Dom

Dom

środa, 30 sierpnia 2017

95. Natryski z błota

2015-04-02

Poranna wizyta na budowie pokazała, że panowie tynkarze nie siedzą, tylko ciężko zasuwają. Z czystymi ubraniami i butami rozgościli się na górze, w pomieszczeniu studia, które nie będzie tynkowane. Na dole bowiem jest taki syf, że szkoda gadać.

Trzy ściany salono-kuchni przestały być parchate. Zostały elegancko wygładzone i nieco zjaśniały. Podobnie wyglądają wszystkie ściany w sypialni. Są gładkie i nie wyglądają już jak izba w lepiance z XVII wieku. Nie wiem, czy to już forma ostateczna ścian, czy będą jeszcze jakieś szlifowania i docierania. Widziałam, że na dole w rupieciach leży zacieraczka, czyli okrągły płaski talerz obrotowy, powleczony wykładziną dywanową, na silnik. Dotąd nie zauważyłam, aby maszyna na była używana, więc możliwe, że pójdzie w ruch na koniec, ale głowy nie dam.




Pomimo tego, że z szefem tynkarzy ustalaliśmy, aby dolne części wnęk okiennych (te, na których mają spocząć parapety) były zatynkowane i wyrównane, nie jest to jeszcze zrobione. W miejscach pod parapety jest nierówno, prześwitują tam pustaki porothermu. Pozostałe trzy części wnęk, tj. boczne i górne są obrobione na gotowo. Postanowiłam zapytać, czy panowie specjalnie zostawiają sobie wykończenie tych dolnych powierzchni na koniec, czy o co chodzi. Okazało się, że wcale nie zamierzali tego wyrównywać i zatynkowywać, bo szef im nie przekazał, że takie mamy życzenie:
- To my nic nie wiedzieliśmy, że mamy to na płasko zrobić. Normalnie to się robi przy oprawianiu parapetów dopiero – mówili - Idzie tu warstwa kleju, wyrównuje się wtedy i już. Ale jak tak było ustalane, to możemy przecież zrobić. Szkoda, że nam szef nie powiedział od razu, bo tu już skończone prawie. A teraz będziemy mieli z tym trochę kłopot – powiedział jeden z nich, ten bardziej marudny, który co i rusz skarży się na krzywość ścian, brak kątów albo na to, że tynki się mieszają i ciapią. Drugi natomiast pan, ten niższy, z niczym nie ma problemu:
- Zrobi się, wszystko się zrobi szefowo. Skro słonia się tańczyć nauczy, to parapetów człowiek nie poprawi? Nie ma problemu - zapewniał.




- Ja przepraszam, że takie mam wymagania, może nietypowe. Ale wiecie panowie jak to jest przy budowaniu systemem gospodarczym. Nie mamy majstra - złotej rączki, który nam tu wpadnie, doradzi, albo sam szybciutko pouzupełnia wszelkie dziury i ponaprawia nierówności. A już się przekonaliśmy, choćby na tych szczelinach między stropem a ściankami działowymi, że każda z ekip robi tylko swoje minimum. Schodzą z budowy i nie obchodzi ich, że czegoś tam nie dokończyli i że następni będą się tego czepiać i kręcić nosami. A my nie wiemy, czego tak naprawdę możemy wymagać, że coś tam powinno być zrobione, a nie jest. Kompletnie się na budowie nie znamy i nawet nie wiemy, co możemy egzekwować. Wolimy więc dmuchać na zimne, o wszystko pytać i robić jak najbardziej „na gotowo”. I tak sobie pomyślałam, że skoro – jak tłumaczył nam wasz szef – do wnęk okiennych należy po prostu wkleić parapety, to chyba powierzchnia do tego klejenia powinna być wyrównana, wypoziomowana, z jakimś minimalnym spadkiem w kierunku wnętrza. Bo w takim stanie jak jest teraz, to przykleić parapetu się raczej nie da. Trzeba będzie najpierw wyprowadzić tę powierzchnię. My, w miarę możliwości, to co się da, chcemy zrobić sami, we własnym zakresie. Dlatego im więcej będzie podszykowane teraz, tym dla nas potem łatwiej. A tynkować jak gdyby nie umiemy, i stąd moja upierdliwość – wyjaśniałam.
- Jasna sprawa. Zrobi się – powiedział wysoki.

