Dom

Dom

wtorek, 29 maja 2018

104. Pianka czy płyta, czyli kilka słów o podkładach pod panele

2015-05

Na czym układać panele podłogowe? Oto jest pytanie! Wiadomo, że nie układa się ich na gołej wylewce, bowiem beton należy oddzielić od podłogi dodatkową warstwą ocieplającą, czyli izolującą termicznie, oraz wygłuszającą, żeby chodzenie po podłodze nie było zbyt hałaśliwe.

Oczywiście rynek proponuje dużo wariantów podkładów pod panele, różnorodnych co do właściwości, grubości i ceny. Jedne rozwijane są z rolki, inne mają postać sprasowanych płyt.

My do naszego domu rozważamy zakup podkładu o nazwie pianomat. To materiał piankowy, podobny w konsystencji do gumowego filcu, trochę miękki, ale nie za bardzo, a trochę jakby podgumowany i rozciągliwy, bez poślizgu. Taki dokładnie podkład podpatrzyliśmy u naszych znajomych i wydał nam się bardzo sprytny. Podłoga ułożona z paneli na pianomacie jest twarda, mocno podparta, panele nie uginają się pod ciężarem stóp.


Technika układania paneli nie jest skomplikowana i spokojnie poradzi sobie nią każdy laik. Trzeba tylko wiedzieć, jakie czynności wykonać po kolei. Oto przepis.

Najpierw dobrze jest zagruntować wylewkę, czyli pomalować ją uni-gruntem przy użyciu futrzanego wałka na kiju. Dzięki temu zabiegowi wierzchnia warstwa wylewki twardnieje, a drobiny kurzu z cementu i piachu zostają jakby scalone, sklejone z wylewką. Po zagruntowaniu wylewka jest mocniejsza i przestaje się kurzyć. Posiada taką szklistą powłokę, którą łatwo się zamiata, bez wzbijania tumanów kurzu. Ja, bardzo już zmęczona świdrującym w nosie pyłem budowlanym, byłam zachwycona efektem po gruntowaniu. Nagle na budowie zrobiło się czysto. Super! 



Następnie, na zagruntowanej i wyschniętej wylewce, należy rozłożyć folię paroizolacyjną. My zastosowaliśmy folię o grubości 0,2 mm, w kolorze żółtym, która sprzedawana jest w rolkach o szerokości 1 m (folia jest na rolce podwójnie złożona wzdłuż, czyli po rozłożeniu ma szerokość 2 m). Należy zwyczajnie odcinać z rolki odmierzone odcinki folii i układać z niej równoległe pasy na wylewce, kładąc je na niewielką zakładkę, żeby nie było szczelin. Miejsce łączenia się pasów foliowych należy skleić szeroką taśmą klejącą, aby w czasie układania paneli folie nie rozsuwały się. Oprócz zakładek między pasami folię docina się z takim zapasem, aby wywinąć ją na ściany. Po ułożeniu podłogi nadmiar folii wystający ponad poziom paneli odcina się przy ścianach nożykiem.

 
Następnie na folii paroizolacyjnej należy ułożyć podkład pod panele, czyli płyty lub piankę właśnie, i dopiero na takim podkładzie układa się podłogę właściwą, czyli panele. 


 
Wujo – płytkarz odradził nam pianomat z rolki stwierdzając, że zwykłe eko-płyty są lepsze. Dlaczego? Bo pozwalają podobno na uzyskanie efektu tzw. podłogi pływającej - w przeciwieństwie do pianki, która nie ślizga się po folii. 


Według teorii wuja-płytkarza same panele nie ślizgają się ani po piance, ani po eko-płytach. Te dwie warstwy stanowią jakby jedną całość, zespalają się ze sobą, sklejają. Natomiast sedno sprawy jest poniżej. Otóż przy eko-płytach podłoga pływa dzięki temu, że płyty te ślizgają się po folii, jakby na niej pływały. Są to minimalne przesunięcia w trakcie użytkowania, ale jednak są. Pianka natomiast, lekko gumowana, zespala się z folią, nie ma możliwości przesuwania się po niej. Tak więc może się zdarzyć, że po takim unieruchomieniu wszystkich trzech warstw podłoga się gdzieś wybrzuszy albo pęknie od naprężeń, które nie będą miały ujścia. Poza tym – według pana wuja - podłoga z paneli na płytach jest bardziej miękka, a co za tym idzie dużo cichsza – ale to nieprawda.

Informacje te później zweryfikowaliśmy podczas kilku rozmów z różnymi fachowcami. Wyszło na to, że wujo nie do końca ma rację. Mianowicie nieprawdą jest, że im podkład pod panele bardziej miękki, tym podłoga jest cichsza. Wprost przeciwnie. Sprasowane eko-płyty to jeden z głośniejszych materiałów podkładowych pod panele. Akustycznie płyty te mają najgorsze parametry, które można wyczytać na etykietach producentów. O wiele lepsze właściwości wyciszające mają cienkie, zwarte i gęste pianki.

Poza tym ustaliliśmy, że układanie podkładu z miękkich eko-płyt wiąże się z tym, że przez pierwszy okres spod paneli będzie wydobywał się pył. Przy każdym kroku płyty te będą pracować, lekko się uginać i pylić. Czytałam nawet, że płyty tego typu są przeciwwskazane dla osób alergicznych. Cóż, nie mam ochoty na wiecznie zakurzoną podłogę.

Poza tym przy płytach miękkich zachodzi ryzyko, że podłoga w miejscach najbardziej uczęszczanych po pewnym czasie się odkształci. Od chodzenia będzie się uginać, aż wydepta się w niej dołki. Płyty te bowiem z czasem usiądą, w mocno eksploatowanych miejscach ulegną sprasowaniu, zmiażdżeniu. Okazuje się więc, że eko-płyty to tani, ale niezbyt dobry materiał pod panele. Należy go stosować tam, gdzie wylewka pod panelami wymaga wyrównania.

Dowiedzieliśmy się także, że te elegancie pianki dostępne w formie prostokątnych arkuszy nie różnią się zbytnio właściwościami od pianek rozwijanych z rolki i że zwyczajnie szkoda na nie kasy, bo są jednak sporo droższe. 



Wniosek jest taki, że jeśli panele mają być układane na równych wylewkach, które nie wymagają materiału wyrównującego niedoskonałości podłoża, najrozsądniejszym materiałem podkładowym pod panele jest pianomat, czyli materiał podobny do filcu rozwijanego z rolki. Jest to materiał stosunkowo tani, cichy, ciepły i nie ulega odkształceniom. I z pewnością nie wydepta się w nim dołków, a panele przy chodzeniu po nich nie będą się uginać. 


Osobiście odradzam materiał najtańszy, czyli taką piankę białą z rolki, jaką czasami zabezpiecza się przesyłki kurierskie w transporcie. Może i pod panelami to się sprawdzi, ale raczej ciężko byłoby ułożyć taki miękki i fałdujący się materiał na całej powierzchni podłogi, posklejać go i nie narobić fałd. 



Po czasie powiem, że pianomat w naszym domu sprawdził się doskonale, choć nie wykluczam, że nieco racji o pływającej podłodze wujo-płytkarz miał. Otóż w kilku miejscach na naszej podłodze, między łączeniami paneli na krótkich krawędziach, pojawiły się niewielkie szczeliny, jakby panele się leciutko rozsunęły. Nie wiem, czy to efekt błędnego układania, że felc z dołkiem nie zaskoczył i panele nie trzymają się razem należy, czy też jest to wynik owych naprężeń i braku poślizgu. Nie jest to duży defekt, ale jednak.

Niemniej przy kolejnym układaniu paneli na pewno również wybrałabym pianomat, ale przyłożyłabym większą wagę do samego układania paneli – gdy panel nie zaskakuje za pierwszym razem i nie zatrzaskuje się, lepiej go wyrzucić i wziąć kolejny, nie wbijać na siłę, bo prawdopodobnie po czasie i tak się rozsunie.

Oczywiście nie muszę chyba pisać, że kupując panele trzeba wziąć pod uwagę klasę ich ścieralności – AC4 to dziś chyba minimum. AC3 są nieco tańsze, ale bałabym się ryzykować ułożenie podłogi, która wytrze się od chodzenia po kilku miesiącach.

Po czasie powiem, że po dwóch i pół roku użytkowania paneli AC4 z podłogą nic się nie dzieje, ale lepiej nie suwać po niej ciężkich mebli, bo pewnego dnia, przesuwając komodę, wyszczerbiłam panel przy fudze na łączeniu. Musiałam zamalować odprysk laminatu białą farbką – na szczęście nic nie widać. Nikomu się nie przyznałam :)

Oczywiście panele podłogowe to najtańszy i najszybszy pomysł na podłogi, ale nie tylko ze względu na atrakcyjność cenową absolutnie nie żałuję tego wyboru. Podłogi z płytek są zimne i nie da się ich ułożyć samodzielnie.
Podłogi z drewna wymagają konserwacji, lakierowania, cyklinowania, rozsychają się i skrzypią. Owszem, parkiety i mozaiki bywają piękne i są szlachetne, ale są też drogie i nie da się ich ułożyć samodzielnie. No i posiadając drogą, drewnianą podłogę jest się na nią skazanym praktycznie dożywotnio i  trzeba na nią uważać.

