dziś, na godzinę 15.

Przyjechał punktualnie. Zjechał prosto z roboty, którą robi gdzieś tu w pobliżu. Był w ciuchach roboczych, nie w wypastowanych lakierkach. Miał spracowane, zakurzone dłonie, brudny, skromny samochód z wyklejonym napisem „Usługi hydrauliczne”. Na oko miał około 35 lat i dobrze mu patrzyło z oczu.
Powiedział, że kontaktował się już ze Zwikiem z zapytaniem, czy od kanału głównego odchodzi sięgacz, czy jest tylko trójnik. A jeśli sięgacz – ta jak jest długi. Od tego zależą koszty, bo jeśli sięgacz wyprowadza odejście poza jezdnię, to do rozkopania będzie tylko chodnik. A to mniej metrów do zajęcia pasa drogowego. Jutro pan ma mieć tę wiedzę.

Powiedział też, że jeśli sięgacz jest, a wszystko na to wskazuje, to koszty wyniosą około 6 tys zł. Po jego stronie jest projekt, wykonanie i opłaty za zajęcie pasa drogowego. My musimy załatwić na swój koszt tylko mapę do celów projektowych:
- Jak macie pozwolenie na budowę to mapę już musieliście załatwiać.
- No tak, taką mamy. Tylko że ona jest z 2012 roku.
- No właśnie, nieaktualna. Ale jak była robiona wtedy, to trzeba się udać do tego samego geodety. Tu na tej ulicy nic od tamtego czasu nie było chyba robione prawda? Nie wygląda. To trzeba pogadać, czy nie uda się po prostu przedrukować tamtej mapy z nową datą. Nic się tu nie zmieniło, nie powinien mieć konieczności wyciągania nowej mapy za 700 czy 800 zł. Powinien podbić tą poprzednią za jakieś grosze i już.
Tu się nieco skrzywiłam. Coś mi się nie wydaje, aby jakikolwiek poważny geodeta mógł „przedrukować” mapę z nową datą. Ale … zapytam geodety.

I to tyle. Stanęło na tym, że mamy załatwiać mapę. W międzyczasie czekamy na aktualne warunki przyłączenia ze Zwik. Pan jutro będzie wiedział, czy jest i jak długi jest sięgacz. I zaczynamy. Przyklepaliśmy transakcję uściskiem dłoni i jesteśmy dogadani na telefon.

Zupełnie inna rozmowa niż z poprzednim mafiozem. Transport – pan wzruszył ramionami - co oni tu chcą transportować? Rurkę?.

Fachowcy starej daty, posocjalistyczne cwaniaki z „układami” w urzędach, którzy kręcą fuchy na państwowym sprzęcie i opłacają siebie i szerokie grono koleżków, nieco mi już zbrzydli. Na szczęście ich czasy się kończą. Stawiam na młodych, zdolnych, pracowitych, którzy nie biorą kasy za układy i znajomości, a za wykonaną rzetelnie robotę.

Zadzwoniłam do pana-mafiozo powiadomić go, że nie decyduję się na jego usługi i że proszę o zwrot projektu:
- Ale czemu? Tak definitywnie pani rezygnuje? Co się stało? Przecież możemy się dogadać, ponegocjować?
- Ale o czym tu gadać. Dostałam wycenę, uważam że drogo. Poszukałam innego wykonawcy, o 40% tańszego. I już. Wie pan, jest wolny rynek, nie jesteście jedyni.
- No tak, wiem wiem, A ta nasza wycena to ile była? – nawet tego nie wiedział!
- W sumie, z doliczeniem opłat za zajęcie pasa drogowego, około 10 tys. wyszło. No i jeszcze projekt osobno. To dla mnie za drogo.
- No faktycznie, drogo. Co on tam policzył, że aż tyle?
- A, to ja już nie wiem, co on tam liczył. Wiem tylko, że liczył wstawienie trójnika do kanału głównego, a trójnik jest i ja o tym mówiłam, Czyli na co liczył? Że się nie zorientujemy? Jakiś transport za prawie 2 tys. złotych. No i powiem panu, że niezbyt uprzejmy ten pana współpracownik. To też zaważyło poniekąd na decyzji. Nie lubię, gdy ktoś, komu powinno zależeć na zleceniu, robi łaskę i na mnie krzyczy. Trochę nie tak to powinno wyglądać, Przyzwyczajona jestem do innego standardu obsługi i kontaktu z klientem.
- No owszem. Szkoda, że pani do mnie za zadzwoniła.
- Ależ dzwoniłam! Wielokrotnie. Ale pan scedował kontakty na innego, nieuprzejmego faceta, i tak wyszło. W tym wszystkim cena jest dla mnie bardzo ważna, i gdybyście byli konkurencyjni cenowo, to pewnie nieuprzejmość kolegi mało by mnie obeszła. Cóż, takie czasy, każdy liczy kasę. Ja też. Tak więc dziękuję panu za fatygę i poświęcony czas. Współpracy nie będzie.

I tyle. Żegnam panów cwaniaków bez żalu!