Po czasie powiem, że zatynkowanie dolnych części wnęk pod oknami było generalnie dobrym pomysłem, bo między pustakami a późniejszymi parapetami do zapełnienia były całkiem spore przestrzenie. Monterzy parapetów nie bawią się w tynkowanie, tylko kleją parapety na piankę montażową. Więc gdyby mieli tą pianą wypełnić przestrzenie kilkunastu centymetrów zamiast kilku, to nie jestem przekonana, czy dobrze by to wyszło. Poza tym pianowanie jest punktowe, byle tylko przyłapać, złapać poziom. I nie ma pewności, czy między kupkami piany nie pozostaną jakieś szczeliny. A u nas, po wymontowaniu klinów podtrzymujących ramy okien, prześwity pod okami były aż na wylot i wlatywał przez nie do domu wiatr. Zapełnienie tych przestrzeni tynkiem z pewnością dało lepszą podporę i stabilizację parapetom, no i poprawiło szczelność domu, co jest bardzo istotne przy późniejszych kosztach ogrzewania.


Na naszej budowie ściany pod oknami były w miarę równe, Dolną krawędź pod ramą okienną stanowił po prostu rząd równych, gołych pustaków porothermu. Ale na budowie u znajomych okna osadzone były bardzo brzydko. Pod ramami pustaki były potłuczone, miały ogromne ubytki (na wysokość pół pustaka) i były w nich nieckowate zagłębienia, wielkie doły w murze. Tam przed wprawieniem parapetów przydałoby się najpierw naprawić ścianę, uzupełnić ubytki przy pomocy cegieł i zaprawy. Nie wyobrażam sobie, aby te dziury wypełnić samą pianą.
Pamiętam z dzieciństwa, że w naszym mieszkaniu, w bloku z wielkiej płyty, okna wprawione były w stylu socjalistycznym, czyli byle jak. Aby tylko nie wypadły. I gdy przychodziła zima, spod okien po prostu wiało. Aby zatrzymać wiatr mama kładła na parapetach zwinięte w rulon ręczniki, co zresztą okazywało się bardzo skuteczne. W naszym nowym domu jednak wolałabym nie kłaść ręcznikowych rulonów na parapetach.

Ważne tylko, by tego tynku pod parapety nie dowalić zbyt grubo, aby swobodnie zmieścić parapet, który będzie wsuwany pod ramę okna. U nas przy większości okien parapety wsuwały się bez problemu, był tam kilkumilimetrowy zapas, ale w kilku miejscach trzeba było skuwać nadmiar tynku. Należy więc wszystko dobrze policzyć i pomierzyć. Wiedzieć wcześniej, jaka będzie grubość parapetów i nie przesadzić z grubością tynku. Gdyby panowie tynkarze sami mieli osadzać parapety, z pewnością bardziej by zadbali, by sobie nie przysparzać dodatkowej roboty na potem. A tak – niech się martwią następni.

Na jednej ze ścian w sypialni zaplanowane mamy dwa kinkiety, które zawisną nad wezgłowiem łóżka. Marek doprowadził tam kable elektryczne, które prawidłowo przymocował do muru spinkami. Panowie tynkarze jednak zatynkowali kable w całości, nie podginając ich na ostatniej spince i nie wyprowadzając ich spod tynku. Okazało się, że to zabieg celowy. Najpierw wygładzili całą ścianę, zatapiając kable, a dopiero potem wydłubali je z mokrego jeszcze tynku. Wtedy do naprawienia pozostały tylko dwa niewielkie rowki po kablach, co okazuje się o wiele łatwiejsze niż gładzenie ściany z omijaniem dwóch wystających z niej drutów.
Z moich późniejszych doświadczeń z malowaniem ścian wiem, jak bardzo byle przeszkoda w ścianie spowalnia robotę i psuje teksturę. Gdy możesz przeciągnąć wałkiem z góry na dół, malowanie idzie szybko i uzyskuje się ładną, jednorodną powierzchnię. Ale gdy trzeba zatrzymać wałek na wystającym kablu, wszystko idzie wolniej i trzeba się nagimnastykować, by wyrównać powierzchnię, zatrzeć efekt „stopu”. I tak samo jest przy tynkowaniu. Rowki po wydłubanych kabelkach panowie zakleili tynkiem i ściana prezentowała się świetnie.