Pamiętam pewną wizytę u bogatych znajomych, którzy w pięknym domu mieli piękne drewniane parkiety. Niestety, były one z miękkiego drewna i gospodyni kategorycznie zakazała przechodzić przez salon w szpilkach, żeby obcasami nie narobić wgniotków. Panie dreptały więc z tarasu do łazienki na bosaka albo na paluszkach.
A gdy jeden z gości, po kilku głębszych, nie miał na czym usiąść i ignorując prośby gospodyni o dbałość o podłogi przytargał z ogrodu taboret na metalowych nóżkach, po czym na nim usiadł i zostawił w podłodze cztery dołki, gospodyni rozpłakała się z wściekłości.
No cóż, trochę się nie dziwię że było jej przykro, bo te podłogi kosztowały fortunę, ale czy warto robić z domu muzeum?

Panele podłogowe można wymieniać przy każdym remoncie, albo gdy się znudzą. Są tańsze od wykładzin dywanowych a nawet od linoleum. I gdy wyszczerbi się w nich odprysk przy nierozsądnym przesuwaniu mebli - to serce tak nie boli jak przy dołkach w drewnianej mozaice. Nie wiem jak dla Państwa - ale dla mnie tylko panele!

poniedziałek, 28 maja 2018

103. Kolorowe dylematy

2015-05-18

Malowanie to bardzo poważna sprawa!
Od jakości farb, dokładności malowania oraz od zastosowanych kolorów zależy cały klimat domu. To właśnie malowanie decyduje o ładności bądź paskudności wnętrza.

Wybór kolorów farb do każdego pomieszczenia to istny koszmar i duża odpowiedzialność – przynajmniej dla mnie. Niemniej nie o tym będę pisać, bowiem o gustach - jak wiadomo - się nie dyskutuje i każdy musi zmierzyć się z tym samodzielnie.

Są zwolennicy takiego rozwiązania, aby pierwsze malowanie było całkowicie na biało. Biel to kolor bez koloru, który łatwo przemalować. Według tej teorii najpierw należy dom umeblować, wyposażyć, a dopiero potem dobierać kolory ścian do tapicerek kanap i oklein mebli.

Może jest to jakiś pomysł, jednak mnie on nie zadowala. Nie mam ochoty wprowadzać się do zimnego, bezpłciowego, białego wnętrza, aby po chwili rozkładać cały bałagan z malowaniem ścian. Zwłaszcza, że chodzi o naprawdę spory bałagan. Zdecydowanie łatwiej maluje się puste wnętrza, gdzie nie trzeba co chwilę przesuwać mebli, gdzie jest miejsce na odsunięcie się od malowanej ściany i spojrzenie na nią z właściwej perspektywy. Gdzie można swobodnie machać wałkiem na długim kiju, nie stukając łokciami w oparcia krzeseł. No i gdzie nie trzeba szarpać się z foliami w celu zabezpieczenia mebli przed pochlapaniem farbami. Dlatego zachowawcza biel do szybkiego przemalowania stanowczo odpada. U nas od razu musi być ładnie i na gotowo!


Najważniejsza jest więc koncepcja. Trzeba oczami wyobraźni urządzić cały dom, wyobrazić sobie jak ma wyglądać docelowo i do tego wyimaginowanego obrazu powoli dążyć. Pewnie, że nie wszystko może się udać od razu, ale białe ściany wszędzie to według mnie słaby początek, który osłabiłby moją radość z nowego domu.

Kolory jakoś się obmyśli gdy przyjdzie na to czas. Teraz pora na decyzję, jakie kupić farby, jakiego wybrać producenta, jakiego rodzaju farby zastosować: lateksowe czy akrylowe, strukturalne czy ceramiczne, czy cholera wie jakie jeszcze?


Według opinii pociągniętych za języki znajomych, liderami na rynku farb do wnętrz są firmy Tikkurila i Beckers. O tych dwóch firmach, produkujących farby lateksowe, wszyscy wypowiadają się bardzo pochlebnie. Zgodnie twierdzą, że te marki się nie mażą, że równo kryją, że nie kapią z wałka, że łatwo się nimi maluje. No i że są zmywalne i generalnie wszystko w nich jest naj. No ale w ślad za tą wysoką jakością oczywiście w górę szybuje również cena. Nic nie jest za darmo. 


Początkowo - jak większość naszych znajomych - mieliśmy zamiar malować dom farbami firmy Tikkurila. Jednak po wizycie w dużym sklepie z farbami okazało się, że poza farbą białą inne kolory tego producenta sporządzane są wyłącznie na zamówienie klienta w mieszalniku. Nie wiem, czy Tikkurila w ogóle nie sprzedaje gotowych, zapuszkowanych kolorów, ale w trzech odwiedzonych sklepach zaproponowano nam wyłącznie mieszalnik, chociaż na stronie internetowej producenta można znaleźć paletę kolorów, w której każdy kolor posiada wyszukaną i poetycką nazwę.

Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że farby z mieszalnika są dużo droższe niż farby gotowe. W dodatku ich cena zależy od ilości użytego pigmentu: im farba ciemniejsza, tym droższa.

Aby wybrać kolor trzeba się przedrzeć przez palety barw, określane w skali kolorów NCS. Tam każdy odcień ma przypisane parametry składowe barw podstawowych i jest oznaczony symbolami literowymi i cyfrowymi. Generalnie oszaleć można od tej nieskończonej ilości kolorów! W tęczowym próbniku wszystkie wyglądają przepięknie i nie wiadomo, który pojedynczy kolor zaprezentuje się na ścianie najlepiej. 


Szybko zrezygnowaliśmy z mieszalnika. Będziemy jednak szukać barw gotowych, ale nie podjęliśmy jeszcze decyzji co do firmy.

Nasi znajomi, którzy malowanie domu mają już za sobą, wybrali farby lateksowe firmy Dulux i są z tego wyboru bardzo zadowoleni. Malowanie wyszło równiutko i pięknie. Kolor jednolity i głęboki, bez żadnych smug.
Jednak nie wszyscy wychwalają tego producenta. Znalazłam wiele opinii na forach internetowych, że farby te czasem się łuszczą, wałeczkują, jakby wchodziły w reakcję z podkładem bądź gruntem. Również wujo-płytkarz opowiadał o swoich osobistych negatywnych doświadczeniach z farbami Dulux:
- Dulux jest taki mocny, że potrafi zeżreć farbę podkładową. Cholera wie, na czym to polega, ale pamiętam jednego klienta, który wezwał mnie do poprawki malowania, bo właśnie Dulux mu się jakby zważył na ścianie. A wie pani jaka to tragedia? Z tym się niewiele da zrobić. Takie wałeczki pokurczone powyłaziły, nie do zdrapania. Ściana całkowicie zepsuta, trzeba było od nowa gładź kłaść, bo nie dało się tego wyrównać – relacjonował.
- Straszne! Aż strach malować w takim razie – przestraszyłam się naprawdę, bo byłam bliska kupienia farb tej firmy. Cenowo są dużo przystępniejsze niż Tikkurila czy Beckers.
- Strach to może nie, tylko jak już się pani zdecyduje na Dulux, to już wszystko musi być Dulux: i uni-grunty i farby podkładowe. No i późniejsze malowania też raczej Dulux, bo nie wiadomo, jak inna farba zareaguje z farbą Dulux. Tak zresztą ten producent zaleca w opisach swoich produktów, żeby stosować produkty specjalnie dedykowane. Trzeba się po prostu wczytać w etykiety i nie kombinować. Wtedy jest wszystko ok. Ale jak pani da sobie jakiś swój pomysł na podkład albo grunt, to jest ryzyko. To chyba chodzi o jakąś wojnę konkurencji, że firmy dodają do swoich farb tajemne składniki, które nie harmonizują się z produktami innych firm. Wiadomo, żeby kupować wszystko od jednych.

Hmm, dobrze wiedzieć. Ponieważ do gruntowania sufitów użyłam już gruntu bez rozpoznawania, czy taki właśnie preparat będzie kompatybilny z Duluxem, pewne ryzyko zachodzi. W tej sytuacji Dulux odpada, choć kusi ceną i ogromną paletą barw. 
Po czasie okazało się, że u owych znajomych malowanie farbami Dulux na długo nie wystarczyło, bo obiecywana zmywalność i plamoodporność nie zadziałały. Po dotknięciu ściany tłustą ręką - co przy dzieciach jednak się zdarza - pozostawały na niej tłuste plamy nie do zmycia. Znajomi musieli przemalowywać dom już po roku użytkowania.

Z kolei w sklepie dowiedzieliśmy się, że kupując farby firmy Dulux trzeba zwócić uwage na ich gatunek, bowiem firma ta wypuszcza wiele produktów różnej jakości. A więc Dulux Duluxowi nierówny. Jest Dulux świetny (oczywiście droższy), i Dulux „taki se”. Sprzedawca doradził nam, żeby szukać farb Dulux z serii "Easycare plamoodporna" i wtedy podobno jest ok.

Wujo-glazurnik chwali sobie farby Dekoral, jeszcze tańsze od Duluxa, którymi maluje od lat i które z czystym sumieniem poleca. Zwłaszcza, że Dekoral ma ogromną paletę gotowych barw i nawet najbardziej wybredny klient znajdzie tam najbardziej wydumany kolor. Ale tu nie wiem, jak z plamoodpornością, więc raczej podziękujemy.