2015-04-22

Skontaktowałam się z geodetą, który sporządzał dla nas mapę do celów projektowych trzy lata temu, zanim powstał projekt budowlany. Zgodnie z podpowiedzią pana instalatora spytałam, czy jest możliwość „zaktualizować” mapę, to znaczy wydrukować ją raz jeszcze, tylko z nową datą, za jakieś mniejsze niż normalnie pieniądze. Normalnie mapa kosztuje 800 zł.
Niestety, tak jak przypuszczałam, pan geodeta wyśmiał pomysł pana instalatora:
- Nie ma takiej możliwości proszę pani. Instalator nie wie co mówi. Jeśli miałbym wydawać dziś nową mapę, z aktualną datą, to muszę ją od nowa wykonać. Zwłaszcza, że o ile wiem na działce powstał już nowy budynek, stary jest rozebrany, więc wszystkie te zmiany muszą być na mapie pokazane. Mapa musi odzwierciedlać stan faktyczny z chwili jej wykonywania. Czas wykonania nowej mapy potrwa miesiące. No i koszt, jak dla normalnej, nowej mapy.
- No właśnie, i tu mam trochę żal, bo powiedział pan, że mapa musi odzwierciedlać stan faktyczny. A przecież mapa, którą pan wykonał poprzednio, pokazuje studnię rewizyjną, której faktycznie nie ma. Nie jest to więc stan faktyczny. Gdybyśmy od razu wiedzieli, że studzienki nie ma i że będziemy musieli wykonać projekt przyłącza zewnętrznego oraz wybudować przyłącze, zrobilibyśmy to na początku inwestycji, wykorzystując tę pierwszą mapę z 2012 roku. A niestety wykonana przez pana mapa nas okłamała.
- Ale przecież teraz też możecie wykorzystać tamtą mapę. Jeśli w ulicy nie było nic robione …
- No nie było. Nic się tam nie działo poza tym, że zbudowaliśmy dom.
- No właśnie. Czyli według mnie mapę można wykorzystać. Dać ją po prostu projektantowi i niech projektuje do tej mapy, którą macie.
- To mapa nie ma terminu ważności? Nie ma w tym zakresie jakichś przepisów?
- Nie. Nie ma czegoś takiego jak „termin ważności mapy”. Mapa wystawiana jest na dany dzień, na który odzwierciedla stan faktyczny. Pewnie, że żaden projektant nie podejmie się projektowania do starej mapy, bo w międzyczasie dużo mogło się pozmieniać. Ale u was nie powinno być problemów. Ja bym spróbował. Powinno się udać. Projektant rzadko kiedy robi wizję lokalną w terenie. Opiera się na dokumentach, więc jak dostanie mapę, to zaprojektuje do niej. Gdyby jednak była konieczność nowej mapy, to będziemy robić od nowa. Mogę opuścić stówę, ale więcej się nie da. Proszę mi wierzyć, że to dużo załatwiania.

Ok. Postanowiliśmy spróbować wykorzystać starą mapę do celów projektowych. 
Oszukałam ją w szafie. Kiedyś geodeta przekazał nam ją w tekturowej tubie, w 4 egzemplarzach, plus jeden egzemplarz na folii, plus plik na płycie CD. Wszystko jest. Mamy jeden oryginalny egzemplarz mapy, z podpisami i pieczęciami.

Umówiłam się dziś na działce z nowym panem kanalizatorem na przekazanie mapy. Ma ją wręczyć projektantowi, aby ten mógł rozpocząć projektowanie. Postanowiliśmy, że nie będziemy nic mówić o dacie. Damy po prostu mapę i niech projektuje. Zobaczymy, czy to przejdzie. Od strony faktycznej mapa jest dobra, w ulicy nic się od 2012 roku nie działo, żaden kanał nie był ruszany, miasto nie robiło żadnych inwestycji drogowych ani gazowych ani kanalizacyjnych ani innych. Więc mam nadzieję, że uda nam się uniknąć kosztów sporządzania nowej mapy i przy okazji zaoszczędzić sporo czasu.

czwartek, 14 września 2017

97. Laser sznurkowy w lepiance

2015-04-02

Wczoraj panowie tynkarze nachlapali tynk na ściany w pokojach dzieciaków, a dziś wyrównywali go i wygładzali. Niestety, nie mogłam być na budowie i szczegółów tego wygładzania nie znam, ale z relacji Marka wiem, że używana była maszyna z wirującym, okrągłym talerzem, czyli fachowo mówiąc zacieraczka. Mam nadzieję, że zdążę jeszcze zaobserwować czynności wykonywane zacieraczką i trafić na moment tego wygładzania, zanim panowie się zwiną z robotą.

Po południu, korzystając z okazji, że przejeżdżałam w pobliżu działki, zajrzałam sprawdzić, jak posuwają się prace. Od rana panowie zdążyli wygładzić sufity w przedpokoju oraz narzucić tynk na trzy ściany w salono-kuchni oraz na wszystkie ściany w sypialni. Sufit w kotłowni nie jest jeszcze wygładzony i wygląda, jakby był oblepiony błotem. Paskudnie.