Dziś podejrzałam, jak wygląda technika natryskiwania tynku na ściany.
Otóż uruchamia się maszynę, która fachowo nazywa się agregatem tynkarskim. Agregat podłączony jest do prądu oraz do wody (dochodzi do niej wąż). Z maszyny natomiast wychodzi gumowa, elastyczna rura, o średnicy na oko 8-10 cm, czyli jest to rura sporo chudsza niż przy miksokrecie. Ale to dlatego, że miksokret pompował rurą „mokry piach”, czyli ciało stałe, a agregat pompuje w zasadzie półpłynne błoto.

Końcówka gumowego węża podpięta jest do metalowej rury, ze specjalną końcówką, o długości ponad metr. Po uruchomieniu maszyny następuje wysadzenie korków i brak prądu w całym domu.
Żarcik :)
Czasami udaje się nie wysadzić korków i mieszalnik znajdujący się pod kratką zaczyna się kręcić. Woda do zbiornika dolewa się sama z dokręconego do maszyny węża. Agregat chyba sam reguluje sobie pobór wody w ilościach zapewniających odpowiednią konsystencję zaprawy, w każdym razie nie zauważyłam, żeby któryś z panów sprawdzał gęstość mieszanego tynku i odkręcał albo zakręcał zawór z wodą.

Do maszyny wsypuje się zaprawę, wprost z worka. A kurzu przy tym jest tyle, że gdy postałam chwilę, dość daleko od maszyny, w rogu salonu, to po wyjściu na dwór i tak musiałam otrzepywać kurtkę z warstwy pyłu. Takie pylenie nie może pozostawać bez wpływu na płuca tynkarza. Aż dziwi mnie fakt, że do tych czynności nie zakładał maski na twarz.
Wyższy pan obsługuje końcówkę rury i natryskuje tynk na ściany, a niższy pan co chwilę donosi z palet sprzed domu worki z zaprawą.
Dosypywanie zaprawy z worków wcale nie odbywa się normalnie, To znaczy nikt nie rozcina ani nie rozrywa worków i nie wysypuje z niej do agregatu tynkowego pyłu. Nic z tych rzeczy. Po prostu zamknięty papierowy worek z sypką zaprawą, przyniesiony wprost z palety z dworu, wrzuca się na kratkowany „ruszt”, pod którym kręci się śmigło. Ruszt jest tak skonstruowany, że przez jego środek przebiegają metalowe, dospawane i sterczące ku górze zęby, takie tnące trójkąty. Worek rzucony na takie ostrze pod własnym ciężarem sam się przedziera na pół, od dołu. Teraz wystarczy unieść dwa boki worka do góry i cała jego zawartość wsypuje się przez „ruszt” do mieszalnika. Pusty worek papierowy wystarczy zdjąć z rusztu i odłożyć na równy stosik w przedpokoju, do śmieci.






Przy rozruchu agregatu z rury najpierw leci brudna woda. Pan tynkarz trzyma wylot nad wiaderkiem, do którego łapana jest ciecz. Po chwili z rury zaczyna być tłoczone klejące, tłuste błoto, które pod sporym ciśnieniem wystrzeliwane jest już nie do wiaderka, ale wprost na ścianę. Tynkarz rysuje błotem esy floresy, najpierw niezbyt gęsto, pokrywa ścianę szlaczkiem. Potem uzupełnia puste miejsca. Aż dziwne, że to błoto nie spada ze ściany od razu. Jakoś się jej trzyma, niewiele tylko spada na posadzkę.