Tak więc decyzja przed nami. Póki co kupiliśmy farbę lateksową białą Tikkurila Super White i zamierzamy pomalować nią sufity. Biała Tikkurila akurat cenowo nie zwala z nóg, a podobno jest jedną z najlepszych farb sufitowych, o najbielszym odcieniu bieli, sprawdzoną i rewelacyjną. Wiadro 10 litrów kosztuje 87 zł, da się żyć. 


Po czasie powiem, że ostatecznie do malowania ścian nie wybraliśmy żadnego z wyżej omawianych producentów, a dokonany przez nas wybór uważam za rewelacyjny! Mianowicie wszystkie ściany pomalowaliśmy farbami ceramicznymi Magnat i uważam, że to absolutnie najlepszy wybór! Nikt mi za tę pochwałę Magnata nie zapłacił, a i tak będę go chwalić, bo jakość jest warta swej ceny. To rzadki przypadek farb, o których reklamy nie kłamią. Margant nie obiecuje - Magnat gwarantuje! Potwierdzam i polecam! Napiszę o tym więcej w kolejnych postach.  



Kolejną do rozstrzygnięcia kwestią jest wybór narzędzi, a więc czym malować? W grę wchodzą trzy możliwości: wałek, pędzel albo pistolet.

Z malowania pędzlem od razu zrezygnowaliśmy. Trzeba bowiem sporej wprawy, aby pomalować powierzchnię tak, by nie pozostawić smug. Nakładanie farby pędzlem na duże powierzchnie nie jest łatwe i chyba pędzel nie bardzo sprawdzi się przy współczesnych farbach gęstych. Kiedyś malowało się farbami proszkowymi, rzadkimi. Wsypywało się kolorowy proszek do wiadra z wodą i farba gotowa. Pamiętam z dzieciństwa, że gdy tato machał pędzlem ławkowcem po suficie, to zachlapany był cały świat, łącznie z twarzą malarza. Na głowę tato naciągał czapkę z gazety i chlapał ile wlezie, aż na podłodze, po trzykrotnym przemalowaniu sufitu, nachlapało się mnóstwo plam tworzących trudną do zmycia skorupkę. Mazało się to pod mokrą ścierką niemiłosiernie, a umycie podłogi po malowaniu udawało się za piętnastym razem, bo ciągle te maziaje wychodziły jak podłoga wysychała. Na szczęście te czasy, z farbami proszkowymi dostępnymi jedynie w dwóch kolorach (seledyn i oranż) bezpowrotnie minęły. I pędzle chyba też minęły.

Malowanie pistoletem na pierwszy rzut oka wydaje się być bardzo zachęcające. Producenci twierdzą, że jest szybkie i wygodne, prawie bezwysiłkowe, po prostu maluje się samo! Pistolet do malowania kosztuje ok. 400 zł, więc gdyby faktycznie rozważać samodzielne pomalowanie całego domu, i gdyby pistolet stanowił praktyczne ułatwienie, może jest to koszt warty poniesienia. Postanowiłam więc rozpoznać temat malowania natryskowego ścian przy użyciu pistoletu.

Po pierwsze zastanowiło mnie to, że profesjonalni malarze, zajmujący się malowaniem zawodowo i zarobkowo, zazwyczaj do malowania używają wałków. Wszyscy malują wałkami, i to wielkimi, najczęściej nasadzonymi na długie uchwyty. Skoro pistolety byłyby takie rewelacyjne, to czemu zawodowi malarze ich nie używają?
Okazało się, że malowanie pistoletem ma swoje poważne wady.

Po pierwsze, jest spory kłopot z rozpryskiwaniem się farby na wszystkie strony. Po takim malowaniu absolutnie wszystko jest w kolorze malowanych powierzchni. Farba się rozpyla i fruwa w powietrzu, opadając kolorową mgiełką na podłogi, okna i w ogóle na wszystko. Aby więc malować natryskowo należy bardzo dobrze zabezpieczyć wszystkie te elementy, których nie chcemy pobrudzić. Przygotowanie pomieszczenia okazuje się być bardzo pracochłonne i wcale nietanie. Taśmy malarskie i folie ochronne to są realne pieniądze do wydania, a więc do wyrzucenia, bo po natryśnięciu farby cała ta ochrona idzie w kosz.

Po drugie, pistolety natryskowe posiadają dysze, które nie przyjmują zbyt gęstych farb. Dlatego producenci pistoletów zalecają, aby farby gęste, na przykład lateksowe (obecnie najpopularniejsze i najlepsze farby do wnętrz), rozcieńczać wodą. Z kolei producenci farb zakazują ich rozcieńczania, bo aby farba lateksowa nie straciła swoich właściwości zmywalnych, kryjących i koloru, nie może być rozcieńczana. Okazuje się zatem, że pistolety bardziej niż do farb nadają się to natryskiwania impregnatów do drewna albo innych, rzadkich cieczy. Farby, zwłaszcza lateksowe, nie nadają się do pistoletów.

Potwierdziło się to podczas pokazu demonstracyjnego pistoletów malarskich, na który przypadkowo natknęliśmy się w Castoramie. Przyjrzeliśmy się dokładnie, jak wygląda technika malowania tym urządzeniem. Okazało się, że wcale to nie jest takie szybkie jak mówią, bo trzeba raz koło razu, dokładnie z góry na dół i z dołu do góry, równomiernie rozpylać farbę, dźwigając wcale nielekki pistolet z dokręconym do niego pojemnikiem na farbę. Malowanie wałkiem idzie równie szybko. Poza tym farba pryska na boki (powierzchnia do malowania na pokazie umieszczona była pomiędzy osłaniającymi ściankami bocznymi, które były całe zapryskane). Nie wyobrażam sobie, jak takim pistoletem pomalować różnymi kolorami dwie sąsiadujące ze sobą powierzchnie. Jak okleić ścianę boczną żeby tę sąsiednią zrobić w innym kolorze? Nie twierdzę, że każdą ścianę chcę mieć w innym kolorze, ale na przykład jak zrobić kolor na ścianie obok białego sufitu? No ewidentnie robi się problem. Wychodzi mi na to, że pistoletem to można sobie wybiałkować wnętrze piwnicy albo garażu, gdy chce się odświeżyć te niereprezentacyjne wnętrza.

No i wypytaliśmy pana-prezentera, jaką farbę wlał do pistoletu:
- Wszystko jedno, to nie ma znaczenia proszę pani, dla pistoletu to bez różnicy, jaką farbę się wleje - mówił zadowolony.
- Naprawdę? A farby lateksowe się nadają?
- Jak najbardziej, ja właśnie teraz maluję lateksem.
- Tym gęstym, z puszki, czy pan rozcieńczył? Bo tu w zbiorniku to pływa jak woda, a nie jak gęsty lateks – drążyłam temat.
No i wydrążyłam. Okazało się, że faktycznie, farba lateksowa została rozcieńczona, o czym pan na pokazie sam z siebie nie chciał mówić.

Po wczytaniu się w opinie na forach internetowych wyszło na to, że malowanie pistoletem jest o wiele mniej wydajne niż malowanie wałkiem, występują duże straty farb, co przy ich wcale niemałych cenach nie jest bez znaczenia.
Tak więc wyleczyliśmy się z malowania pistoletem całkowicie.

Pozostał wałek. 


Kupując wałek trzeba zwrócić uwagę na to, aby boki wałka były lekko ścięte, zaokrąglone. Wałek prosty na krańcach pozostawia na malowanej powierzchni smugi na brzegach. Wygląda to tak, że pociągnięty płaskim wałkiem pasek posiada grubsze kreski, jakby krawędzie na obydwu jego granicach. A to źle, bo trzeba te zgrubienia na bieżąco rozcierać, rozprowadzać i malowanie jest nierówne. Wałek zaokrąglony powinien zostawić na ścianie pas bez wyraźnych, pionowych granic. To cenna rada od wuja-płytkarza, potwierdzona i sprawdzona.

Do wałka, oprócz rynienki na farbę, warto kupić drążek, i to teleskopowy, czyli o regulowanej długości. Warto też zwrócić uwagę na to, aby wałek nasadzał się na drążek mocno, najlepiej z zatrzaskiem. Samo wsuwanie rączki wałka na trzpień bywa zdradliwe, bo wałek lubi z niego spaść w trakcie malowania, a częściej w trakcie maczania go w farbie. Niestety, my kupiliśmy drążek bez zatrzasku i kilka razy przeklinałam jak szewc. Gdy taki nasączony farbą wałek upadnie na brudną, zapiaszczoną wylewkę, to calutki jest to czyszczenia i prania. Okleja się brudem masakrycznie łatwo i potem piach z podłogi przykleja się do sufitu albo ścian. Warto zwrócić na to uwagę i kupić kij w komplecie, kompatybilny z wałkiem. 