Powiem szczerze, że dom wygląda strasznie. Tynk na ścianach jest w kolorze brudnej, ciemnej od brudu ścierki. Tyk jest nachlapany i tylko pobieżnie, z grubsza przejechany deską. Jest na nim mnóstwo nierówności. Gdzieniegdzie tym brudnym tynkiem zachlapany jest jasny sufit, który przestał być czysty. To właśnie ten problem, na który skarżyli się tynkarze, że mają przefikane z łączeniem tynków gipsowych i cementowych. Żaden narożnik nie jest obrobiony, wszystko pływa. Parapety, a w zasadzie miejsca, na których będą one oparte, wyglądają jak składziki odpadków. Nie ma na nich jeszcze tynku, jedynie ten, który w postaci kleksów spadł z góry.







Cóż, na chwilę obecną dom wygląda jak lepianka. Bardzo, naprawdę bardzo dużo trzeba się napracować, aby uzyskać efekt geometrycznych ścian z gładkimi powierzchniami. Prace idą więc wolniej niż przy sufitach, ale o tym uprzedzał szef, że o ile tynk gipsowy wiąże bardzo szybko i można go nakładać i docierać w obrębie kilku godzin, tak tynk cementowy obrabia się dopiero na drugi dzień.

Szczeliny między ściankami działowymi a stropem panowie zaklajstrowali zaprawą. Już nie ma tam żadnych szpar.
Wszystkie listwy narożnikowe, te metalowe, podtynkowe (na samym kancie pełne a na skrzydłach ażurowe), przytwierdzane były do rogów ścian i wokół okien przy pomocy placków z zaprawy gipsowej. Placki nakładane były szeroką szpachelką mniej więcej co trzydzieści, czterdzieści centymetrów. Zaprawa była dość gęsta, wyrabiana ręcznie z wiadrze. Pan brał trochę tego kitu z wiaderka, na szpachelkę, i przytrzymując listwę w oddaleniu od rogu (na grubość przyszłego tynku) dwoma wprawnymi ruchami wciskał zaprawę w ażur listwy, raz z jednej, raz z drugiej strony kąta. Po kilku takich plackach sprawdzał poziomicą, czy listwa zachowuje pion i ewentualnie korygował jej położenie, na co pozwalała miękka, kitowata konsystencja gipsu. Gdy mocujące placki nieco podeschły, pan wygładzał je pacą, tworząc w tych miejscach fragmenciki wymurowanego rogu i idealny kąt prosty, z którego nie wystawały żadne zadziory.






Przymocowane wokół okien, plackami zaprawy, listwy narożnikowe, służyły jako szyny - prowadnice, po których tynkarz ślizgał deskę wyrównującą nachlapany na ścianę tynk. Dlatego precyzyjne zamocowanie listew narożnikowych jest sprawą kluczową, bo to one, zamontowane wokół okien, wyznaczają płaszczyznę całej ściany. Gdy listwy będą krzywo, nie uda się wypracować płaszczyzny.

Gdy na jednej ścianie znajdowały się dwa otwory okienne, ważne było, aby listwy mocować w odpowiedniej kolejności. Najpierw szła lewa listwa pionowa przy lewym oknie, potem prawa listwa pionowa przy prawym oknie – to listwy „zewnętrzne”. Gdy zaprawa zastygła i trzymała listwy „zewnętrzne” na sztywno, że już nic się nie przesuwało, pan mocował dwie kolejne listwy „wewnętrze”, czyli prawą pionową przy lewym oknie i lewą pionową przy prawym oknie.

Z tego, co nauczono mnie na matematyce wiem, że przez dwie dowolne proste (czytaj listwy narożnikowe) da się przeprowadzić tylko jedną płaszczyznę. I cała trudność polega na tym, aby w ową wirtulaną płaszczyznę wyznaczoną przez dwie listwy pionowe „zewnętrzne”, wpasować pozostałe cztery listwy okalające okna – czyli jeszcze dwie pionowe „wewnętrzne” i dwie poziome. Innymi słowy trzeba wiedzieć, jak ustawić listwy „wewnętrzne” i listwy poziome, aby pasowały do „zewnętrznych” i aby wszystkie zawierały się w jednej płaszczyźnie.

Otóż patent na to jest banalny. Sznurek! Zwykły, poczciwy, stary sznurek to najlepszy laser na świecie - tak przynajmniej twierdzi pan tynkarz. Wystarczy posiadać sznurek oraz patyki, albo jak w naszym przypadku wkrętaki (ja na nie mówię śrubokręty, ale Marek mnie zawsze poprawia, że to są jednak wkrętaki). I te dwa prymitywne narzędzia: patyki i sznurek, pozwolą wyznaczyć idealną płaszczyznę ściany.
Jak? Otóż wystarczy wbić w ścianę cztery wkrętaki (a w zasadzie nie wbić tylko wcisnąć je w pionowe szczeliny między pustakami) tak, aby tworzyły rogi wirtualnego prostokąta. Ów prostokąt ma być szerszy niż rozstaw dwóch okien i węższy niż wysokość okien. Następnie do wkrętaków należy przywiązać dwa poziome sznurki, robiąc węzełki jak najbliżej ściany. Sznurek zaczyna się na wkrętaku, odchodzi od niego, następnie opiera się o listwę narożnikową zewnętrzną lewą, biegnie przez światło okna, potem po ścianie między oknami, dochodzi do listwy narożnikowej prawej przy drugim oknie, na której się opiera i dowiązywany jest do drugiego wkrętaka, znów blisko ściany. Tak więc dwa sznurki poziome opierają się o dwie listwy „zewnętrzne” pionowe. Teraz wystarczy domocować plackami zaprawy dwie listwy pionowe „wewnętrzne” i dopasować je równo pod sznurki uważając, aby nie było luk oraz naprężeń i aby nie wypaczyć wirtualnej płaszczyzny. Nie mam pojęcia, czy coś z tego opisu da się wywnioskować, ale laser, choćby tylko sznurkowy, to jednak skomplikowana materia i trzeba trochę pogłówkować, żeby to pojąć :)



