Dom

Dom

czwartek, 29 września 2016

73. W poszukiwaniu zaginionej Arki .... wróóóććććć, Rurki!

2014-06-23 Poniedziałek

Hydraulicy skończyli prace wewnątrz domu. Nadeszła pora na podłączenie budynku do kanalizacji. Nareszcie!

Z mapy do celów projektowych uzyskanej z ośrodka geodezji wynika, że studzienka kanalizacyjna znajduje się gdzieś przed domem, mniej więcej metr od ogrodzenia. Na razie jest tam pozostała po budowie spora kupa piachu. Przed domem rosną też chaszcze, trawa i płożące się, zdziczałe krzewy. Pewnie kiedyś ktoś o nie dbał, ale dawno przestał. Teraz jest tam dzika przyroda, w którą strach się zapuszczać.

Gdzieś wśród tego gąszczu, pod piachem, trzeba odszukać studzienkę rewizyjną.
Studzienka rewizyjna to takie urządzenie, które pozwala na szybki i łatwy dostęp do rur kanalizacyjnych w miejscu połączenia rury wyprowadzającej ścieki z domu z odnogą kanalizacji, która odchodzi od kanału kanalizacyjnego biegnącego w ulicy. Ów dostęp polega na tym, że nad połączeniem wkopana jest w ziemię pionowa, dość szeroka rura, której wylot na poziomie gruntu zakończony jest żeliwnym włazem. Obecnie studzienki rewizyjne robi się z pomarańczowych, karbowanych, dość szerokich rur z twardego tworzywa sztucznego. Do takiej rury nie da się wprawdzie wejść, chyba że jest się dzieckiem albo chudzielcem, ale da się w nią łatwo wprowadzić sądę, przepychacz albo inne urządzenie, co w przypadku zapchania się kanalizacji jest bardzo przydatne. Można wtedy bez rozkopywania całego podwórka dostać się do kanalizacji na głębokość około 2 metrów. I przez rurę studzienki rewizyjnej można dostać się do wnętrza kanalizacji.

Poniżej przedstawiam kilka zdjęć prezentujących budowę studzienki rewizyjnej od zera.






Szukaniem naszej studzienki rewizyjnej miał się zająć pan Kukułka. Na pierwszy rzut oka nie zauważyliśmy jej, ale sądziliśmy, że z pewnością właz jest przysypany gdzieś w dawnym ogródku.

Ustaliliśmy, że zanim zaczniemy kopać, najpierw dowiemy się w Zakładzie Wodociągów i Kanalizacji po czyjej stronie jest proces włączenia się do kanalizacji, czyli połączenia rury domowej z odnogą. Z tego co mówił nasz hydraulik, pozostaje to wyłącznie w gestii ZWiK. Inwestor wykonuje wprawdzie całą pracę fizyczną, ale samo połączenie rur musi nastąpić w obecności inspektora ZWiK, który podpisuje jakieś papiery na tę okoliczność i tym samym potwierdza, że podłączenie jest prawidłowe. Bez inspektora ZWiK dołu i rur podłączających nie wolno zasypać, bo nie dostanie się odbioru technicznego i nie będzie można zawrzeć umowy na odprowadzanie ścieków.

Pojechaliśmy więc do ZWiK. Zabrałam ze sobą cały projekt domu, mapy do celów projektowych, umowę ze ZWiK na dostawę wody i całą dotychczasową korespondencję, w tym warunki techniczne przyłączenia uzyskane na etapie ubiegania się o pozwolenie na budowę.


Pan w biurze obsługi klienta, będący w pracy pierwszy dzień po urlopie, był miły, owszem, choć nieco roztargniony i przygnębiony faktem, że laba się skończyła.
Długo przeglądał projekt, nie mogąc się połapać o co w nim chodzi. Coś mu ewidentnie nie pasowało. Tłumaczymy, że chcemy się przyłączyć do kanalizacji, a on nam mówi, że trzeba złożyć wniosek o wydanie warunków technicznych, żeby to przyłącze dopiero zrobić! Wreszcie zajarzył:
- A, widzę, że warunki techniczne już macie. Czyli przyłącze już wykonaliście?
- Nie, o warunki owszem, występowaliśmy. Było to wtedy, jak kupiliśmy nieruchomość i przyszliśmy do ZWiK przepisać umowę na dostawę wody na nas, jako nowych właścicieli. No to przy okazji, za pana namową zresztą, złożyliśmy wniosek o warunki przyłączenia, żeby dwa razy nie jeździć. Ale potem okazało się, że przyłącze u nas już jest i że było to zbędne.
- Czyli umowę na dostawę wody macie?
- Tak.
- No to teraz trzeba tylko zawrzeć umowę na odbiór ścieków, tak?
- Tak.
- No to ja muszę mieć protokół zdawczo-odbiorczy przyłącza - powiedział zadowolony.
- Ale jaki protokół? Skąd możemy go wziąć? My niczego takiego nie mamy.
- A kto wykonywał to przyłącze? Nie wy?
- Nie. Chyba poprzednia właścicielka, od której kupiliśmy działkę. Ale niestety, nie mamy z nią kontaktu. Pani zmieniła numer telefonu.

Facet znów wbił nos w papiery i oglądał mapy. trochę to trwało, potem zajrzał do komputera i potwierdził:
- No faktycznie. Z map i z systemu wynika, że przyłącze jest. To czemu dotąd nie płaciliście za ścieki?
- Bo dom nie był podłączony. Poprzednia właścicielka korzystała z szamba, więc też za ścieki nie płaciła. Jej stary dom rozebraliśmy, szambo zostało zlikwidowane, a teraz chcemy podłączyć nowy dom, który właśnie zbudowaliśmy.
- No to ja nie wiem, czy nie będzie obciążenia za ścieki wstecz? – rzekł ostrzegawczo z władczą miną.
- Ale za co? Do starego domu przyjeżdżała szambiarka, a w nowym jeszcze nikt nie mieszka, nie ma ścieków. Dotąd korzystaliśmy z toi-toja. Mogę pokazać umowę.
- No tak. Trochę racja. Ale nie wiem, nie wiem jak się do tego odniesie dyrekcja. Zobaczymy ...