Na razie tyle informacji o malowaniu - reszta po kolejnych doświadczeniach i coś czuję, że będzie o czym pisać. 

poniedziałek, 21 maja 2018

102. Parapety pod wymiar a papier ścierny precz od tynków!

2015-05

W umówionym terminie przyjechał pan z firmy od okien i przy pomocy laserowego dalmierza (takiego z czerwoną kropką wyświetlaną na ścianie) oraz zwykłej stalowej miarki zmierzył wszystkie wnęki okienne, w których pojawią się parapety. Zapisał sobie wszelkie wymiary na wydruku naszej oferty i powiedział, że teraz dopiero przygotują dla nas ostateczną, dokładną wycenę. A gdy już ową wycenę sporządzą, wtedy będziemy musieli ponownie pofatygować się, osobiście, do punktu obsługi klienta, aby złożyć zamówienie i podpisać umowę. No i oczywiście wpłacić zaliczkę.
Na montaż parapetów czeka się do 14 dni od daty zawarcia umowy.

Zapytałam faceta, czy konieczne jest podkuwanie tynków, czy nie można – jak to podejrzałam u znajomych – tak podciąć parapet, aby dopasować go do wnęki okiennej. Niestety. Przy parapetach z MDF jest to niemożliwe. Tak dzieje się tylko w przypadku parapetów drewnianych. Chodzi bowiem o to, że MDF jest docinany na konkretny wymiar, szlifowany na rantach (uzyskuje pożądane zaokrąglenia), i dopiero w takim kształcie ostatecznym jest laminowany. To właśnie laminat powoduje odporność MDF na wilgoć. Uszkodzenie laminatu, jego przerwanie, powoduje, że MDF staje się jak gąbka, która chłonie wodę. W środku bowiem to sprasowane wióry. Nie ma więc mowy o podcinaniu parapetów z MDF. Ściany i tynk muszą być skuwane na tyle, aby swobodnie wsunąć w szczeliny nieuszkodzone zalaminowane parapety.

Następnego dnia po pomiarach otrzymałam e-mail z wyceną ostateczną, która okazała się o 200 zł droższa niż w pierwszej ofercie - jak podano – „z uwagi na obróbki tynkarskie”.

Udało mi się uniknąć ponownej wizyty w punkcie obsługi klienta. Ustaliłam przez telefon, że pani z biura sprzedaży prześle mi umowę na e-mail, miałam ją podpisać, zeskanować i odesłać skan. Tak też zrobiłam. Wpłaciłam też na konto żądaną zaliczkę. Udało się w ten sposób załatwić sprawę internetowo, ale to tylko dlatego, że kupowaliśmy już u nich okna i nie było kłopotów z płatnością, więc daliśmy się poznać jako klient wiarygodny.

Teraz czekamy na parapety. Podobno ma to potrwać tylko 10 dni, i bardzo mnie to denerwuje, bowiem do czasu zamontowania parapetów nie możemy wykonywać prac malarskich! A już bym chciała!

Pan od mierzenia parapetów powiedział, że spod niektórych ram okien niepotrzebnie wyjęte zostały plastikowe kliny, tzw. dystanse, na których okna były opierane od spodu podczas montażu. Dystanse te powinny pozostać na miejscu, aby podtrzymywać okna. Ponieważ te plastikowe elementy wystają spod okien poza lico ram, należało je ostrym nożykiem przyciąć na równo z ramą, ale tak, aby nadal część plastiku podtrzymywała ramy.



Nasi tynkarze przy murowaniu wnęk okiennych niektóre z tych klinów usunęli, a niektóre zostawili. Usunięte zostały jednak tylko te kliny, które wcale nie trzymały ram, tylko spoczywały sobie pod nimi luźno. Ramy okien i tak przykręcone były do ścian na kotwy. Sądzę więc, że to żaden problem i że okna siedzą na swoich miejscach wystarczająco mocno, mimo braku kilku podpórek od spodu.
Po czasie powiem, że nie zanotowałam żadnych negatywnych konsekwencji z powodu wyłuskania spod kilku ram tych plasticzków, ale skoro monterzy okien doradzają, aby te plastiki zostawić, więc o tym wspominam. 

2015-05-14

Marek spotkał się dziś na działce z nowym panem od płytek. To Wujo naszej przyjaciółki, który - jak wyszło przypadkowo podczas luźnej rozmowy o drogich fachowcach - zajmuje się zawodowo wykańczaniem wnętrz.

Ponieważ nasz pierwszy kandydat płytkowy powalił nas ceną, postanowiliśmy szukać dalej. Wujo okazał się dwukrotnie tańszy od poprzedniego kandydata. Za metr kwadratowy ułożenia płytek krzyknął jedynie 30 zł. Dodatkowo za ułożenie cokołu, czyli opaski z płytek dookoła ścian, aby można było swobodnie posługiwać się mopem bez ryzyka pobrudzenia ściany - pan liczy 40 zł za metr bieżący.

 
Podobno wykonanie cokołu to dość upierdliwa zabawa. Od razu Wujo uprzedził, że musimy się zdecydować, czy cokół ma mieć od góry fabryczne, zaokrąglone wykończenie płytki - wtedy z jednej płytki wychodzą zaledwie dwa niewysokie cokoliki i reszta płytki jest do wyrzucenia, jako odrzut. Można też ciąć płytki gęściej, wtedy rant cokołu będzie ostry, przycięty, nie fabryczny. Pan stwierdził, że jemu wszystko jedno. Ranty docinane są ostre, trzeba je szlifować i nie wyglądają tak profesjonalnie jak ranty fabryczne, ale wybór pozostawił nam.

Można też kupić, dobrać, gotowe niskie płytki cokołowe, ale podobno wychodzi to drożej od samych płytek, więc bez sensu. Sprawa jest otwarta. Musimy się zastanowić, czy kupujemy cokoły gotowe, czy docinamy z brzegów. Od ostrych krawędzi od razu odstąpiliśmy.

Pan Wujo generalnie jest zapracowany i ma dużo zaklepanych zleceń, ale jedna mała podłoga w naszej kotłowni jakoś się zmieści w jego grafik. Pan obiecał, że wpadnie tu ze dwa razy i wykona ją. Natomiast jeśli zdecydowalibyśmy się na całą łazienkę - wtedy będzie trzeba czekać. Najwcześniej z końcem wakacji coś mu się zluzuje z terminami. Dobra. Poczekamy. Teraz najważniejsze jest zrobienie podłogi w kotłowni, aby można było montować piec centralnego ogrzewania z zasobnikiem wodnym. Bo tez zasobnik, czyli taki ogromny bojler, jak już stanie, to będzie na sztywno podłączony rurkami do instalacji w ścianach i nie będzie możliwe jego przesuwanie ani o milimetr. 


Na razie Wujo, przyjacielski i skory do rozmowy, podzielił się z nami kilkoma cennymi uwagami. Oto one.
W jego ocenie w przypadku nowych tynków dwukrotne malowanie ścian z pewnością nie wystarczy. Aby ściany miały równy kolor trzeba się liczyć co najmniej z ich trzykrotnym malowaniem. 
Po czasie powiem, że ściany malowane były czterema warstwami - dwie warstwy farby podkładowej i dwie farby właściwej. Więc Wujo miał rację.

Sufit mu się nie podobał. On uważa, że ma sporo niedoskonałości i aby był naprawdę idealny należałoby go pociągnąć gładzią.

Kolejna cenna rada była taka, żeby ścian w żadnym wypadku nie docierać papierem ściernym! A więc w samą porę to powiedział, bo taki właśnie mieliśmy zamiar i popsulibyśmy ściany!
Otóż ściany i wszelkie na nich niedoskonałości należy wyrównywać przy pomocy specjalnej szczotki z włosia do omiatania tynków z piasku. Bo te nierówności, które widzimy czasem pod światło, takie jakby grubsze ziarno, to tylko nieobsypany piasek. Łatwo się go z tynków sczesuje i tak należy go potraktować. Z delikatnością. Jeśli natomiast zaczniemy przycierać ściany papierem ściernym, to w miejscach tarcia powstaną zbyt gładkie, plackowate miejsca, które będą odróżniać się fakturą od reszty tynku. Jest to nie do uratowania potem. Poza tym papierem łatwo można narobić tzw. wżerów, zbyt mocno zeszlifować tynk, który łatwo się spod papieru obsypuje i zaburza się płaszczyznę ściany, powstają w niej doły. A więc papier ścierny kategorycznie nie!

Kolejną radą Wuja było, aby wszystkie wylewki, zarówno pod panele jak i pod płytki, zagruntować, czyli przemalować płynem gruntującym przy pomocy futrzanego wałka na długim kiju. Służy do tego grunt pod terakotę, nieco mocniejszy niż ten do gruntowania ścian. Tworzy on fajną, gładką jakby skorupkę i powoduje, że wylewki przestają się kurzyć. Po takim zabiegu wreszcie będzie się dało posprzątać, bo teraz można sobie zamiatać na okrągło a posadzki nadal się kurzą.

I to z grubsza tyle wstępnych porad od Wuja, które przyznam, okazały się bardzo cenne. Zwłaszcza ta z papierem ściernym.