Mając zamocowane cztery listwy pionowe przy oknach, należy jeszcze zamocować listwy poziome. Rzecz jasna w tej samej płaszczyźnie. I tu znów w ruch idą sznurki, tym razem mocowane do wkrętaków i prowadzone na ukos, aby połapać płaszczyznę.
Dziwne to trochę, że w tym tynkowym błocie potrzeba sporo precyzji, aby ściana była prosta. Od dobrego zamocowanie listew zależy wszystko. Jak się to schrzani, nie będzie prostej ściany.

Panowie tynkarze muszą regulować grubość tynku tak, aby zniwelować błędy murarzy. Okazało się, że kolejna ściana, tym razem w łazience, nie trzyma kąta. Trzeba więc kąt prosty zrobić samym tynkiem, dobierając jego różne grubości w odpowiednich miejscach. Na jednej ścianie będzie więc półtora centymetra tynku, a na prostopadłej do niej tylko pół. Wielka ekierka musi przylegać idealnie do wszystkich rogów w domu.
Hmm, muszę przyznać, że tynkarze mają przefikane i przestaję się dziwić, że czasem panowie sobie ponarzekają na tych „partaczy” co robili przed nimi, że postawili krzywe ściany. Na oko wszystko wydawało się prościutkie, ale przy tynkach najmniejsze odchylenie, każdy centymetr, ma znaczenie.

Panowie posługują się drewnianymi drabinami rozstawianymi w kształt odwróconej litery V. Mniej więcej w połowie wysokości drabiny spięte są łańcuchami, aby się nie rozjechały. Przy wygładzaniu sufitów i górnych partii ścian tynkarze spędzają na drabinach mnóstwo czasu, stojąc okrakiem na szczeblach drabiny. Dlatego Po wyrównaniu jednego fragmentu, aby przesunąć się z pracą dalej, panowie wcale nie zeskakują z drabin na podłogę, tylko chodzą tymi drabinami jak na szczudłach, to w lewo, to w prawo. Cyrkowcy normalnie :) Najpierw się dziwiłam, czemu tynkarze mają takie starodawne, drewniane, ciężkie i proste drabiny rozstawne, z samymi tylko szczeblami. Przecież teraz można kupić ładne, sprytne, nowoczesne, lekkie, aluminiowe drabinki, z wygodnym podestem do stania. A teraz już wszystko jasne. Drabina z podestem nie może służyć za szczudła, nie da się nią wędrować. Okazuje się, że w dziedzinie tynkarskiej tradycyjne drabiny są nie do zastąpienia.





Puste worki po zaprawie tynkarskiej składowane są w równych stertach pod ścianą w przedpokoju oraz przed domem. A jest ich mnóstwo. Aby to posprzątać konieczne będzie zamawianie kontenera. Panowie utrzymują porządek na bieżąco. Kupki zmiecionych spadów tynku, które wczoraj leżały w kilku miejscach, zostały wyniesione z domu i zeskładowane na podwórku w jednej starcie.




Mimo tych starań dom wygląda jak po wielkiej zamieci. Plątaniny gumowych węży zagracają cały salon, wszędzie stoją oparte o niezatynkowane jeszcze ściany deski-poziomice, narzędzia i monstrualne ekierki, na brudnej podłodze leżą worki z zaprawą, stoją uwalone tynkiem wiaderka, cała podłoga jest zachlapana zaprawą, wszędzie plamy i syf. I te nierówne jeszcze, ciemne ściany w kolorze sraczki! Jak w lepiance! Nie lubię nie lubię. Narobili bałaganu że ho ho. A tak ładnie przed ich przyjazdem wszystko posprzątałam, pozamiatałam, powynosiłam. Była przestrzeń, czyściutka, jasno-siwa wylewka i porządeczek. Gdyby dało się mieszkać bez tynków, nigdy bym się na ten bałagan nie zdecydowała!









Dobra, nie marudzę, w końcu niebawem z tego bajzlu wyłonią się pokoje z prostymi ścianami. I mam nadzieję, że jak tynk wyschnie, to zmieni kolor z ciemnej, zielono-brunatnej sraczki na siwy, jaśniejszy. Wylewka, zanim nie wyschła, też wyglądała na prawie czarną, a dziś jest jasno-siwa (to znaczy obecnie piegowata od plam).

2015-04-07

Dziś stawiliśmy się na budowie tuż po siódmej rano. Panowie tynkarze już pracowali. Marek kładł ostatnie kable instalacji elektrycznej na górze. Niby końcówka, ostatnie otwory pod puszki wiercone otwornicą, ostatnie spinki mocujące kable, ostatnie decyzje, gdzie włącznik światła a gdzie gniazdko, a jednak zeszło z tym ponad trzy godziny.