Potem facet gdzieś zadzwonił, coś ustalał i odesłał nas do archiwum:
- Dobrze. Pójdziecie państwo teraz do archiwum i poprosicie o sprawdzenie, czy w teczce nieruchomości jest dokumentacja tego przyłącza. Powinna być. Poprosicie o protokół zdawczo-odbiorczy przyłącza kanalizacji sanitarnej oraz o projekt. Oni te papiery skserują i wtedy z tymi dokumentami proszę się zgłosić do pana X. - tu podał nam numer pokoju, numer telefonu i wyjaśnił, jak trafić do pana X.
- I to wystarczy do zawarcia umowy na odbiór ścieków?
- Noooo, chyba tak.
- I wtedy nasz hydraulik może nas sam, bez państwa udziału, włączyć do kanalizacji?
- No tak, jeśli przyłącze jest wykonane, jest protokół jego odbioru przez nas, jest studzienka rewizyjna i zawarta umowa, to już sami się podłączacie i po sprawie. My już do tego nic nie mamy.

No dobra.
Poszliśmy do archiwum, okrążając liczne budynki i jego odnogi, błądząc przez zakręcone podwórka, wejściami od tyłu, i pokonując kilka krętych korytarzy. Po drodze musieliśmy pytać o drogę, bo żadnych strzałek i oznaczeń kierunku „do archiwum” nie było. Ale wreszcie udało się trafić.

Młoda pani, wysłuchawszy po co przyszliśmy, zadzwoniła na wewnętrzny i po chwili windą przyjechała teczka naszej nieruchomości. Niby gładko poszło, ale niestety! Nasza radość była przedwczesna, bo żadnych dokumentów dotyczących przyłącza kanalizacyjnego w teczce nie było! Pani powiedziała chłodno:
- Z tego wynika, że przyłącza nie ma. Jeszcze sprawdzę na środkach trwałych. No, tu też nie ma. Czyli nie ma.
- Jak nie ma, skoro na mapach jest! – czułam, jak gorąco napływa mi do policzków.
- Chwileczkę. Sprawdzę. No faktycznie. Na mapę jest naniesione. No to już nic nie rozumiem. - wzruszyła ramionami. Dla niej sprawa jest skończona. Nie ma w archiwum. Koniec. Następny proszę.

Wobec braku pożądanych dokumentów w teczce zostaliśmy odesłani do pana X:
- Może przyłącze było odebrane, tylko ktoś zapomniał dołączyć dokumenty do teczki i leży gdzieś w dziale u pana X. Zadzwonicie do niego z portierni, to on poszuka. Proszę, taki numer, tam na ścianie wisi telefon.

No więc idziemy na portiernię, mocno zaniepokojeni sytuacją. Dzwonię:
- Proszę pana, poszukujemy dokumentacji przyłącza - zaczęłam wyjaśniać sprawę od początku. Na to facet, bardzo niemiłym tonem, wykrzyknął:
- A skąd ja mam wiedzieć, czy u was jest przyłącze czy nie?! To do archiwum!
- No właśnie archiwum odesłało nas do pana, bo u nich nie ma - jeszcze byłam spokojna i panowałam nad głosem.
- Jak u nich nie ma to ja mam mieć?! Kpiny! Ja nie mam czasu, zaraz wyjeżdżam w teren. Nie będę teraz szukał dla archiwum jakichś papierów!

Oj, zdenerwowałam się.
- Zaraz zaraz. Chwileczkę - zagadałam już ostro, aż ludzie na korytarzu zaczęli się przysłuchiwać moim słowom. - Po pierwsze, grzeczniej proszę. Po drugie, o ile wiem,  pan jest w pracy prawda? A pana praca właśnie na tym polega, żeby załatwiać ludziom przyłącza, prawda? Więc jeśli panu ta praca nie odpowiada, to proszę sobie poszukać innej. Ale dopóki pan jest zatrudniony w ZWiK, to pana obowiązkiem jest mnie obsłużyć. Bo ja nie dzwonię do pana w sprawie dostawy kartofli, ale właśnie w sprawie przyłącza, którymi pan się w tej instytucji podobno zajmuje! Mam rację? Możemy wobec tego porozmawiać o naszym przyłączu?! – byłam stanowcza, gotowa na awanturę, nawet na pisanie skarg!

Facet szybko zmienił ton , po czym zaczął wyjaśniać sprawę. Powiedział, że on u siebie może sprawdzić, czy ma poszukiwane dokumenty, ale o ile sięga pamięcią, to nie przypomina sobie odbiorów z ulicy Łopianowej w ostatnich latach. Mimo to obiecał sprawdzić, wziął ode mnie numer telefonu i zadeklarował, że oddzwoni.

Oddzwonił już po chwili. Dzwonił potem jeszcze dwa razy wykazując wyrazy współczucia z powodu naszej sytuacji. Po niefortunnym początku znajomości okazał się miłym facetem, najwyraźniej zmęczonym spychologią stosowaną w jego firmie. I ja to rozumiem. Nie mam żalu. Pan X to jeden z niewielu inżynierów w ZWiK, który zna się na robocie, a nie tylko na przerzucaniu papierków.
Zaproponował następujące rozwiązanie:
- Proszę pani, jeśli to przyłącze faktycznie istnieje, to trzeba będzie uzupełnić dokumenty do niego. A więc najpierw trzeba znaleźć studzienkę. Potem zlecić kamerowanie, żeby wpuścić w kanał kamerę i sprawdzić, czy to przyłącze faktycznie jest połączone na odejściu z kanałem głównym. Jeśli jest, to musi pani zlecić projektantowi wykonanie dokumentacji powykonawczej i napisać tu do nas wniosek o legalizację istniejącego przyłącza. Wtedy sprawa pójdzie na komisję i powinno się udać wszystko załatwić.