Wujo zajmuje sie nie tylko płytkami, ale także malowaniem. Bierze 7 zł/m2, ale usługa ta nie polega wyłączenie na przeleceniu trzykrotnym ścian i sufitów wałkiem, tylko na kompletnej usłudze, z której ważniejsze od samego malowania jest porządne przygotowanie powierzchni. Czyli dokładne jej oczyszczenie z piasku, wyrównanie, zaklejenie wszelkich niedoskonałości, zasilikonowanie gdzie trzeba. Żeby było perfekt. No, ale na razie nie ma decyzji o powierzeniu mu malowania.
Póki co mam ambitny plan na samodzielne pomalowanie kotłowni, spiżarni i wnęk pod schodami. Tam ściany nie muszą być idealne, więc bez stresu mogą stanowić dla mnie poligon doświadczalny. Przynajmniej będę miała okazję czegoś się nauczyć i zobaczyć, jak mi to wyjdzie. Gdy okaże się, że malowanie mnie przerośnie, wtedy będziemy myśleć nad wynajęciem Wuja do pomalowania całego domu.

Wujo spojrzał na kotłownię, a w zasadzie na podłogę, którą niebawem będzie wykładał płytkami, i wprawnym okiem ocenił, że prosto nie jest. Podłoga leci, a więc nie trzyma poziomu. Trzeba będzie równać klejem, z jednej strony go naddać, z drugiej zrobić niższą warstwę. Kątów też nie ma - to nawet ja zauważyłam układając kilka płytek na podłodze, żeby przymierzyć i ocenić kolor na większej powierzchni.
Wziął też do ręki dwie płytki, zbliżył je do siebie, przymknął jedno oko, popatrzył i orzekł, że płytki same w sobie również nie mają kątów, jak podobno większość płytek na rynku. To normalne. Ale to oznacza, że nie da się ich położyć, jak niektórzy chcą, bez fugi. Fuga musi być, bo czymś trzeba te mikro-nierówności skorygować. Dla oka nie będą one widoczne, jednak dołożenie płytki do płytki bez żadnej szczeliny jest niemożliwe. No dobrze, fuga nam nie przeszkadza, byle nie była zbyt szeroka.

Wygląda na to, że na układaniu płytek facet się zna i że położył ich w swoim życiu wiele. Jak to dobrze, że nie porwaliśmy się na to sami, bo schrzanilibyśmy koncertowo. A taki szalony pomysł kiedyś zaświtał w naszych głowach. Wszak na filmikach instruktażowych w Internecie wszystko wydaje się takie proste. Wiele można zrobić własnymi rękami, ale układanie płytek wymaga dużej wprawy i tu stanowczo doradzam wynajęcie doświadczonego fachowca! Cóż, wszystkiego w teorii można się nauczyć, podejrzeć, podpytać i doczytać, jednak z całą stanowczością stwierdzam, że od teorii do praktyki w przypadku układania glazury i terakoty bardzo daleka droga.

101. Najtrudniej z koncepcją! Czyli kilka słów o urządzaniu łazienki

2015-05

Koncepcja naszej łazienki została zaczerpnięta z Internetu. Początkowo zerkaliśmy na różne ekspozycje łazienek i płytek w sklepach, ale nic nam się nie podobało.


Nie będę oryginalna gdy przyznam, że Ikea pod tym względem była dla nas najbardziej inspirująca. Już po chwili poszukiwań i przeglądania galerii foto, Marek podesłał mi link z projektem dla nas idealnym!


Foto: https://www.ikea.com/pl/pl/catalog/products/90216576/

Byliśmy ostatnio w Ikei i spodobały mi się w niej szafki na ekspozycji w jednym z zaaranżowanych „mieszkań”. Jednak ich ustawienie – jak mi się wtedy wydawało – nie wpisywało się dobrze w rozkład ścian naszej łazienki. Trudno, szkoda, odpuściłam. Meble fajne, ale do nas nie pasują – pomyślałam. 


Aż tu teraz okazało się, że ustawienie tych samych szafek może być całkiem inne! Zaskakujące! Urocze! Piękne!

Natychmiast pojechaliśmy na budowę, żeby dokonać dokładnych pomiarów w naszej łazience i sprawdzić, czy aby te szafeczki nam się w tym idealnym ustawieniu pomieszczą. Po drodze sprawdzałam w Internecie na stronie Ikei, jakie dokładnie wymiary mają poszczególne szafki, a następnie, po dotarciu na miejsce, „przeniosłam” je na ściany łazienki, zaznaczając kreski kredą na tynku. Wszystko się zmieści! Super!

Wykonałam jeszcze tylko telefon do hydraulika aby się upewnić, czy możliwe jest przesunięcie ujęć wody dla umywalek, bo ujęcia wodne są już wyprowadzone. Obecnie umywalki zaplanowane są tak, jak było to pierowotnie w projekcie, jako połączone ze sobą, w zasadzie jako jedna podwójna umywalka. Po zmianie koncepcji umywalki mają zostać rozsunięte, a między nimi ma stanąć szafka na ręczniki. 
Usłyszałam w słuchawce:
- Dopóki nie ma płytek, wszystko się da. Nie ma problemu – powiedział na Kukułka.

Rozstaw pierwotny.


Powyższe zdjęcie pokazuje przesunięcie rurek i ujęć wody pod nowy rozstaw umywalek. Troszkę bałaganu z tym było, bo pan Kukułka musiał odkuć trochę tynku i przedłużyć rurki, ale nie było z tym większych problemów.

No to super. Po chwili byliśmy w Ikei i radośnie dokonaliśmy pierwszych meblowych zakupów do naszego domu. Kupiliśmy dwie szafki pod umywalki, dwie szafki z lustrami nad umywalki, dwie umywalki do kompletu oraz szafkę wysoką typu „słupek”. Nad skrzynią na ręczniki, która miałaby stanąć miedzy umywalkami jeszcze się zastanawiamy, bo nie wiemy czy na pewno nam się podoba. Ale pewnie szybko ją dokupimy, bo Ikea już taka jest, że wymyśla komplety i nic spoza kompletu nie pasuje do kompletu :)

Spakowane w płaskie paczki meble – jak to z Ikei, do samodzielnego montażu – prawie wszystkie zmieściły nam się do bagażnika. Jedna tylko paczka była zbyt długa, więc wylądowała na bagażniku dachowym. Przywiązaliśmy ją solidnie liną i powoli dojechaliśmy z tymi bagażami na budowę. 
Teraz paczki leżą sobie w rogu sypialni i czekają na etap, w którym będziemy skręcać meble. Czyli jak już ułożone zostaną płytki. 
Wiem, że ten zakup był zbyt spontaniczny i sporo przedwczesny, bo potem te paczki musiałam wielokrotnie przekładać z miejsca na miejsce podczas malowania, ale sprawił nam tyle frajdy, że nie mogliśmy się powstrzymać. Zresztą nie chcieliśmy ryzykować, że w Ikei skończy się seria tych mebelków - bo jak wiadomo oferta tam się stale zmienia. 



Aby móc rozpocząć wykańczanie łazienki do kupienia pozostała nam jeszcze wanna, baterie, oświetlenie, no i oczywiście płytki.

W planach mamy zakup wanny akrylowej. Jest ona około dwukrotnie droższa od wanny stalowej, jednak stalową wannę emaliowaną przerabiamy w obecnym mieszkaniu i wiemy doskonale, że łatwo się obija. Wystarczy, że do wanny wpadnie szklana butelka z perfumami albo metalowa pianka do golenia, i odprysk emalii gotowy. Kilka takich odprysków w naszej wannie się uhodowało, zamalowywałam je białym lakierem do paznokci, żeby zabezpieczyć je przed rdzą i żeby się tak nie odznaczały na białym tle. Lakier doskonale się sprawdzał i maskował te uszczerbki, ale to już nie to samo. Nie chcę więcej takiej połatanej wanny.

O wannach akrylowych dowiedzieliśmy się tyle, że o ile są one bardzo mocne i odporne na uszkodzenia mechaniczne od środka, czyli od tej strony ładnej, gładkiej, widocznej, do której nalewa się wodę, o tyle gdy stuknąć w taką wannę od zewnątrz, łatwo można wybić w niej dziurę. I to na wylot. Należy więc uważać przy montażu, aby nie uszkodzić wanny uderzeniem od zewnątrz, na co uczulał nas sprzedawca. Nie pomyślałabym!

Wannę akrylową najlepiej jest zamontować na specjalnym „stelażu” z twardego, sprasowanego styropianu. To się chyba nazywa styrodur? W sprzedaży są gotowe moduły, styropianowe podstawy pod wanny, które zapewniają najlepszą z możliwych stabilność. Podobno o wiele większą niż dostępne w sprzedaży nóżki (przyklejane do spodu wanny na taśmę dwustronną!).

Wanna akrylowa kosztuje ok. 400 zł (można oczywiście zapolować na promocje i kupić taniej), natomiast styropianowy „stelaż” do niej to koszt dodatkowo ok. 250 zł. Jednak podobno warto w niego zainwestować. Po ułożeniu wanny na styrodurze zyskuje ona dużą stabilność, no i oczywiście fajną izolację termiczną. Styropian to przecież dobry termos. Woda wlana do tak zabezpieczonej wanny nie odda ciepła zbyt szybko.