Bardzo zmarzliśmy, bo rano było tylko zero stopni i mieliśmy chuchające parą oddechy, czerwone nosy i zgrabiałe dłonie. W domu wrażenie zimna było jeszcze większe niż na dworze, bo na większości powierzchni parteru położone są mokre tynki, które parując osadzając skropliny wody na zasłoniętych folią szybach. Wilgotność powietrza i niska jak na kwiecień temperatura nie są najprzyjemniejsze. Ale nic. Żeby nie zacząć szczękać zębami, podczas gdy Marek był bohaterem w swoim domu i szalał z wiertarką skacząc po drabinie, ja chwyciłam nową, zieloną, szeroką szczotkę i pozamiatałam dwa ogromne pomieszczenia poddasza, które nie będą tynkowane. Od ostatniego zamiatania zdążyło się tam nanosić mnóstwo piachu i zaprawy z parteru.

Udało mi się wreszcie trafić na gładzenie ścian zacieraczką. Jest to robota nie do pozazdroszczenia, bo tę dość ciężką maszynę (ja z trudem podniosłam ją z ziemi), należy dźwignąć, przyłożyć do podeschniętej nieco powierzchni, i po prostu jeździć wirującym talerzem po ścianie. Nie wyobrażam sobie, jak panowie wygładzali w ten sposób sufity, bo samo trzymanie rąk w górze przez długi czas jest trudne, a tu jeszcze trzeba dźwigać maszynę! Praca zacieraczką to jest zdecydowanie męskie zajęcie, mnie od samego patrzenia na to mdlały mi ręce.




Przy równaniu i docieraniu ścian bardzo pomocne były przenośne lampy halogenowe. Panowie mieli ich kilka i ustawiali je na podłodze, tuż przy gładzonej ścianie. Światło boczne oświetlało płaszczyznę pod kątem i uwypuklało niedoskonałości pokazując miejsca, w których ściana wymaga dopieszczenia. Żaden dołek czy górka nie został dzięki temu przeoczony. Lampy halogenowe dają dużo światła, czerpią dużo prądu i bardzo mocno się nagrzewają. Trzeba uważać, żeby się nie poparzyć i żeby nie rzucić na nie jakiegoś papieru, bo można spowodować pożar. No, może przesadziłam z tym pożarem, ale lampy te naprawdę są ogniste. No i z powodu tego nagrzewania się oddają sporo ciepła, dzięki czemu ściany w ich pobliżu szybciej schły. Czasem panowie specjalnie stawiali lampę w konkretnym miejscu, które chcieli szybciej podsuszyć, by móc rozpocząć zacieranie.



Mamy coraz więcej zatynkowanych powierzchni i czekam, aż to zacznie naprawdę wysychać i jaśnieć, bo na razie mamy ściany w kolorze zgniłego błota.
Panowie wyrobili już pięć palet tynków na ścianach, czyli – jak twierdzi szef – około 250 m2. Ile dokładnie to się okaże, będą mierzyć na koniec.


Ledwie pojechaliśmy do domu, zadzwonił pan instalator od przyłącza kanalizacyjnego. Że chciałby się spotkać na działce, zobaczyć jak to wygląda w terenie, zajrzeć w projekt.
No dobra. Kanalizacja to teraz priorytet. Zjedliśmy tylko w biegu śniadanie i z powrotem pojechaliśmy na działkę. Jeszcze nie zdążyłam się dogrzać po porannym zmarznięciu i miałam czerwone, rozpalone od mrozu policzki.

Pan instalator chwilę pogadał, stwierdził, że wszystko się zrobi, że szybko się zrobi, bo wezmą do projektu jakąś tam osobę, co ma „chody” w zwiku, wykonał dwa telefony, zabrał projekt i pojechał. Ma się odezwać.
Nie udało mi się z niego wyciągnąć informacji, jaki będzie koszt operacji, ale uprzedziłam go lojalnie, że dopóki nie będziemy znać ceny, nie będziemy podejmować decyzji i zlecać budowy przyłącza zewnętrznego. Nie wiem co sądzić o tym człowieku. Jest czysty, ma siwe, a w zasadzie białe, gęste włosy, przyjechał wypasionym, odpicowanym, dużym nissanem i jedyne co powiedział, to to, że wszystko da się zrobić. Ma szczęście, że nie padły z jego ust słowa „będzie pani zadowolona”, bo wtedy chyba od razu bym mu podziękowała.