Teraz wiadomo, dlaczego tak dokładnie panowie zabezpieczali folią okna i drzwi, czemu służą dekielki zasłaniające puszki z kablami, i czemu wszystkie wyprowadzenia zaworów do ujęć wody zostały zabezpieczone taśmą malarską. Gdyby nie to, tynk wystrzeliwany pod ciśnieniem wcisnąłby się w każdą szczelinę. A zeskrobywanie zaschniętego tynku, na przykład z okien, to paskudna robota, która w dodatku pozostawia po sobie brzydkie rysy.


Gdy już cała ściana została pokryta tłustym błotem, agregat milkł i panowie przystępowali do pierwszego pobieżnego wyrównywania powierzchni ścian magicznymi deskami. Przesuwali ranty długich desek po natryśniętej ścianie, w każdą stronę, zgarniając nadmiar tynku. Co chwilę błoto zebrane na desce zrzucali z powrotem na ścianę przy pomocy pacy czy też kielni, różnie.

Gdy pan wyższy natryskiwał tynk na ściany, pan niższy, w przerwach między dosypywaniem suchej zaprawy do agregatu, przygotowywał do otynkowania otwory drzwiowe. Mianowicie przycinał piłą ręczną deski na odpowiedni wymiar i wykładał nimi światło drzwi, tworząc tymczasowe, prowizoryczne ościeżnice. Deski pionowe dopychane były do ścianek mocowanymi na ukos deskami skośnymi, stanowiącymi jakby kliny rozporowe. Deska skośna wbijana była „na wcisk”, więc „futryny” pionowe były stabilne, nie do ruszenia bez młotka albo kopniaka.



Deski pionowe pan tynkarz ustawiał bardzo precyzyjnie, używając poziomicy i postukując młotkiem to z jednej, to z drugiej strony, aż do momentu, gdy deski wystawały poza lico ściany równo i pionowo, dokładnie na grubość tynku, jaki za chwilę będzie na ścianach kładziony. Odpowiednio ustawione deski wyznaczały płaszczyznę otynkowanej ściany i gładzona powierzchnia w miejscu „futryny” kończyła się równo z tymi deskami. Mam nadzieję, że zdjęcia dopełnią opisu i wszystko będzie jasne.




Dom z nachlapanym i wstępnie wygładzonym tynkiem na początku przypomina lepiankę. Ściany są nierówne i ciemne, jakby ulepione ręcznie z brudnej gliny. Ale przez noc tynk na tyle tężeje, że nadal jest plastyczny, a już daje się wygładzać.
Procesu gładzenia ostatecznego jeszcze nie udało mi się zaobserwować, ale spokojnie, i na to się wreszcie załapię.


Na tym etapie wiem, że nie nadaję się na tynkarza, bo to robota brudna, ciężka i wymagająca ogromnej cierpliwości. Tu się nie pospieszysz, tu niczego nie możesz przegapić, nie można gładzić ani za wcześnie, ani za późno. Wszystko na wyczucie, bo czas wysychania tynku zależy od pogody, wilgotności i temperatury. Nie ma reguł i dobry tynkarz to doświadczony tynkarz.

wtorek, 29 sierpnia 2017

94. Pierwszy sufit

2015-03-30

Marek pojechał na działkę o siódmej rano sprawdzić, czy podłączony prąd trójfazowy z gniazdkami od prowizorki budowlanej zasila maszynę tynkarską, czy wszystko działa. Działało, choć nie od początku.
Panowie tynkarze powiedzieli, że dziś przy uruchomieniu maszyny wywalił się główny bezpiecznik 25 amper, ten w skrzynce. Ale sami znaleźli sobie kluczyk od skrzynki, był w pudełku na górze razem z elektrycznymi puszkami, gniazdkami i innymi bibelotami. Otworzyli skrzynkę i podnieśli wajchę bezpiecznika. Potem już wszystko działało bez przeszkód.