Dla niego to proste, ale ja miałam tego dość. Kamerowanie - jak powiedział pan X, kosztuje ok. 250 zł. I ja to muszę zamawiać na własny koszt, ponieważ ZWiK wprawdzie dysponuje kamerą, ale chwilowo jest ona popsuta, a jak mi zależy, to muszę sama się o nią postarać w jakiejś innej, prywatnej firmie. Mam zatem zapłacić za bałagan w ZWiK i za to, że ktoś zgubił protokoły?! I za to, że mają popsutą kamerę?!

Za wykonanie dokumentacji powykonawczej też będziemy musieli zapłacić, a to tak samo, jakby robić projekt nowego przyłącza. Trzeba porobić wszelkie uzgodnienia dokumentacji, wynająć geodetę. W zasadzie niczym się to nie różni od zlecenia wykonania projektu nowego przyłącza, albo nawet zaprojektować nowe przyłącze  jest łatwiej niż zinwentaryzować stare!

Pojechaliśmy na działkę szukać studzienki rewizyjnej. Marek kopał łopatą ostro, aż kropelki potu zalały mu twarz. Potem przyszedł sąsiad i dalej kopali razem. Niestety. Żadnej studzienki nie znaleźli. Sprawdzaliśmy na mapie, w którym miejscu powinna być, mierzyliśmy miarą kilkakrotnie, chłopaki kopali w tamtym rejonie i w okolicach. Wszystko na próżno.


Czyli co? Nie ma studzienki? Nie ma przyłącza? Kupiliśmy działkę z przyłączami a teraz się okazuje, że to oszustwo?

Najpierw był przekręt z przyłączem gazu. Niby kiedyś ono było, ale z powodu niepłacenia rachunków przez poprzednią właścicielkę gaz został odcięty, jakieś 7 lat temu. Więc teraz go nie ma. Ponowne przyłączenie gazu wymaga tzw. modernizacji przyłącza, czyli w praktyce zbudowania go od nowa, bo trzeba wykonać nowy projekt i wszystko tak, jakby gazu nigdy nie było. Stare przyłącze nie spełnia obecnych norm i gazownia odmawia jego uruchomienia i eksploatacji.
Potem był przekręt z prądem. Przy rozbiórce starego domu trzeba było odłączyć prąd, zlikwidować przyłącze, aby potem robić wszystko tak, jakby prądu nigdy nie było. Czyli starać się o przyłącze tymczasowe na czas budowy, a potem o przyłącze docelowe. Dwukrotna procedura i tony papierów. 
Teraz jeszcze przyłącze kanalizacyjne!? Wychodzi na to, że na naszej działce była tylko woda. 
To się nazywa kupić uzbrojoną działkę ze wszystkimi mediami!

Przyłącze kanalizacyjne na mapach geodezyjnych występuje, tylko w rzeczywistości jakoś się rozpłynęło. Cały projekt budowlany naszego domu opiera się o wadliwą mapę i zakłada podłączenie domu do przyłącza istniejącego, które nie istnieje. Ha ha ha!  W ZWiK wiedzą, że przyłącze jest, bo mają go na mapach, ale nie ma do niego papierów, więc go nie ma?! Jakiś kosmos!

Sprawdziłam w akcie notarialnym, czy nasza nieruchomość jest tam jakoś opisana, czy jest w nim zapis o wyposażeniu nieruchomości w przyłącza mediów. Ale o tym oczywiście w ogóle nie było żadnej wzmianki. Notariusz się w takie szczegóły nie wdaje, tylko inkasuje taksę notarialną za standardowe umowy mało spersonalizowane. Nie mamy więc podstaw, aby na przykład sądzić się z biurem obrotu nieruchomościami, które pośredniczyło w transakcji i wprowadziło nas w błąd. Pani pośredniczka bowiem zapewniała, że nieruchomość jest wyposażona we wszystkie przyłącza i że to zapewni nam ogromne oszczędności przy budowie. Teraz wychodzi, że to wszystko kłamstwo! Dzwoniłam do tego biura obrotu, ale usłyszałam w słuchawce beznamiętny głos automatu, że nie ma takiego numeru. Pewnie biuro już nie istnieje.

Postanowiliśmy zapytać poprzedniej właścicielki, czy coś pamięta. Może ma u siebie jakieś dokumenty? Ale tu też kłopot, nie mamy do niej numeru, bo ten który mieliśmy zlikwidowała. Sąsiad podsunął pomysł, aby spytać drugiego sąsiada obok. On powinien mieć kontakt do eks-właścicielki, bo się przyjaźnili.

Sąsiad był akurat na balkonie, więc go zagadnęliśmy. Bez potrzeby dzwonienia do przyjaciółki objaśnił nam temat:
-Nie, Teresa nie robiła przyłącza. Na pewno. Jak tu w ulicy robili kanalizację, to ona nie miała pieniędzy i została przy szambie. Wszyscy wokół się podłączali, ale ona o ile wiem nie. Zresztą zaraz zadzwonię, to zapytam.
Zadzwonił.
- No niestety. Tak jak mówiłem.
- Czyli co? Musimy teraz robić całe przyłącze od nowa? Projekt, podłączenie, kopanie w ulicy, czyli jej zamknięcie i zajęcie pasa drogowego, i koszty?
- A nie. Tu to nie będzie tak źle. Ulicy nie trzeba zamykać. Bo ja pamiętam, że jak oni tu kładli tą kanalizację, to inwestycja była finansowana z unii. A unia wymagała, takie dyrektywy, żeby jak się kładzie kanał w ulicy, zrobić od niego odejścia do każdej działki. Nawet jak ktoś się nie przyłączał, bo nie miał pieniędzy, to odejście do działki i tak ma doprowadzone. Ja pamiętam, że myśmy to wymusili. Bo najpierw ZWiK chciał robić odejścia tylko tam, gdzie się ludzie podłączali. Ale myśmy się zbuntowali, że to niezgodne z unią, że unia finansuje i wymaga inaczej, bo jakby ktoś kiedyś chciał się podłączyć, to już nie trzeba będzie kopać w ulicy. Więc u pani Teresy też na pewno takie odejście jest. Nawet oni się wkurzali i rozkopywali z powrotem to, co było już zakopane, i dorabiali te odejścia.