Styropianowe moduły, w których zanurzona jest wanna, tworzy na zewnątrz proste ścianki, które trzeba najpierw uzbroić siatką (zatopić siatkę w zaprawie), a następnie tak przygotowane ścianki wyłożyć płytkami. Nie trzeba już kombinować, dobudowywać wokół wanny dodatkowych ścianek z żadnych bloczków ani płyt, nie potrzeba robić dodatkowych zabudów i konstrukcji. Po prostu okleja się styropian płytkami i gotowe. Tak przynajmniej poinstruował nas sprzedawca. 
Podoba mi się to rozwiązanie, o wiele bardziej niż mocowanie do wanny na taśmę dwustronną stalowych nóżek, które od razu wydają mi się niestabilne. 



Po czasie powiem, że nasz płytkarz, który pomagał montować wannę, jednak nie zdecydował się na ułożenie płytek na samym, choćby zbrojonym siatką styrodurze. Najpierw przykleił do niego wodoodporną, czyli zieloną płytę kartonowo-gipsową, i dopiero do niej kleił płytki. Twierdził, że zawsze to pewniejsze i stabilniejsze, bo styrodur przy obciążaniu wanny wodą i kąpiącym się człowiekiem może się minimalnie odkształcać i pracować, co z kolei może zaskutkować pospadaniem płytek. Gdyby więc zaufać w stabilność nóżek, to stelaż ze styroduru można sobie odpuścić, skoro i tak montuje się ściankę z płyty karton-gips. Ale w sumie to grosze jakieś, a przynajmniej konktrukcja pewna.

Podobno w wannie akrylowej nie wolno wycinać żadnych otworów, bo wtedy traci ona swoje właściwości, swoją sztywność. To jednolita struktura, jakby jeden odlew, i osłabienie jej poprzez zrobienie otworów (np. pod baterię) powoduje utratę gwarancji producenta. 
Mimo to bardzo wiele osób ignoruje to zalecenie i wierci otwornicą dziury w miejscach, gdzie montowana jest bateria nawannowa – wtedy bateria jakby stoi na wannie. My także nie chcieliśmy, aby bateria wychodziła ze ściany i „zniszczyliśmy” krawędź wanny otwornicą. I powiem, że z wanną nic złego się nie wydarzyło. Tylko gwarancji nie mamy, ale kto by reklamował wannę :)


Z kupieniem stelaża pod wannę jeszcze się wstrzymaliśmy. Ważne, że wiemy o jego istnieniu. Są one w stałej sprzedaży więc nie będziemy teraz zagracać sobie domu.
Stelaże są standardowe i pasują do dowolnej długości wanny. O długości stelaża decyduje ilość zastosowanych segmentów, z których się go składa. Gdy masz wannę krótszą – wyrzucasz jeden albo dwa segmenty, gdy dłuższą – zużywasz wszystkie z paczki. Składa się to jak klocki lego.

Dodam jeszcze, że nóżki do ustawienia wanny często stanowią komplet do kupienia wraz z wanną. I nie każdy producent przewiduje ich montaż na taśmę dwustronną. Niektórzy każą te nóżki przykręcić do wanny od spodu na cztery wkręty (w tych miejscach wanna jest grubsza, żeby się nie przebić z wkrętami na wylot). Mimo, że do naszej wanny nóżki także były dołączone, to jednak nie zdecydowaliśmy się ich użyć. Stelaż wygrał.

środa, 16 maja 2018

100. Kanalizacja projekt start!

2018-05-15

Tęskniliście za mną troszkę? No mam nadzieję że tak, bo Wasza sympatia to dla mnie jedyna forma zapłaty za ten blog :)
I nie wierzcie w to, że jak na blogu wyświetlają się reklamy, to bloger zarabia. Te grosiki naliczają się tak wolniutko, że zejdzie jeszcze z pięć lat, zanim uzbiera się kwota powyżej progu do pierwszego, marnego przelewu.

Ale ponieważ "nie samym chlebem ..." - wznawiam publikowanie bloga i oznajmiam, że parapetówka (chyba trzydziesta siódma z kolei) znów się u nas odbyła! Tym razem z powodu uzyskania pozwolenia na użytkowanie! A więc mieszkamy w naszym domu całkiem już legalnie, bez narażania się na sankcje z powodu niedopełnienia formalności w nadzorze budowlanym. Bo jak się okazało wbrew temu, co pisałam wcześniej, jakieś tam grzywny za mieszkanie bez odbioru jednak w przepisach funkcjonują. I wystarczy złośliwy sąsiad-kabel, aby się o tym przekonać.


Zatem do rzeczy!

2015-05

Z kanalizacją jesteśmy w czarnej dupie!

Nasz nowy instalator miał dzwonić. Ale nie zadzwonił. Gdy usiłujemy się z nim skontaktować, to albo nie odbiera telefonów wcale, albo się wymawia, że oddzwoni wieczorem, bo jest na robocie i ma urwanie głowy i nie może gadać. Po czym nie oddzwania. A gdy dziś udało się wreszcie dłużej porozmawiać, to facet zaczął się migać, że chyba jednak będzie z tej Łodzi uciekał:

- Wie pan, ja nie wiem o co tu chodzi, ale takie robią problemy w tym łódzkim ZWiK, że szkoda gadać. Z ostatnim odbiorem przetrzymali mnie 9 dni! Na 9 dni miałem zajęcie pasa drogowego, bo coś im zawsze wypadało i nie pasowało żeby zrobić odbiór. Przekładali kilka razy, jakby specjalnie. A przecież jakie to są koszty! Jak już umówione to powinni być i odbiór zrobić, a oni sobie jaja robią. Jak mi mówili znajomi z branży, że do Łodzi mnie nie wpuszczą, bo tam jest stara klika układów, to nie wierzyłem. Ale teraz widzę, że chyba się nie wygra. Bo kogo na to stać, żeby się z nimi użerać. No nerwy mam wielkie i powiem, że nie wiem, czy będę brał kolejną robotę w Łodzi.

Stanęło na niczym.
Myślałam, że przynajmniej projekt zaczął się robić, a tu niestety. Nic z tych rzeczy.

Nasz hydraulik też kiedyś mówił, że klika kanalizatorów z Łodzi ma układy w ZWiK i że skutecznie zwalczają wszelką konkurencję. On nie chciał się podjąć zrobienia przyłącza zewnętrznego bo stwierdził, że to nie na jego nerwy użeranie się z biurokratycznymi kłodami rzucanymi pod nogi tylko po to, żeby udowodnić, że urzędnik może wszystko.

Hmm, ewidentnie coś jest na rzeczy. Nie wiem co, ale jest, skoro słyszy się o tym z różnych stron.
Może rozwiązaniem jest zrobienie projektu we własnym zakresie (ZWiK nie robi projektów w tym roku bo nie zdążyli z przetargiem!) i zlecenie wykonania przyłącza samemu wszechmogącemu ZWiK-owi?

Zadzwoniłam dziś do pani-projektant od kanalizacji. Telefon do niej wydębiłam od pana instalatora polecanego przez Krzyśka, którego nie zatrudniliśmy z powodu nieprzyzwoicie wysokiej wyceny. Z panią, która przez telefon wydała się bardzo konkretna, umówieni jesteśmy na jutro na spotkanie. Może wreszcie uda się ruszyć z miejsca.

Tymczasem tynki nadal schną. W narożnikach pod sufitem jeszcze widać ciemniejsze miejsca i gdzieniegdzie zacieki, jakby ściana się pociła i jakby spływały po niej krople potu. Ale pogody są coraz cieplejsze, więc schnięcie powinno przyspieszyć. No i zaczęliśmy zostawiać wszystkie okna uchylone, więc w domu panuje przeciąg, który szybciej wysusza ściany. Gdy pewnego dnia spędziliśmy na budowie większość dnia i otworzyliśmy okna na oścież robiąc przewiem na przestrzał, na naszych oczach zacieki suszyły się błyskawicznie. Mam nadzieję, że niedługo zaczniemy malowanie.








Marek zainstalował już prawie wszystkie punkty świetlne na dole. Kupiliśmy oprawki i żarówki ledowe i mamy światło w każdym pomieszczeniu. Włączniki nie są jeszcze przykręcone na gotowo (do malowania i tak trzeba będzie je zdjąć) i lekko odstają od ściany na kablach, których – jak krzyczy Marek – pod żadnym pozorem nie wolno dotykać!, ale światełka można sobie już ostrożnie zapalać i gasić (byle nie dotykać kabli!). Co przejdę to sobie włączę. Bardzo mi się to podoba!



Mamy włączniki podwójne i pojedyncze, mamy nastrojowy półmrok nad łazienką, a każde z czterech świateł w salono-kuchni włącza się osobną klapką na podwójnych włącznikach, które zamontowane są po obydwu stronach drzwi salonowych. I wszystko działa!

Dokupiliśmy też większość gniazdek, które Marek zamierza przykręcać „przy okazji”, „po trochu”, jak będzie miał chwilkę. Na razie „przy okazji” i „po trochu” udało się zamontować jedno gniazdeczko w kotłowni. Na pozostałe muszę poczekać.


Puszki, zakryte na czas tynkowania wąsiastymi dekielkami zniknęły pod warstwą tynku. Tylko wąsiki wystają ze ścian i przed zamontowaniem każdego włącznika albo gniazdka Marek delikatnie wykrusza tynk nad dekielkiem, przy użyciu młotka i śrubokręta. Jest przy tym bardzo ostrożny, aby nie odkuć tynku więcej, niż tylko na obwód puszki. I to się udaje bez problemów.