Oznacza to, że ta maszyna działa dziwacznie i chwilowe pobory mocy przy rozruchu znacznie przekraczają jej normalną moc. Aż strach się bać. Maszyna niby pobiera 9 kW, u nas jest 14 kW, a i tak zdarzyło się, że bezpiecznik rozłączył zasilanie. Mam nadzieję, że ta niestabilna emocjonalnie maszyna nie zaszkodzi naszej instalacji. Robota idzie dalej.


2015-04-01

Wczoraj panowie tynkarze rozpoczęli natryskiwanie tynku gipsowego na sufity. Niestety, na budowę mogliśmy dojechać dopiero późnym wieczorem, więc nie wiemy dokładnie, co się działo w ciągu dnia. Mogliśmy tylko obserwować efekty.

Jakież było nasze zdziwienie, gdy podjeżdżając pod bramę stwierdziliśmy, że połowa worków z zaprawą sprzed domu zniknęła! Czyżby panowie wyrobili już tyle materiału?

Wchodzimy do środka, zapalając latarki w telefonach i oczom nie wierzymy. Prawie cała powierzchnia sufitów na parterze, za wyjątkiem przedpokojów i kotłowni, pokryta jest równą warstwą gipsowego tynku. Zniknęły żebrowania i pustaki stropowe na rzecz jednorodnej tafli. Łaaaał! Jeden dzień wystarczył, aby nasz dom wreszcie zaczął wyglądać na dom, a nie na plac budowy! Niesamowite uczucie! 





Tynk póki co jest mokry i ma kolor jasno-szary. Minimalne nierówności są na nim widoczne, ale wygląda na to, że praca z sufitami nie jest jeszcze zakończona, że tzw. docieranie i dopieszczanie będzie kontynuowane. Na razie się nie czepiam, poczekam na efekt końcowy.

Z gładkiego sufitu w salono-kuchni wystają tylko 4 kable do podłączenia oświetlenia.
Folia na oknach i cała posadzka zachlapane są gipsowymi plamami. Mamy teraz łaciatą podłogę. Grudki zastygniętego w kamyki tynku, jakie spadły z sufitu, podmiecione są w niewielkie kupki, a to oznacza, że panowie na bieżąco czuwają, aby nic się nie przykleiło do podłogi na amen.


Panowie tynkarze uprzedzali, że na wylewkach pozostanie mnóstwo jasnych plamek, ale są to tylko przebarwienia. I choć wygląda to tak, jakby podłoga była nierówna, oblepiona mnóstwem kamyków i grudek, parchata, to w rzeczywistości jest płaska tak samo jak przedtem. Te plamy dają jedynie złudzenie trójwymiarowości, a w rzeczywistości są płaskie jak stół i w układaniu podłóg nie przeszkadzają:
- Tylko mówię, żeby pani nie była zdziwiona, bo plamy zostaną i nie da się tego zmyć ani posprzątać. Niektóre klientki nie mogą tego znieść, tak im te plamy przeszkadzają. Bo miały ładne, gładkie wylewki, a potem one robią się całe poplamione. Ale trudno, tego nie unikniemy. Bo najpierw powinno się robić tynki, a dopiero na końcu wylewki. Wtedy plam by nie było – tłumaczyli.
- Bez przesady, a niby w czym to ma przeszkadzać? Przecież wylewka i tak znika pod panelami albo płytkami? Nie mam z tym problemu - uspokajałam.
- No my też nie rozumiemy takich dylematów, he he, ale ludzie są różni i niektórzy marudzą.
- Mnie to na pewno nie będzie przeszkadzać, proszę się nie martwić. Byle tylko podłoga pozostała gładka, bez doklejonych i wdeptanych grudek, to plamy mogą sobie być. To nie wpływa na nic. 