No cóż. Dobre i tyle.

Teraz trzeba ustalić, czy faktycznie jest to odejście i ile w związku z tym będzie kosztowało wykonanie nowego przyłącza. Z tego co wiem i co ZWiK pisał w swoich pismach nakłaniających mieszkańców do włączania się do sieci kanalizacji miejskiej, projekt i wykonanie przyłącza można zrobić na własną rękę, ale można też zlecić je ZWiK-owi. W praktyce okazało się to nieprawdą, bo generalnie tak, ZWiK może wykonać przyłącze, ale wyjdzie to drożej niż na wolnym rynku, będzie bardzo długo trwać, a projekt to i tak trzeba sobie zrobić we własnym zakresie, bo w tym roku ZWiK nie zrobił przetargu na projektowanie i nie mają tego jak ugryźć. Może w przyszłym roku będą zlecać usługi projektowe, ale w tym roku nie. 
ZWiK w swoich ładnych ulotkach oferował też możliwość rozłożenia kosztów budowy przyłącza na raty i jakieś dofinansowanie 40% z Funduszu Ochrony Środowiska, pod warunkiem że weźmie się kredyt z jednego z banków, co są na liście "banków współpracujących". A więc bank jak zwykle ma szansę zarobić na kredytach, tylko że to wszystko i tak nie działa.
Nie mam pojęcia, ile to będzie kosztować, ale ponad 6 000 zł z pewnością. Nie wiem, czy ja przypadkiem nie mam już dosyć tej budowy!

Po czasie powiem, że przyłącza faktycznie nie było. Nikt nie potrafił wyjaśnić, skąd studnia rewizyjna znalazła się na mapie. Przez biuro geodezyjne udało nam się ustalić autora zmiany, który ową studzienkę naniósł na mapę, ale okazało się, że pan od dawna nie żyje.

Najbardziej prawdopodobną wersję tej „pomyłki” przedstawiła nam pani projektant, która wykonywała później projekt naszego przyłącza:
- Najpewniej to było tak, że poprzednia właścicielka rozpoczęła działania w celu wybudowania przyłącza. Pewnie zleciła projekt, uzyskała pierwsze pozwolenia, a potem brakło kasy na wykonanie i nie dokończyła. I ten geodeta chyba naniósł na mapę studzienkę rewizyjną, jako urządzenie projektowane. Przy symbolu studzienki powinno być oznaczenie „P”, że projektowane. A potem to „P” komuś się zmazało, zatarło, ktoś źle skopiował mapy i mamy efekt. Bałagan proszę pani. Jak w Polsce ze wszystkim. Co sprawa, to zawsze wyskoczy odkręcanie czyichś zaniedbań.

Jaki z tego wniosek?

Gdy kupujesz nieruchomość, nie możesz zaufać nikomu! Nawet dowiedziawszy się u źródła, w geodezji i w ZWiK, że przyłącze jest, może okazać się potem, że jednak go nie ma! Wszystko wychodzi dopiero wtedy, gdy urzędnicy pochylają się nad konkretną sprawą na poważnie, gdy przychodzi podpisać umowę, a nie tylko poinformować petenta pobieżnie i ogólnikowo.

Ale nic to, nie mogę się tym zbytnio przejmować, bo przedwcześnie osiwieję. Owszem, powinno nas zastanowić, że eks-właścicielka, chociaż twierdzi, że przyłącze jest, to korzysta z szamba, podczas gdy inni wokół są podłączeni do kanalizacji. Ale nawet gdyby to wzbudziło nasze podejrzenia, to i tak w ZWiK by nam powiedzieli, że przyłącze jest, przecież widać z mapy. Więc nic by to nie zmieniło. Nikomu nie przyjdzie do głowy, aby przy kupowaniu działki wertować archiwa ZWiK w poszukiwaniu protokołu zdawczo-odbiorczego przyłącza!

Dobranoc Państwu. Idę nalać sobie lampkę wina!

środa, 28 września 2016

72. Obwody, peszle, puszki, pytanie o indukcję i magistrale wodne

2014-06-20

Zaczynają się schody z elektryką. Nerwy mam, że nie wiem co! 

Marek od rana siedzi w internecie i czyta. Co jakiś czas doznaje olśnienia i pokrzykuje: 
- A ha! No tak. Wszystko się zgadza!
Po czym ogarnia go zwątpienie:
- No jak to? Jak oni to liczą? No kurde źle! Za mało obwodów zrobił chyba!

A ja siedzę, słucham tych naprzemiennych euforii i zwątpień, i już nic z tego nie rozumiem. Nie wiem, czy jest dobrze, czy jest źle.
Marek opowiada mi o jakichś bezpiecznikach różnicowo-prądowych, o osobno zabezpieczanych obwodach, o rozdzielni z grzebieniami. Rozważa, czy kable łączyć na szybkozłączki, czy tradycyjnie poprzez ich skręcenie, bo podobno obie metody mają swoje plusy i minusy:
- Bo wiesz, kable skręcane mają większą powierzchnię styku niż na szybkozłączkach, a jak wiadomo druciki lubią się utleniać i większa powierzchnia styku wydaje się być solidniejsza. Tylko że z drugiej strony dziś wszyscy jadą na szybkozłączkach. Jakby to nie działało, to by tak nie robili - tłumaczył mi.
Po czasie powiem, że ostatecznie zdecydował się na szybkozłączki firmy Wago i był zadowolony. Robota szła sprawnie i wszystko działa jak należy. 