Niestety, jedna puszka całkiem zniknęła pod tynkiem. Nawet wąsiki nie wystają i nie wiadomo, gdzie odkuwać. Jest to miejsce w małym pokoju na ścianie, na którą tynk był narzucany w podwójnej warstwie. To ta feralna ściana, gdzie przy zalewaniu stropu pękła deska i na górze zrobił się garb. Garb ten pan Jarek skuwał potem, w ramach usuwania usterek, ale okazało się, że i tak zgrubienie pozostało. To z kolei zrodziło konieczność położenia grubszej warstwy tynku na calutkiej powierzchni, aby ściana zyskała pion. No i teraz jak znaleźć zaginioną puszkę? Opukiwanie ściany niczego nie daje. Warstwa tynku jest na tyle gruba, że nie słychać głuchej pustki pod spodem.


Będziemy musieli wymierzyć miejsce puszki na podstawie zdjęć. Przed tynkowaniem zrobiłam zdjęcia wszystkich położonych kabli we wszystkich pomieszczeniach. I teraz po wysokościach i długościach pustaków trzeba będzie wyliczać przybliżoną lokalizację puszki na gniazdko. Jak skujemy w innym miejscu, zrobimy dziurę w ścianie, do załatania. I dlatego zwlekamy z tym trochę, bo nikt z nas nie ma odwagi zdecydować, że „Tu! Tu trzeba kuć. O, w tym dokładnie miejscu”. Ja nie wiem, nie chcę, żeby było na mnie. Niech będzie na Marka :)

Podczas ostatniej wizyty na działce zrywałam wszystkie folie ochronne z okien. Te z zewnątrz zerwaliśmy już dawno, bo jako narażone na bezpośrednie działanie słońca mogły się wtopić w plastik ram, przed czym ostrzegał nas producent. A folie od środka jeszcze czekały, aż będzie po tynkowaniu. Producent okien zaleca, aby taśmy ochronne nie pozostawały na ramach dłużej niż 3 miesiące, więc uznałam, że już najwyższy czas na ich zerwanie. Nawet jeśli ramy nieco się zachlapią przy malowaniu, to farbę – mam nadzieję - łatwo się zmyje. Najważniejszy było odczekać, aby wyszli tynkarze.


Głupie zrywanie folii zajęło mi całkiem sporo czasu, bo do każdego okna musiałam przystawiać drabinę, aby sięgnąć to górnych krawędzi ram. Na szczęście wszystkie taśmy odeszły elegancko i okna wyglądają super. Teraz czas na przykręcenie klamek, które póki co leżą w reklamówce w pawlaczu w starym mieszkaniu. No i czas na założenie plastikowych osłonek na zawiasy (które leżą w reklamówce wraz z klamkami). Obym nie zapomniała ich przywieźć na budowę przy najbliższej wizycie.




2015-05-05

Dziś mieliśmy spotkanie z panią projektantką od przyłącza kanalizacyjnego. Umówiliśmy się z nią telefonicznie na godzinę 11 w biurze projektowym na drugim końcu Łodzi. Wzięłam z sobą projekt budowlany, mapę do celów projektowych i pojechaliśmy pod wskazany adres.

Pani spóźniła się prawie pół godziny. Inna pracownica z biura usadziła nas na krzesełkach, poprosiła o chwilę cierpliwości i telefonicznie ustaliła z szefową, że tamta już jedzie, tylko utknęła w korku. Cóż, w Łodzi to obecnie norma, rozkopane jest ¾ ważnych ulic w mieście (budowa trasy w-z i dworca fabrycznego przy jednoczesnym remoncie wielu innych miejsc daje się wszystkim we znaki i ciśnie na usta mieszkańców brzydkie słowa o lokalnej władzy).

Wreszcie pani dotarła, przywitała się z nami po męsku uściskiem dłoni, wysłuchała naszej historii, uśmiechnęła się kpiąco i powiedziała:
- No tak. Mapa swoje a życie swoje. Niestety, bałagan jak wszędzie.
- Ja się tylko zastanawiam, skąd na mapie wzięła się ta studnia rewizyjna? – spytałam.
- Widocznie została naniesiona przez jakiegoś geodetę w fazie projektu, jako „inwestycja w fazie projektu”. A potem kolejny geodeta nie zauważył, że to tylko projekt i powielił mapę z przyłączem, jakby ono istniało. Niestety często się tak zdarza, że mapy są niewłaściwie odczytywane – wyjaśniła projektantka.

Kobieta zrobiła na nas dobre wrażenie. Zerknęła w mapę i już wszystko było dla niej jasne. Jako jedna z nielicznych dotychczasowych fachowców swobodnie przeglądała projekt budowlany i od razu znajdowała w nim to, czego potrzebowała. Skserowała sobie mapę do celów projektowych (żeby – jak wyjaśniła – nie mazać po oryginale czerwonym cienkopisem).
I zagadnęła:
- Na waszej działce to niestety dość płytko podchodzi woda, więc trzeba się liczyć z wyższymi kosztami przy budowie przyłącza. Jak rozkopią to prawdopodobnie będą musieli uruchomić pompy, a to zżera sporo prądu. Jednak tego nie przeskoczymy. Mam nadzieję, że macie siłę?
- Siłę? No jeszcze trochę mamy, ale słabniemy – odpowiedziałam żartobliwie.
- A to jak każdy, ale mnie chodzi o siłę w prądzie.
- Jeszcze mamy. Mieliśmy właśnie zgłaszać do elektrowni, żeby zmienili bezpiecznik na mniejszy, bo po zakończeniu prac agregatora tynkarskiego siła nam już niepotrzebna, a jednak te kilowaty w taryfie budowlanej czynią cenę.
- No to jeszcze się chwilę wstrzymajcie, poczekajcie aż zrobicie przyłącze, bo siła będzie wam potrzebna do uruchomienia pomp. Bez tego się nie da.
No. I to jest cenna informacja! Tuż po wizycie u pani projektantki miałam zaplanowaną wizytę w elektrowni, która teraz okazała się przedwczesna i póki co zbyteczna.

- No wiem, że woda jest. Na głębokości dwóch metrów chyba. Tam w projekcie jest badanie geologiczne gruntu i to z niego wynika.
- Macie badanie? To super! Zaraz je sobie skseruję - odnalazła je szybko i skserowała wykres z przekrojem gleby.
- Trzeba tak cyrklować z robotami, żeby były w najbardziej suchej porze roku. Czyli najlepiej pod koniec sierpnia. Wtedy jest szansa, że woda opadnie niżej niż zwykle i pompy nie będą musiały non stop zasuwać, co jak już mówiłam kosztuje.

Potem pani odpaliła komputer i przez jakiś czas studiowała mapy kanalizacji w Łodzi oraz przypisane do nich szkice. Wreszcie powiedziała:
- Nie ma sensu, żebym tu państwa teraz trzymała, wszystko trzeba posprawdzać. Sięgnę do archiwum ZWiK to zobaczę, jak ten kanał leci, czy jest sięgacz, w którym dokładnie miejscu. Bo wiecie, jak zabijecie szalunki to nie wolno się pomylić, bo to koszty są, i trzeba dokładnie wiedzieć w którym miejscu kopać.

Na koniec powiedziała, że cena projektu to 600 zł plus 200 zł za uzgodnienia ZUDP.
ZUDP to skrót od Zespół Uzgadniania Dokumentacji Projektowej. Jest to pracochłonna, czasochłonna i kłopotliwa papierologia, którą projektanci załatwiają w Ośrodku Geodezyjnym i na którą wszyscy psioczą, że upierdliwa.

Nasz naczelny architekt pan Piotr wielokrotnie, przy okazji naszego projektu borykał się z trudnościami formalnymi ze strony ZUDP. Chyba wszyscy projektanci nie lubią tego etapu projektowania. W dodatku trzeba za te uzgodnienia płacić, więc nie jest tak, że całe 200 zł za ZUDP to wynagrodzenie dla pani projektantki. Większość z tej kwoty zostanie przeznaczona na opłaty urzędowe.

Nie mam pojęcia, na czym polegają uzgodnienia dokumentacji projektowej i na szczęście nie muszę o tym nic wiedzieć, bo wszelkie formalności załatwi pani projektant. Aby jednak móc to zrobić musi posiadać nasze – czyli inwestorów – pełnomocnictwo. Z grubsza, według informacji znalezionych w Internecie, procedura wygląda następująco:

"Jak uzgodnić projekt techniczny w Łodzi?

Należy wypełnić wniosek: Zlecenie uzgodnienia projektu technicznego
Do zlecenia należy dołączyć:
  • Projekt usytuowania sieci uzbrojenia terenu na mapie zasadniczej do celów projektowych z klauzulami przyjęcia jej do państwowego zasobu geodezyjnego i kartograficznego - 3 egzemplarze. W przypadku sporządzenia projektu na komputerowym nośniku informacji do wniosku dołącza się wydruk projektu i mapy. 
  • Dane numeryczne opisujące przebieg uzgadnianego projektu ( współrzędne geodezyjne X, Y w pliku *txt – wersja elektroniczna i wydruk) 
  • Decyzja o ustaleniu lokalizacji inwestycji celu publicznego (dotyczy sieci nie będących przyłączami) albo decyzja o warunkach zabudowy i zagospodarowania terenu wraz z załącznikiem graficznym lub wypis i wyrys z miejscowego planu zagospodarowania terenu. 
  • Warunki techniczne podłączenia obiektu do istniejącej sieci uzbrojenia terenu, uzyskane od jednostek zarządzających tymi sieciami . 
  • Upoważnienie Inwestora do występowania w jego imieniu. W przypadku upoważnienia inwestora opłata skarbowa w kwocie 17, 00zł za udzielone pełnomocnictwo. 
Gdzie złożyć projekt?