Zapytaliśmy go przy okazji o wycenę instalacji gazowej, bo z tego co mówił Krzysiek – kierownik, facet ma wszelkie uprawnienia i robi wszystkie instalacje. Obejrzał projekt, pocmokał i skrytykował:
- Czemu ta rura idzie po elewacji? Nie lepiej zakopać ją w ziemi? Jak on to zaprojektował dziwnie? Może trzeba z nim pogadać, żeby to zmienił?
- Zaraz zaraz, jak to zmienił? To się raczej na tym etapie nie da? – spytałam nieco zaniepokojona.
- Co się nie da. Wszystko się da – wzruszył ramionami.
- Owszem, ale przecież to jest projekt zatwierdzony przez urząd miasta, każda strona ostemplowana pieczęcią. I dokładnie taki projekt, jak tu narysowane, dostał pozwolenie na budowę. Każda zmiana, o ile wiem, wymaga ponownej analizy, nowych szkiców, nowego prijektu i nowego pozwolenia na budowę – mówiłam.
- Noooo, w sumie tak – zgodził się niechętnie.
- No więc nie jest to takie proste jak pan widzi. A poza tym, w czym to przeszkadza, że rura gazowa będzie szła po elewacji? Nie może tak być?
- No bo to tak psuje wygląd budynku.
- Nic nie psuje. Przecież budynek będzie z zewnątrz ocieplany. Na rurkę gazową biegnącą po elewacji pójdzie styropian i tynk.
- Ano w sumie tak.

No i tyle rozmowy. Zobaczymy, co ten facet nam zaproponuje. Na razie nie powalił mnie na kolana i zaniepokoiła mnie jego niefrasobliwość w stylu „wszystko się da”. Pan majster zdaje się być mądrzejszy od gazety, zrobi jak mu wygodnie, a potem jakoś to będzie. I niech się martwią następni, jak wyprostować odstępstwa od projektu, żeby uzyskać pozwolenie na użytkowanie. Z tego co wiem od pana geodety, pewne odstępstwa od projektu da się nanieść, musi to jednak zrobić kierownik budowy, na czerwono zaznaczyć w projekcie dokonane zmiany. Taka sytuacja wystąpi u nas z tarasem, który w projekcie przewidziany jest na połowę szerokości domu, tak jak wyznaczają go słupy od zadaszenia, a już wiemy, że chcemy mieć taras dwa razy szerszy, wzdłuż całej ściany od strony podwórka. Nie wiem dokładnie, jaki jest dopuszczalny zakres zmian projektu, które może wprowadzić kierownik budowy, Dlatego wolę, aby żaden majster nie decydował samodzielnie o odstępstwach.
Gdyby nie to, że facet od kanalizacji jest osobą polecaną przez Krzyśka, pewnie bym mu nie zaufała.
Marek natomiast twierdzi, że facet raczej wie co robi, a najważniejsze że ma układy w ZWiK, czyli że wszystko przejdzie szybko i gładko. Cóż, w Polsce mieszkamy i tu dobre relacje z urzędnikami bywają często kluczowe. Nadal niestety.

2015-04-20

Tynki skończone. Teraz schną. Z dnia na dzień robią się coraz jaśniej siwe, choć w sypialni, najbardziej zacienionej części domu, nadal na ścianach mamy brzydkie, ciemne plamy. Nawet w niektórych miejscach ściana wygląda na spoconą, ciekną po niej strużki rosy, jakby płakała. Ale w większości pomieszczeń, zwłaszcza na górze, gdzie tynkowana była klatka schodowa i łazienka, tynk wygląda coraz lepiej.


 


Wytynkowanie miejsc pod parapety nie udało się panom tynkarzom najlepiej. Raczej się do tego nie przyłożyli. Niby zamontowali tam listwy narożnikowe, ale żadna z nich nie trzyma poziomu. „Parapety” w salonie wytynkowali nieco dokładniej, dokładając nad listwami narożnikowymi 1-centymetrową warstwę tynku, niby ratując poziom, ale i tak wszystko jest w cały świat.




  




Cóż, wygląda na to, że fachowcy od parapetów są niezastąpieni i tynkarze nie wczuli się w ich rolę. W dodatku w kilku miejscach pianka wokół okien została wycięta, czy też wydłubana i między oknami a ścianami, w rogach na dole (przy parapetach) mamy szpary na wylot. Wieje sobie przez nie wiaterek., Póki co dobrze, bo tynki lepiej schną, ale wszystkie te dziury będą do zaklajstrowania i porządnej obróbki.

Otynkowanie przodów schodków też raczej nie jest docelowe. Niby trochę lepiej to wygląda niż same wylane schody, ale ten tynk się nie utrzyma. W kilku miejscach już zauważyłam, że warstwa tynku odstaje od schodka, jest jakby w powietrzu, trzyma się jedynie na listwie narożnikowej i z góry widać szparę. Pęknie to jak nic. Poza tym w dwóch miejscach w otynkowanych schodkach są wgniotki zrobione butem w świeżej zaprawie. Okazało się, że to mój małżonek nieostrożnie schodził, skupiając uwagę na tym, by nie oberwać listwy. Stąpał tak, że listwy są całe, za to tynk poniżej obdrapany. Hmmm, schody w zasadzie do robienia od nowa, nie da się tylko pomalować lic i nałożyć z góry nakładek.


Pan Leszek, szef tynkarzy, zaznaczył, że pewne poprawki z pewnością będą do wykonania i że gdyby były jakieś zastrzeżenia, to oni przyjadą na telefon i poprawią. Poza tym i tak będą musieli przybyć, by zatynkować dziury po osadzeniu kaloryferów. Miejsc, w których elastyczne rury do kaloryferów wychodzą ze ścian, nie da się zatynkować od razu. Trzeba tam pozostawić pewien luz, zapas, aby rury swobodnie można było odgiąć i połączyć je z grzejnikami. Dlatego wiadomo od początku, że jeszcze przynajmniej jedna wizyta tynkarzy będzie niezbędna.