Marek myśli na głos: czy instalacja ma być bezpuszkowa, czy też wszystkie skrzyżowania i rozgałęzienia kabli powinny być osadzone w puszkach.
Instalacja bezpuszkowa oznacza, że do każdego punktu biegnie osobny przewód z rozdzielni. Przy puszkowej natomiast linia główna rozgałęzia się w puszkach na odnogi, czyli w praktyce zużywa się mniejszą ilość kabli.
Dziś modne są instalacje bezpuszkowe. Na wielu współczesnych budowach widać, że kable oplatają całe pomieszczenia pod sufitem szeroką opaską, po kilkanaście przewodów biegnących równolegle jeden przy drugim. Taka wiązka kabli potrafi mieć nawet pół metra szerokości! Marek twierdzi, że to wcale nie jest takie fajne i bezpieczne, bo w tych kablach stale płynie prąd i potem mieszka się w cewce indukcyjnej, której wpływ na zdrowie człowieka nie jest do końca zbadany. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na tradycyjną instalację puszkową.


Marek zastanawia się na głos, czy kable puszczać w rurkach (czyli fachowo mówiąc w peszlach), czy montować je „gołe” na ścianach, do zatynkowania tak po prostu, czyli zaprawa prosto na przewody. 
Po długim wertowaniu forów internetowych i rozmowach z fachowcami od elektryki stanęło na tym, że kable będą przytwierdzane spinkami wprost do pustaków, a następnie zatynkowane. Podobno odchodzi się od umieszczania wszystkich przewodów w peszlach, bo w praktyce niezbyt dobrze się to sprawdza. Teoretycznie peszle, czyli te karbowane, elastyczne rurki z tworzywa, przewidziane są do tego, aby w razie uszkodzenia kabla można go było łatwo wyciągnąć z tunelu i zamienić nowym. W praktyce jednak udaje się tylko wyciągnięcie starych kabli z rurki. Natomiast włożenie nowych z powrotem w to samo miejsce - już niekoniecznie. Niby jest tam jakiś drucik w środku, który służy przewlekaniu kabli, ale na sporej długości i przy licznych zakrętach oraz skrzyżowaniach w puszkach, wsunięcie kabli w zatynkowane peszle się nie udaje. Za duży labirynt.
Zdecydowaliśmy, że pod tynki kable będą więc bez peszli, a w miejscach bez tynków, na przykład w warstwie wełny mineralnej ocieplającej dach, albo nad sufitem podwieszanym wzdłuż drewnianych belek, oczywiście tak.


Kolejna kwestia, to czy kable puścić w podłodze, pod wylewką, czy po ścianach. Na ten temat też panują różne opinie. Niby w podłodze jest fajnie, bo kable są schowane i eliminuje się ryzyko uszkodzenia instalacji przy wieszaniu wszelkich obrazków, grzejników, półeczek i wieszaczków. Z drugiej jednak strony, co w sytuacji awarii? Skuwać posadzki? Zrywać podłogi? Raczej łatwiej wypruć kabel ze ściany i położyć nowy, zatynkować blizny i zamalować, niż zdejmować panele albo skuwać płytki. 

Argumentem, który ostatecznie odwiódł nas od umieszczenia kabli w podłodze, były konsekwencje w przypadku zalania. W Łodzi wprawdzie prawdopodobieństwo powodzi nie jest wielkie, bo rzeki to u nas bardziej strumyczki i wąziutkie niteczki, ale wszystko trzeba przewidzieć. Może się zdarzyć – odpukać - zalanie przez popsutą pralkę, zmywarkę albo lodówkę. Rura od wody też może strzelić - tfu tfu na psa urok. Lepiej więc, aby kable trzymać z daleka od wody. 

Do rozważenia jest milion spraw. Marek opowiadał mi jeszcze niesamowite historie o opornikach, jednak nie jestem w stanie o tym napisać ani słowa. Ja wiem o prądzie tylko tyle, że prąd jest prąd, i z prądem nie ma żartów, jak mawiał mój tato. 
Powiem szczerze, że nie mam ochoty w to wnikać i podziwiam Marka, że wgryza się w temat. Sam zresztą tak zdecydował, że rozdzielnię i podłączenie główne zleci elektrykowi uprawnionemu, a resztę kabli po całym domu rozciągnie osobiście, własnym rękami. pod okiem taty - elektryka emerytowanego. Ja na wiedzę o elektryczności jestem wybitnie oporna i jedyne w czym mogłam mu pomóc, to udawać, że go słucham. Udawałam, bo to nudne było bardzo :)

Aaaaa, nie! Sorry! Przy elektryczności pomogłam bardzo bardzo bardzo dużo! Mianowicie wykonałam szczegółową dokumentację fotograficzną wszystkich kabli, w każdym pomieszczeniu z osobna. Okazało się to szalenie ważne i pożyteczne. Kable widzimy bowiem tylko do czasu położenia tynków. Potem, bez zdjęć, możemy się tylko domyślać, jaki jest ich przebieg patrząc po umiejscowieniu włączników, gniazdek i puszek, przy czym puszki często są zatynkowane. Serdecznie polecam, wręcz nakazuję, aby wykonać fotografie rozkładu kabli. To bardzo szybko paruje z pamięci.  
Nie będę odkrywcza pisząc, że warto zdjęcia pogrupować w foldery o nazwach odpowiadających pomieszczeniom (pokój Ani, pokój Juzi, przedpokój przy wiatrołapie, przedpokój drugi przed holem itp.). To się bardzo przydaje. I koniecznie trzeba robić zdjęcia kabli z głową, zawsze w tym samym kierunku, na przykład zaczynając od wejścia do pomieszczenia, od drzwi poprzez ściany, z lewej do prawej, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, w każdym pomieszczeniu według tej samej logiki. I warto zadbać, aby zdjęcia się zahaczały oraz by wynikało z nich, jaki fragment ściany fotografujemy. Czyli oddalamy perspektywę, aby uchwycić kawałek okna, wejścia, przepierzenia. Uwierzcie mi, że kable wyglądają wszędzie bardzo podobnie i uchwycenie szerszej perspektywy bardzo pomaga przy późniejszej identyfikacji miejsc.
Wykonałam kilka takich zdjęć, które mogę sobie od razu wyrzucić do kosza, bo kawałek kabla na ścianie, bez kontekstu, niczego nie wyjaśnia.
Warto też zadbać, aby ze zdjęć dało się określić odległości i skalowanie. Gdy widoczne są pustaki i spoiny, łatwo potem obliczyć, czy dany kabel przebiega 30 cm, czy 70 cm od rogu pokoju, bo rozmiar pustaka przecież znamy i widzimy na zdjęciu, że kabel biegnie przez środek drugiego pustaka od rogu. Wielokrotnie, przy późniejszym urządzaniu domu, własnie po pustakach liczyliśmy, czy w danym miejscu można wiercić, czy też jest szansa natrafić na kabel i lepiej się oddalić.
Gdy spoin i pustaków nie widać (taką sytuację mieliśmy w łazience, gdy kable doprowadzające oświetlenie do kinkietów kładzione były na tynku), warto narysować kredą strzałki wymiarujące i zapisać liczby. Na taką pomazaną kredą ścianę i tak pójdzie potem płytka albo boazeria, a wymiar na zdjęciu będzie widoczny.