Dziś rano pojechaliśmy na budowę przed pracą, na godzinę siódmą rano. Panowie już pracowali pełną parą, od szóstej!!!
Przez tę godzinę zdążyli już natrysnąć warstwę tynku na pozostałe sufity (w przedpokoju, kotłowni i pod schodami). Ale mało tego. Poza dokończeniem sufitów zaczęli także natryskiwać tynk na ściany. Warstwa niewygładzonej jeszcze zaprawy z tynku cementowo-wapiennego, czyli ciemniejszego niż na sufitach, pojawiła się już na dwóch wielkich ścianach w salonie. Trzeba przyznać, że tynkarze tempo mają wprost niewiarygodne.

Natryśnięty tynk jakimś cudem trzyma się ścian pionowych i nie spływa po nich w dół, jakby przecząc prawom fizyki. Ja tego nie rozumiem, bo to wbrew grawitacji, a jednak tak się dzieje. Niestety, nie widziałam jeszcze samej techniki natryskiwania zaprawy, bo załapałam się na etap wygładzania narzuconej tynkiem powierzchni. Ale spokojnie, podejrzę następnym razem i wszystko opowiem. 




Widziałam tylko, że maszyna do wyrabiania tynku jest zmontowana, czyli jednostka centralna, ten jakby wózek z kratką, został złączony z elementem pionowym przypominającym świder i stanowią teraz jedną, działającą całość. Na podłodze walały się dziesiątki metrów gumowego, grubego węża, którego jeden koniec podłączony był do maszyny. Przez ten właśnie wąż maszyna pompuje półpłynny tynk, który wylatuje z drugiego końca węża zaopatrzongo metalową, około metrową rurą z jakąś specjalną końcówką. 








Na razie ściany nachlapane są tynkiem jakkolwiek, wyglądają parchato i trędowato. Wyrównywanie powierzchni odbywa się przy pomocy długich jakby desek, albo raczej poziomic, bo w tych zabrudzonych tynkiem „deskach” wypatrzyłam okienka z zabarwioną na żółto wodą i z bąbelkami powietrza do wskazywania poziomu. Czyli nie są to zwykłe deski, a deski z oczami, magiczne i niedrewniane. Czyli niedeski wyglądające jak deski tylko prostsze, gładsze i bez drzazg. Wszystko jasne, prawda? :)


  

Panowie najpierw wstępnie ściągają nadmiar natryśniętego tynku, zjeżdżając po ścianie rantem magicznej deski, zaczynając od góry do dołu, czasem łukiem trochę na boki. Przy wnękach okiennych deska przesuwana jest jakby po prowadnicach, które stanowią przytwierdzone wcześniej do wnęk listwy narożnikowe.



Po przejechaniu magiczną deską gromadzi się na niej gęsta zaprawa. Wtedy panowie wprawnym ruchem zdejmują ją, przejeżdżając po desce trójkątną kielnią. Rozchodzi się wówczas nieprzyjemny zgrzyt, jakby potrzeć nożem o osełkę i dostaję od tego gęsiej skórki. 
Gdy zaprawa z deski znajdzie się na kielni, wtedy energicznym machnięciem zrzucają ją na ścianę w miejsce, gdzie tynku jest za mało (czyli tam, gdzie po przetarciu deską pozostają wgłębienia). 



I powtarzają te czynności aż do uzyskania w miarę prostej powierzchni. Czyli znów rantem deski ściągają nadmiar, czyszczą deskę kielnią, tynk z kielni nachlapują w dziury, i tak aż do skutku, gdy ściana będzie w pełni i prawie na równo zaklejona tynkiem. 

Panowie machają tymi deskami od lewej do prawej, od prawej do lewej, z góry na dół, z dołu do góry, i na ukos też. Trzeba dużej wprawy, żeby tak szybko wypracować tak dużą prostą powierzchnię. Widać, że mają za sobą tysiące metrów kwadratowych położonego tynku. Żadnemu amatorowi by się to nie udało, bo wygląda to łatwo i sprytnie tylko podczas obserwacji rutyniarzy. A jestem przekonana, gdybym spróbowała sama powachlować magiczną deską, do uczyniłabym ze ściany skalną draperię. 