Po czasie powiem, że całkiem zapomnieliśmy o tej deklaracji wykonania poprawek i o tym, że tynkowanie podejść pod kaloryfery mieści się w naszej umowie z tynkarzami. Mimo zauważenia kilku niedoróbek nie ściągaliśmy tynkarzy na poprawki, a rurki pod kaloryferami zakleiliśmy zaprawą gipsową sami, przy użyciu wiaderka i szpachelki. W sumie żadna to filozofia, a tych miejsc i tak w zasadzie nie widać. Uznaliśmy, że pod kaloryferem, tuż przy podłodze, nie musi być idealnie. Ale oczywiście pedanci niechaj wiedzą, że tę robotę mają prawo egzekwować od tynkarzy,

Klatka schodowa nie była łatwa do wytynkowania. Były tam bardzo wysokie ściany, na kilka metrów, przy których nie dało się ustawić drabiny z powodu zabiegowych, czyli zakręcanych schodów. Wydawało się, że bez rusztowania nie da się tynkować, a panowie rusztowania nie mieli. I z tym jakoś sobie poradzili. Wystarczyło im kilka stempli, które leżały w stosie pod orzechem, oraz blat zbity z desek, który leżał oparty o podmurówkę . Elementy te to pozostałość po budowie.

Otóż panowie przynieśli do domu solidny stempel, wybili na klatce na wylot dziurę w ściance działowej, o średnicy nieco większej od średnicy stempla. Następnie wsunęli w tę dziurę stempel tak, że z jednego końca opierał się o dziurę, a z drugiego o strop po drugiej stronie klatki schodowej. I w ten sposób utworzyli sobie oparcie dla blatu, czyli prowizoryczne rusztowanie.





Ja bym na tak wąską kładkę zrobioną z blatu i wiszącą nad klatką schodową, opartą na stemplu, najpierw jednym, potem na dwóch wetkniętych w dziury w ścianach, nie wlazła za żadne pieniądze. Musiałabym mieć całą uprząż do wspinaczki górskiej, karabińczyki, bloczki, liny i wszelkie zabezpieczenia, plus osobę asekurującą. Ale oni – żadnego zabezpieczenia nie potrzebowali. Kaskaderzy normalnie! Jeden fałszywy ruch i katastrofa murowana. W dodatku stojąc na wąskiej, zawieszonej w powietrzu kładce, pracowali! Natryskiwali tynk maszyną, a następnie go wyrównywali deskami i docierali ciężką zacieraczką obrotową. No i chyba im się to wszystko udało, bo ściana wygląda na równą.
Po skończeniu prac na wysokościach panowie po prostu zakleili tynkiem wybite w ścianie dziury i wyrównali powierzchnię. Po ogromnych dziurach nie ma śladu. Teraz my się z Markiem głowimy, jak tam na górze będziemy malować? Bez rusztowania nie ma szans, aby tak wysoko dosięgnąć pędzlem, ba, nawet wałkiem na wysięgniku. Ale póki co, tynki schną.


Pan Leszek zrobił pomiary i podliczył ilość metrów kwadratowych położonego tynku. Trochę się zaniepokoił wyliczoną ilością, bo „na oko” spodziewał się, że wyjdzie tego sporo mniej. Zadzwonił do mnie i tłumaczącym się tonem, z lekkim niepokojem mówił:
- Dzwonię powiedzieć, że pomierzyłem metry kwadratowe i boję się, że nie będzie pani zachwycona, bo wyszło tego sporo więcej, niż początkowo szacowaliśmy. Ale teraz przynajmniej jest jasne, gdzie poszło tyle materiału, bo aż zacząłem się martwić, że już dwa razy dowoziłem kolejne palety zaprawy i ciągle mało było. No, ale teraz, po zmierzeniu, wszystko jasne. Jednak sporo tam wyszło.
- Nooo, ja też się spodziewałam, że trochę się pan przeliczył w swoich szacunkach, No to ile?
- Za sufity i za ściany. To jak się policzy dokładnie z metrów, to wychodzi trochę więcej, ale możemy się umówić, że 13 500 zł będzie ok. Prosiła pani, żeby powiedzieć wcześniej kwotę, to dzwonię, Chłopaki będą tam jeszcze kończyć ze trzy dni.
- Tak tak, prosiłam, żebym mogła podjąć pieniądze z bankomatu bez jeżdżenia do banku po gotówkę. Chodzi o to rozkopane miasto i irytujące korki, na które po prostu szkoda mi czasu. A z bankomatu mogę wziąć jednego dnia tylko 5 tys. Więc w takim razie dzisiaj zaczynam wypłacać i możemy się zacząć rozliczać. Jutro mogę być na budowie rano, przed pracą. Będzie pan też? Czy mogę dać pieniądze pracownikom, czy woli pan rozliczać się osobiście?
- Tak, tak, spokojnie, może pani dać chłopakom.
Tak też zrobiliśmy. Jednego dnia zapłaciliśmy panom tynkarzom połowę kwoty. A pozostałą część Marek wręczył już samemu szefowi po skończeniu prac, gdy panowie zwijali sprzęt.