Do zdjęć z rozkładem kabli elektrycznych sięga się przy urządzaniu domu bardzo często. Byle obrazek, barierka od schodów, listwa, przykręcane na oko i bez pamiętania o kablach czy rurkach, mogą sprowadzić na nas nieszczęście i przysporzyć mnóstwa pracy.

Zresztą dotyczy to wszelkich instalacji, nie tylko elektrycznej. Słyszałam o przypadku, gdy w końcowej fazie wykańczania domu montowana była barierka na antresoli. Podłogi i olistwowania  były już skończone, ściany i sufity pomalowane. Została ostatnia barierka. I nagle trach! Panowie wwiercili się w instalację ogrzewania podłogowego! Woda zalała sporą część domu, malowanie i panele do poprawy bądź wymiany. Czyli remont nowego domu! Do demontażu podłoga na uszkodzonym fragmencie, do skucia spora część wylewki, potem wycinanie przebitej rury i wklejanie dobrej. Ja wiem, wszystko się da naprawić, tylko żal, ze w tak głupi sposób ludzie stracili czas i kolejne pieniądze. A wystarczyło mieć zdjęcia i spojrzeć na nie przed wierceniem!

Zdjęcia naszej instalacji elektrycznej umieściłam nie tylko w moim laptopie, ale też w chmurze w sieci, aby na pewno ich nie stracić i mieć do nich dostęp wszędzie, z telefonu.







Ale wracam na naszą budowę. 

Od początku skrzyneczka z bezpiecznikami, jaką zamontował uprawniony elektryk, wydawała nam się bardzo mała. Gdy byli u nas znajomi też się dziwili, bo w ich domu rozdzielnia zajmuje pół ściany w przedpokoju. Rzeczywiście, widziałam. Hirek pokazywał ich rozdzielnię gdy szczycił się, że samodzielnie zrobił opisy. Miały one postać wielkiej naklejki przyklejonej na drzwiczkach od wewnętrznej strony, z kolorowymi labiryntami schematów, z rozrysowaniem i opisaniem każdego obwodu, żeby wiedzieć, który bezpiecznik co zabezpiecza. Oczopląsu idzie dostać, ale rzeczywiście to rzecz szalenie przydatna.
U nas też z pewnością kiedyś podobne opisy się pojawią, ale póki co, chcąc np. zamontować gniazdko, Marek lata z próbnikiem, a ja stoję przy skrzynce i pstrykam kolejno bezpiecznikami. A on się drze z drugiego końca domu: „Nie ten, włącz, następny!”. Ale spokojnie, dojdziemy i do zrobienia opisów, może, kiedyś.


Z wielkością rozdzielni i ilością obwodów we współczesnych domach ludzie często przesadzają. Elektrykom to bardzo odpowiada, bo wiadomo, że każdy kolejny obwód i punkty to są konkretne pieniądze. Robią więc osobne obwody elektryczne na wszystko i wychodzi im po kilkadziesiąt bezpieczników i rozdzielnia na pół ściany. Ale czy to konieczne, żeby tak gmatwać?

U nas z kolei elektryk poszedł w drugą stronę. Zainstalował zaledwie 6 bezpieczników, czyli wyprowadził 6 obwodów twierdząc, że to wystarczy. Niestety. Zdaniem Marka to za mało. Wyczytał, że na jednym obwodzie może być maksymalnie 20 punktów świetlnych. Obwodów nie wystarcza zatem nawet na samo oświetlenie, a co z gniazdkami? 

Marek zaczął rozrysowywać instalację, zastanawiać się, co z czym może działać na jednym obwodzie, uwzględniając ilości punktów i moce urządzeń. Już po chwili wyszło mu, że brakuje bezpieczników. Teraz nie wiadomo, czy wymieniać rozdzielnię na większą, czy dokładać drugą? A może jednak ta okaże się ok? Oj, coś tu nie gra. Czy na pewno tak to zostało zaprojektowane, że już na pierwszy rzut oka tych bezpieczników wydaje się mało? Musimy zajrzeć w projekt, to znaczy Marek musi, bo ja  i tak nic z tego nie zrozumiem.

Wczoraj pojechaliśmy na działkę obmyślać rozmieszczenie gniazdek i punktów świetlnych. Nie lada to wyzwanie. Widząc puste mury musisz praktycznie umeblować w wyobraźni cały dom. Przewidzieć, potrzebne gniazdka i włączniki. Zaczęło się więc planowanie, gdzie będzie stało biurko, gdzie telewizor, z którego gniazdka będzie najwygodniej ładować telefony, żeby były pod ręką. Koniecznie muszę mieć wygodne gniazdko do żelazka, w miejscu, gdzie bezkolizyjnie można będzie rozstawić deskę do prasowania. Teraz, w naszym mieszkaniu, prasowanie jest dla mnie potwornie irytujące. Do żelazka trzeba podłączać przedłużacz, wpinać się z nim do gniazdka umiejscowionego pod biurkiem, lekko z boku, za kanapą. Za każdym razem muszę nurkować z nosem przy podłodze i szukać w ciemnej dziurze, gdzie to gniazdko! Nienawidzę tych niewygód. Postanowiłam, że w nowym domu ma być inaczej.