Przyjechaliśmy na budowę w samą porę, bo zauważyliśmy, że kabel elektryczny doprowadzający prąd do okapu w kuchni (który zawiśnie nad kuchenką gazową) nie został przez Marka dobrze przytwierdzony do ściany. Tynkując panowie zaginają kable w miejscu ostatniej spinki, a na tym jedynym w całym domu kablu Marek spinek nie założył wcale. Kabel był przytwierdzony do ściany tylko jakieś 20 cm poniżej sufitu, a dalej zwisał sobie swobodnie w dół. Ot, przeoczenie. Na szczęście na poprawki nie było za późno:
- No, w samą porę, jak chcecie, żeby kabel wychodził ze ściany niżej, to ostatnia chwila na zmiany. Póki tynk jest mokry i niewygładzony można kabel wtopić w niego, wcisnąć, zaprawa ustąpi. Ale jakby zaschło, to już nie za bardzo - mówili.
Panowie szybko zatopili dyndający kabel w tynku dokładając kilka spinek. 



Tak więc ściany się gładzą, podłoga dostaje coraz więcej plam i cały dom, absolutnie wszystko, zachlapane jest brudnym, ciemnoszaro-zielonkawym tynkiem. Folia na oknach też została sowicie skropiona bryzgami zaprawy. 
Po wyjściu z takiego wnętrza buty są absolutnie do gruntownego czyszczenia, po do podeszw przyklejona jest nierówna warstwa z grudek podsychającej zaprawy. Trzeba mieć pod ręką szpachelkę i zeskrobywać z butów tynk, póki nie zdąży całkiem stwardnieć. Bałagan jak cholera. I wnętrze domu wygląda posępnie i brudno. 



Nakładając i wygładzając tynk panowie muszą robić to tak, aby zniwelować wszelkie niedoskonałości i nierówności popełnione przy wnoszeniu ścian. Sprawdzają specjalnymi dużymi ekierkami, czy kąty proste w narożnikach są aby na pewno proste. Niestety, w kilku miejscach precyzyjność pana Jarka zawiodła i panowie trochę kręcili nosami, że sporo tynku będą musieli naddać, aby wyprowadzić kąty. Spytali, jakie meble są przewidziane do ustawienia w rogu, koło okna. Gdy okazało się, że będzie tam stała narożna szafka kuchenna, to obaj orzekli:
- A, jak szafla albo blat, to nie da rady, trzeba kąt wyprowadzić idealnie, bo to będzie widać. Jakby miała tu stać kanapa narożna, to centymetr odchyłki by nie przeszkadzał. Ale szafki mają kąty i muszą się wpasować w róg idealnie. A tu sporo zjechane jest, niestety. Mało gdzie kąty proste są naprawę proste – mówili.


Generalnie jednak bardzo nie narzekali na krzywość ścian. Stwierdzili, że dom zbudowany jest całkiem solidnie i prosto. A ponieważ mają duże doświadczenie, to nie raz w swojej karierze natknęli się na straszne partaniny, że kątów i prostych ścian nie było nigdzie, gdzie żadna ściana nie trzymała pionu. I mówią, że wtedy tynkowanie to prawdziwa gehenna, bo nałożenie równej warstwy zaprawy jest niemożliwe. Grubość tynku w takich krzywych domach wynosi od pół do kilku centymetrów, bo tynkiem trzeba łapać piony i kąty. U nas podobno pod tym względem jest bardzo nieźle.

Póki co „problematyczne” są tylko dwa miejsca, ale oczywiście panowie zapewnili, że poradzą sobie z tym i kazali nam się nie martwić. Dostrzegli mianowicie, że jeden kąt nie jest prosty i jedno okno jest lekko przekrzywione: jakiś centymetr jedna pionowa krawędź wystaje od zewnątrz poza lico muru. Okazuje się, że przy tynkach nawet jeden centymetr robi różnicę.