Wreszcie zniknęły te długie pozwijane metry węży, maszyny, deski, poziomice, pace i skrzynie, które zawalały cały dom i które tworzyły wielki bałagan, aż nie dawało się normalnie przejść.
Panowie po robocie posprzątali. Strzępki tynku, jaki spadł ze ścian, został zdrapany z wylewki i wyniesiony na kupkę na „taras”. Usypali z tych odpadków niewielką górkę. Tylko jeden niezdrapany purchel znalazłam na podłodze, w jednym z małych pokoi. Ale spokojnie dał się łatwo odkuć i zdrapać.
Wylewka ma wprawdzie plamki po cemencie i gipsie, jest nakrapiana, ale jest równa i gładka. Panowie nawet chyba pozamiatali, wprawdzie tylko z grubsza i wszędzie jest pełno pyłu i drobnych „kamyczków”, ale wygląda to przyzwoicie.











W jednym górnym rogu, w kotłowni, pozostawione są niedopracowane purchle. Pewnie to zgłosimy do poprawki.
Cóż, zobaczymy, jak te ściany będą wyglądać po pomalowaniu. Na razie niczego nie da się stwierdzić. Nie wiadomo, czy są proste i równe. No i są dziury na wylot w rogach przy przyszłych parapetach!

Zanim zaczniemy malować, chyba powinniśmy wprawić parapety wewnętrzne. Marek twierdzi, że niekoniecznie, że parapety można zrobić później, po malowaniu, ale ja chyba będę się upierać przy mojej wersji kolejności prac. Wolałabym, żeby obróbki parapetów były zakończone przed malowaniem, aby nie trzeba było niczego domalowywać, poprawiać, zostawiać farby na dokończenie potem. Tak. Parapety to jest ten moment. Tak postanowiłam i przekonałam o tym Marka.

Do obrobienia tynkarskiego jest jeszcze wiele detali. Po pierwsze – jak wspomniałam – parapety wewnętrzne. Po drugie, wloty do komina i do kanałów wentylacyjnych w kominie. I po trzecie – i tu nie wiem co dalej – trzeba będzie zająć się wentylacją, bo póki co z tym tematem jesteśmy w lesie.



Marek wertuje Internet i czyta, jak zrobić wentylację, żeby było dobrze. Z projektu niewiele udaje nam się wyczytać, a opinie i schematy w Internecie są różne, często ze sobą sprzeczne.
Niektóre publikacje doradzają, aby zrobić opaskę z rur wentylacyjnych na zewnątrz, biegnącą po elewacji dookoła, i wpiąć się nią do kanałów wentylacyjnych w kominie. Ale na forach z kolei mówią, że podobno kanały poziome wcale się nie sprawdzają, że nie ma w nich cugu i są bez sensu. Jedni piszą, że wystarczy wentylować tylko pomieszczenia łazienek i kuchni (wyciąg nad kuchenką?). Inni, że wszystkie pomieszczenia powinny mieć wentylację. Cóż. Póki co mamy zatynkowane wszystko, żadnych kanałów wentylacyjnych, poza tymi w kominie nie ma. Marek twierdzi, że wie co z tym. Dobra. W końcu jest fizykiem, więc kto ma wiedzieć, jak nie on.

Po czasie powiem, że tajniki wentylacji objaśnił nam pan kominiarz. Otóż wentylacja jest niezbędnie konieczna w tych pomieszczeniach, gdzie znajdują się odbiorniki gazu. Zatem na pewno wentylacja musi być w pomieszczeniu kuchni, gdzie jest kuchenka gazowa. Jeśli w łazience jest piecyk gazowy – to oczywiście tam również. U nas go nie ma, więc kominiarzowi wentylacja w łazience do niczego nie była niepotrzebna i nawet tam nie wchodził. Ale chyba dla wszystkich jest oczywiste, że w łazience, przynajmniej okresowo,  panuje duża wilgotność powietrza. Tam znad wanny czy prysznica unoszą się duże ilości gorącej pary i bez wentylacji łazienka szybko złapie wilgoć i zgrzybieje. Więc mimo braku wymagań ze strony kominiarza, wentylację w łazience trzeba zrobić, i to dobrą.
Wentylacja jest kominiarzowi niezbędna także w pomieszczeniu kotłowni, gdzie instalowany będzie piec centralnego ogrzewania. Tam konieczne jest włączenie pieca do komina i do kanału wentylacyjnego, a pomiary stężenia spalin ze spalania paliwa, czy to gazowego, czy innego, wykonuje instalator pieca.
Reszta pomieszczeń kominiarza nie interesuje. Tak więc wentylacja w pokojach nie jest obowiązkowa. Ludzie sami muszą decydować, czy chcą ją mieć, czy wystarczy im systematyczne wietrzenie domu. W naszym domu wentylacji w pokojach nie ma (poza salonem, który wraz z kuchnią stanowi jedno pomieszczenie), i po niemal dwuletnim zamieszkiwaniu niczego niepokojącego w związku z tym nie zauważyliśmy.