Chodziliśmy więc od pomieszczenia do pomieszczenia i rysowaliśmy kredą na pustakach znaki X, zaznaczając wszystkie włączniki, kontakty, kinkiety i żyrandole (no przesadziłam, żyrandoli nie rysowaliśmy, ale mamy je w pamięci).
Należy wziąć pod uwagę, jak będą stać meble, w którą stronę będą się otwierać drzwi, zadbać, by kontakty w kuchni wyszły nad blatami kuchennymi, a nie pod nimi. W jednej ręce kreda, w drugiej mokra ścierka. I co chwilę krzyżyk tu, zaraz krzyżyk zmazany. I znów tu, i znów zmazany. Wreszcie jakaś spójna wersja została opracowana, ale nie mamy pewności, czy wszystko zostało przewidziane. No i trzeba będzie jeszcze zaplanować światła na zewnątrz, czyli na ganku i na tarasie. Ale tym będziemy się martwić kiedy indziej. Na razie wystarczy, żeby pamiętać o wyprowadzeniu kabli ze środka. 

Dziś pojechaliśmy do hurtowni elektrycznej po kable. Kupiliśmy na razie trzy krążki po 100 m. Dwa z nich są cieńsze o symbolu YDYp 3X1,5/750 V, jeden grubszy YDYp 3X2,5/750 V. Marek twierdzi, że wie, które do czego, że zna się na przekrojach i obliczonych obciążeniach. I ja to szanuję, przyjmuję, nie wnikam.


Znajomi fachowcy nas ostrzegli, aby nie kupować kabli elektrycznych w marketach. Mówią, że są "oszukane", czyli nie mają takich przekrojów jak powinny i jak jest napisane na etykietach. Mówią też, że kable te są ciągnione, czyli rozciągane i przez to przekroje są mniejsze od deklarowanych. A skutek jest taki, że potem kable upalają się w ścianach. Nie wiemy, ile w tym prawdy, ale "jakość marketowa" to dziś pejoratyw, więc coś w tym musi być. Nie będziemy tego sprawdzać na własnej skórze. W kwestii kabli elektrycznych markety budowlane omijamy zatem z daleka. 

Słyszeliśmy, że fachowcy polecają kable dwóch firm. Są to Telefonika i NKT. Kupiliśmy te drugie. Za trzy krążki po 100 m zapłaciliśmy 714 zł. Pewnie trzy szpule to za mało i będziemy jeszcze dokupować kolejne.
Taka pojedyncza wiązka kabla 100 metrów wygląda niewinnie, nie jest zbyt duża, można ją wziąć pod pachę, krąg jest zafoliowany. Ale jest ona nadspodziewanie ciężka! Mnie to zdziwiło. 

Kupiliśmy też uchwyty do mocowania kabli w ścianie, czyli tzw. spinki, plastikowe pętelki z wąsami. Przytwierdzenie kabla do ściany polega na wcześniejszym nawierceniu otworu, rozszerzeniu wąsów spinki tak, aby nasunąć spinkę na kabel, czyli umieścić kabel w pętelce,a następnie wbiciu młotkiem wąsów w nawiercone otwory. W ten sposób kabel nie wisi luźno wzdłuż ściany, ale jest do niej przymocowany. Spinki umieszcza się co kilkadziesiąt centymetrów, na zakrętach kabli gęściej.
Pan w hurtowni poinstruował nas, że gdy ściany są miękkie otwory na spinki trzeba wiercić wiertłem nr 6, a gdy twarde to nr 7. Na razie kupiliśmy 5 paczuszek spinek, w każdej po 100 szt. 
Trzeba jeszcze wiedzieć, że spinki mają różne rozmiary i dobiera się je stosownie do przekrojów kabli. Są kable cieńsze, grubsze, jedno- i dwużyłowe. Pętelka spinki powinna być dopasowana do kabla, aby jak najbardziej płasko przylegała do ściany. Jest to ważne przy późniejszym tynkowaniu, bo zbytnie odstawanie spinek od kabli spowoduje, że na calutkie ściany trzeba będzie położyć grubszą warstwę tynku, aby to zatopić. To zbędne koszty.



W hurtowni elektrycznej Marek przeprowadził krótkie konsultacje ze sprzedawcami na temat naszej zbyt małej skrzynki rozdzielczej. Panowie we trzech go uświadamiali, czego prawdopodobnie brakuje naszej rozdzielni. Gadali o fazach, wyłącznikach, diodach wskazujących, która faza nie działa a która działa, o konieczności rozdzielania obwodów na sterowanie bramą i domofon (czego my nie planujemy). Krótko mówiąc wyszło na to, że wszystko mamy do poprawy, że musimy wymienić rozdzielnię i że cały sprzęt elektroniczny nam się spali, jeśli nie zabezpieczymy odpowiednio naszej instalacji! Nic z tej rozmowy nie zrozumiałam i mam tylko nadzieję, że Marek wie w czym rzecz. 