Kolejną sprawą, nad którą panowie troszkę ubolewali, było tynkowanie ścian i sufitów z różnych materiałów:
- A kto wymyślił, żeby sufit był gipsowy? Pani?
- Nie, ja się na tym nie znam. W ogóle nie wpadłabym na pomysł, że tak można. To była sugestia waszego szefa. Mówił, że wtedy sufit będzie gładszy.
- A ha, no tak. Gładszy troszkę będzie, na ścianie wyjdzie większe ziarno.
- A czemu pan pyta? Lepiej byłoby gdyby wszędzie był tynk cementowy?
- No nie wiem, lepiej czy nie lepiej. Dla nas w każdym razie tak jest trudniej, bo na tych łączeniach w samym rogu dwóch różnych materiałów to nie wychodzi tak idealnie, jakbyśmy chcieli. Ten tynk ze ściany, o widzi pani - wskazał palcem - załazi czasem troszkę na sufit. Paprze się to i trudno jest tak perfekt wyprowadzić róg. Ale faktycznie, sufit będzie gładszy – przyznał. 


Cóż, już miałam się odezwać, żeby się tak mocno tymi rogami nie przejmowali, bo przy suficie i tak planujemy przykleić na ściany listwy wykończeniowe, ale na szczęście powstrzymałam się. Chyba lepiej, żeby tego nie wiedzieli i żeby postarali się wykończyć rogi jak najlepiej, jakby miały być tylko pomalowane farbą. Trudno, niech się starają. Przecież to nie jest za darmo tylko za kupę forsy. Zresztą mogą mieć pretensje do szefa, że im utrudnił pracę.

Po czasie powiem, że panowie bardzo ładnie wypracowali te narożniki na łączeniu ośrodków i że dzięki temu nie było konieczności wklejania żadnych listew przysufitowych. Zwykłe malowanie z odciętym paskiem wygląda bardzo dobrze.

Panowie tynkarze powiedzieli, że wczoraj w ciągu dnia był na działce  facet z zakładu energetycznego, i że coś tam dłubał przy skrzynce na zewnątrz. A potem chciał, żeby mu podpisali jakieś papiery:
- On tu podsuwa jakieś papiery a ja mu mówię: Panie, ja tu nic nie mogę podpisać, bo mnie inwestor nie upoważnił do żadnego reprezentowania. Skąd ja wiem, co to za papier - relacjonował tynkarz.
I nie podpisali niczego.
Stanęło na tym, że w takim razie elektrownia wyśle nam papiery do podpisania pocztą. 
Marek szybko poszedł obejrzeć, co też pan z elektrowni zrobił w skrzynce. Tak jak się spodziewaliśmy, po prostu założył plombę na nowy, większy bezpiecznik. Czyli zamontował stalową linkę z plombą, podobnie jak poprzednio przy mniejszym bezpieczniku. I na tę okoliczność spisuje się protokół. 
Szkoda tylko, że pan z elektrowni nie stawił się na działce w umówionym terminie. Wtedy czekaliśmy na niego, ale się nie doczekaliśmy. Przyjechał sobie natomiast na działkę po kilku dniach i nawet nikt nie raczył nas o tym powiadomić, pomimo istnienia tak cudownego wynalazku jak telefon. Ale to już ich sprawa. My wszelkich formalności i terminów dopełniliśmy. Niech ślą papiery pocztą.

Na jutro jesteśmy umówieni z firmą wodno-kanalizacyjną na kamerowanie kanału. Będziemy sprawdzać, czy od kanału głównego w ulicy zrobione jest odejście na naszą działkę. Musimy wreszcie ruszyć sprawę przyłącza kanalizacyjnego, bo póki co dwukrotne kopanie w ziemi koparką nie dało rezultatów i nie znaleźliśmy odgałęzienia. 
Wszyscy fachowcy twierdzą, że jeśli inwestycja finansowana była ze środków unijnych, to odejście od kanału głównego powinno być wykonane. Bo takie są unijne wymogi. Kwestia tylko gdzie to jest. Jutro – miejmy nadzieję – znajdziemy to miejsce.