Na razie nie planujemy do naszego domu urządzeń trójfazowych. Do takich należy na przykład elektryczna kuchenka indukcyjna. Owszem, wszyscy którzy posiadają takie kuchenki są z nich zadowoleni i polecają je bardzo. Twierdzą, że są to sprzęty łatwe w utrzymaniu czystości, że są bezpieczne i czyste, bo nie produkują tłustego osadu, jaki wydziela się przy spalaniu gazu.
Owszem, z czystością się zgodzę, ale z tym bezpieczeństwem nie do końca. Kuchenka indukcyjna bowiem w swym działaniu wykorzystuje tzw. prądy wirowe. Przebywanie w zasięgu działania takich prądów jest bardzo niezdrowe, wręcz rakotwórcze. Tak twierdzi Marek, magister skończony fizyki. a ja mu wierzę. Opowiadał, że na studiach, w czasie warsztatów w pracowni fizycznej, przy omawianiu prądów wirowych wykładowcy kładli duży nacisk na bezpieczeństwo. Kazali zachowywać bezpieczne odległości i nie wkraczać w pole magnetyczne albo jakieś tam inne pole, jakkolwiek się ono nazywa. Producenci kuchenek indukcyjnych zapewniają wprawdzie, że wszelkie normy bezpieczeństwa są spełnione. Ale wiadomo jak to jest. Aby kuchenka indukcyjna była naprawdę bezpieczna i dobra, musi być z górnej półki cenowej. Już samo to, że kuchenka jest indukcyjna a nie gazowa robi cenę, a jeśli dodatkowo trzeba kupić coś najlepszego w swoim gatunku, to koszty rosną wielokrotnie. Powiem wprost, że zdecydowaliśmy się na kuchenkę gazową nie tylko ze względu na oszczędności, ale po prostu boimy się prądów wirowych. Nie chcemy ich. Wolimy spalać gaz i sprzątać tłusty osad niż zachorować na raka. No i na kuchni indukcyjnej nie da się ugotować klarownego rosołu, zawsze wychodzi mętny. Bo gotowanie jest tam nie od temperatury, ale od buch, buch buch, wzmaga się i opada, nie ma stałego pyrkolenia.
Możliwe, że jesteśmy zacofani, nie przeczę. Nie mamy też dotąd i nie zamierzamy mieć kuchenki mikrofalowej, ale powodów tej drugiej decyzji jeszcze nie zgłębiłam. Na razie tłumaczę sobie, że brak mikrofali sprzyja utrzymaniu wagi, bo gdybyśmy ją mieli to hot-dogi jedlibyśmy non stop. 

Kontrowersje i nasze wątpliwości w sprawie zamontowanej u nas rozdzielni trzeba przedyskutować z elektrykiem. Niestety, Marek zapłacił mu już całą kwotę za usługę (chociaż nalegałam i prosiłam, aby podzielić płatność na dwie części i ostatnią transzę wypłacić dopiero po przyłączeniu prądu przez elektrownię! Ech, znowu zbyt wcześnie zaufaliśmy!). Teraz facet wcale nie musi mieć ochoty angażować się w nasz prąd. W każdym razie motywacji finansowej już nie ma. 
Marek zadzwonił do niego. Na szczęście odbiera od nas telefony. Panowie umówili się na spotkanie dziś na budowie, po południu. Uff. Może coś się wyjaśni.
Ależ ja nie lubię tego człowieka! Rozmowa z nim zwyczajnie mnie stresuje. 


Hydraulicy powoli dłubią swoje podłączenia. Na górze pojawiła się druga rozdzielnia rur od centralnego ogrzewania. Podobna to tej, która jest na dole, tylko nieco mniejsza.


Chwilowo nie mamy wody. Nasza rurka z kranikiem, ta niebieska, która była na budowie od samego początku (kiedyś zasilała w wodę stary, rozebrany już dom, potem wystawała z dna dołu po wykopaniu humusu, a po zabetonowaniu płyty fundamentowej sterczała sobie z wylewki gdzieś przy ścianie w kuchni) teraz została skrócona, przycięta nisko, tuż przy posadzce. Na jej końcu pojawił się jakiś gruby zawór. Wszystko to będzie potem zatopione wylewką. Pan Kukułka mówi, że dopóki nie zrobią prób szczelności instalacji, wody nie będzie. Ale potem, po udanych próbach, uruchomi nam jeden kran. Na razie, aby wypić na działce kawę, musimy wozić wodę ze sobą w baniaku.



Na górze panowie hydraulicy nie będą rozkładać styropianu. Postanowili zostawić tę prostą podobno czynność inwestorom, czyli nam. Pan Kukułka powiedział:
- Jeśli chcecie i macie takie życzenie, to oczywiście rozłożymy styropian i na górze. Ale uważam, że bez sensu jest płacić. Ja bym za to nie zapłacił. To jest łatwa robota, sami sobie poradzicie. Styropian nie jest ani ciężki, ani twardy. Na dole to co innego, tam musieliśmy rozkładać, bo rury idą warstwowo, w dolnej warstwie woda, w górnej centralne. Ale na górze? Tylko centralne puścimy, czyli wyprowadzenia pod grzejniki. Żadna filozofia. 
- Tak pan myśli? - spytałam z powątpiewaniem. 
- Jasne. Rozłożymy zrobimy tylko klatkę, na tym monolicie, żeby wyrównać poziomy. No i w łazience, tam gdzie idą rurki od wody. A resztę to już łatwo. 

Przewody z wodą do centralnego ogrzewania są plastikowe, niby elastyczne, ale trochę jednak sztywne. Da się je zwinąć w wiązkę w kształcie koła o średnicy około metra, i w takich właśnie zwojach się je kupuje. 



Magistrale „kabli” wodnych, wsuniętych w czerwone otuliny ocieplające, rozchodzą się po całym domu. Rozprowadzają one wodę od pieca do wszystkich grzejników i ujęć wody. Są one połączone srebrną taśmą techniczną najpierw w pary, potem w większe wiązki. Policzyłam, że w najszerszym miejscu magistrala ma aż 12 rur!





Ocieplone rury przytwierdzone są do posadzki na górze przy pomocy specjalnych, plastikowych uchwytów, takich większych spinek podobnych w działaniu do spinek elektrycznych. Pewnie panowie wiercili otwory w podłodze, aby zamontować owe spinki. Rury są więc unieruchomione, przytwierdzone do podłogi i dopiero po tym unieruchomieniu można rozkładać między nimi styropian.





Nie wiem, w jaki sposób rury przytwierdzone zostały do podłoża na dole, bo leżą na pierwszej warstwie styropianu. Ale pewnie jakoś są. Może użyte były dłuższe spinki? Nie zdążyłam się temu przyjrzeć. 

Faktem jest, że rozkładanie instalacji cieplnej i wodnej trwa długo. Aż mi się już nudzi! Mogliby panowie już skończyć, bo chciałabym zamawiać wylewki, a dopóki nie znam terminu końca tej zabawy, nie mogę umawiać kolejnej ekipy.