ŁÓDZKI OŚRODEK GEODEZJI
Zespół Uzgadniania Dokumentacji Projektowej
90-113 Łódź, ul. Traugutta 21/23
+48 42 637-55-80".

No. Wszystko jasne? Jak dobrze, że nie ja to będę uzgadniać!

Na koniec spytałam pani projektantki, czy kojarzy nazwisko instalatora, od którego wydobyłam numer telefonu do niej. Pani powiedziała stanowczo:
- Nie znam. Taki człowiek nie robi kanalizacji w Łodzi. Sądzę, że znam tu wszystkie ekipy z terenu i nazwisko M nic mi nie mówi. Widocznie to pośrednik. Pewnie podaje się za instalatora, łapie roboty a potem zleca wykonanie podwykonawcom. Wielu jest takich, co żyją z pośrednictwa. Ale jak będziecie szukać wykonawcy to pomogę. Dam namiary na kilka firm, zrobicie sobie konkurs ofert i nie będzie problemu. Bez pośredników, bez sensu płacić.

Cóż. Wygląda na to, że kobieta rozpracowała naszego pierwszego instalatora w zbyt czystych butach. Mnie także wyglądało to tak, jakby facet sam nie znał się na robocie, bo projekt to dla niego była czarna magia, a potem przekierował mnie do jakiegoś innego, niesympatycznego gościa, który z wielką łaską zrobił bardzo drogą wycenę i jeszcze na mnie nakrzyczał. Ale pożytek taki, że przynajmniej uzyskałam telefon do pani projektant.

Generalnie odnoszę wrażenie, że praca z kobietami, przynajmniej jeśli chodzi o dokumenty, jest dużo bardziej rzeczowa niż z facetami. Kobitki są profesjonalne, zorientowane, dokładne i konkretne. Znają procedury i nie padają puste zapewnienia „Szefowo, wszystko da się zrobić, będzie pani zadowolona, dogadamy się”.

Pani potwierdziła także, że wykonawcy spoza Łodzi nie sprawdzają się. Nie wiadomo dokładnie czemu:
- Wie pani, może i jakieś tam blokady i układy też są, ja nie wiem. Ale faktem jest, że pan Zdzisio z wioski po prostu nie ogarnia tych wymagań, jakie są stawiane przez łódzki ZWiK. To jest kupa papierów i formalności. Na wiosce wszyscy się znają, papiery nawet jak nie grają do końca, to znajomy znajomemu nie stawia problemów i przyklepie robotę, postawi pieczątkę. Odbiory też są załatwiane po znajomości, nie wierzę, że nie. A że potem w papierach jest co innego a w terenie co innego – to są fakty. Zresztą nie porównujmy infrastruktury podziemnej gdzieś w polach z infrastrukturą w mieście. To są zupełnie inne realia. A bałagan jest, jak wszędzie. Zresztą widzicie państwo, że i w Łodzi bałagan, choć procedury są niby wymagające.

Na koniec pani wręczyła mi wizytówkę i poprosiła, abym przesłała na adres e-mail trzy dodatkowe dokumenty:
  • potwierdzenie własności działki – najlepiej odpis z księgi wieczystej, a jeśli nie mamy to może być akt notarialny 
  • mapę do celów projektowych w formacie cyfrowym .dwg – mam taki plik na płycie CD, którą dostałam od geodety 
  • mapę zagospodarowania terenu w formacie cyfrowym .dwg – mapa taka w wydruku jest w projekcie budowlanym, ale plik mamy wziąć od architekta. 
Po powrocie do domu rozpoczęłam kompletowanie dokumentów. Odpis z KW znalazłam, był brany z Sądu, z Wydziału Ksiąg Wieczystych podczas kupowania działki, chyba przy okazji załatwiania formalności kredytowych. Wydruk odpisu w wersji papierowej jest, należało go "jedynie" zeskanować i wysłać e-mailem.

Łatwe? Bardzo, ale pod warunkiem, że skaner jest podłączony do laptopa i że nie zaginęły kabel zasilający i kabel USB! A u nas wszystko zaginęło! Tylko skaner nie zaginął, bo jest zbyt wielki, aby go przeoczyć. Stoi zakurzony na szafie. Natomiast kable mogą być wszędzie, w piętnastu różnych szufladach, półkach albo pudłach.
Zanim udało mi się uruchomić skaner, zdążyłam posprzątać kurze na szafie, poukładać rzeczy w czterech szafkach (z których połowa zawartości wylądowała w koszu) i nakrzyczeć na dzieci, że mają syf z gilem w pokoju. Ale udało się. Skany poleciały do pani projektantki.

Mapę do celów projektowych odnalazłam szybciutko i także przesłałam, a w sprawie mapy zagospodarowania terenu zadzwoniłam do pana Piotra architekta. Obiecał wieczorem odszukać i mi wysłać. Słowa dotrzymał.

Mapa zagospodarowania terenu polega na tym, że na mapę do celów projektowych architekt wrysowuje nowe projektowane budynki, nowy zjazd (u nas będzie przesunięty) i inne nowe rzeczy, np. linie pokazujące przebieg przyłączy.
Po południu zadzwoniła pani projektant:
- Mam dwie wiadomości. Jedną dobrą a drugą złą – powiedziała. – Dobra jest taka, że sięgacz jest, istnieje. Sprawdziłam w ZWiK. Czyli macie o jakieś 5 metrów kanalizacji mniej do zbudowania, więc będzie taniej.

Super! To oznacza, że kobieta przedstawia sprawy takie, jakimi są i nie chce nas naciągnąć na projektowanie i wykonywanie rzeczy, które już istnieją (jak to chciał zrobić pierwszy instalator, który w wycenie przewidział montaż istniejącego trójnika!).
- Super. A jaka jest zła wiadomość? – spytałam z niepokojem.
- Zła jest taka, że mapa do celów projektowych straci ważność za 5 dni. Dokładnie 9 maja miną trzy lata i jeśli do tego czasu nie złożymy papierów do ZUDP, to mogą się tego czepić.
- O kurcze. To słabo. Nowa mapa to 800 zł i dwa miesiące czekania – powiedziałam.
- No właśnie. Mamy mało czasu. Mam nadzieję, że się uda – rzekła kobieta optymistycznie i z uśmiechem.
- Wie pani, gdybyśmy mieli świadomość, że mapa kłamie i że studzienki rewizyjnej i przyłącza nie ma, to już dawno zlecilibyśmy i projekt i wykonanie. Ale nikt nie przypuszczał, że tak to wyjdzie. To się okazało dopiero teraz, kiedy zaczęliśmy załatwiać podłączanie instalacji wewnętrznej, że nie mamy się do czego podłączać – tłumaczyłam zgodnie z prawdą.

Na tym rozmowa się zakończyła i teraz czekamy, co dalej. Mam nadzieję, że pani projektant w ekspresowym tempie zrobi projekt i złoży go do uzgodnienia, zanim mapa straci ważność.
Generalnie na uzgodnienie projektu przyłącza kanalizacyjnego – według pani projektant – będziemy czekać około 3 tygodni.

Zawsze coś! Tak to jest na budowie. Nie będę jednak tego przeżywać i się denerwować, bo nic nie poradzę. Mam świadomość, że inni inwestorzy wcale nie mają łatwiej.
Dziś na przykład zadzwoniła przyjaciółka, cała w nerwach, i oznajmiła, że przy montowaniu balustrady na antresoli panowie wwiercili się w ogrzewanie podłogowe! Na pomalowane ściany, ułożone panele i polakierowane, drewniane listwy wykończeniowe, wytrysnęła im fontanna wody! I co? Remont! O kosztach nie wspominając najgorsze jest to, że trzeba zrywać panele, skuwać wylewkę, jakoś naprawić rurki od podłogówki (nie mam pojęcia jak, bo przecież wężownica to jedna, powyginana rura, ale podobno jakoś się to klei), a potem wszystko z powrotem łatać, tynkować, kłaść panele i likwidować zacieki na ścianach! Masakra. Tak więc nasza mapa, póki co ważna, to mały problem i jeszcze wszystko ma szansę się udać.

Dziś mieliśmy spotkanie z architektem. Umówił się z nami w naszym mieszkaniu o nieprzyzwoicie wczesnej porze, bo o 8 rano. Tylko taki termin mu pasował w dniu dzisiejszym. No dobra. Wczesna pobudka, do ósmej miałam pościelone łóżko, pełny makijaż na twarzy, ubranie na sobie i odkurzony pokój! Pełna mobilizacja.

Pan Piotr przywiózł ostatnie elementy dokumentacji projektowej, czyli:
  • uzgodniony projekt przebudowy instalacji gazowej – to ważny dokument, potrzebny nam na dzisiejsze spotkanie z gazownikiem 
  • uzgodniony projekt budowy garażu - to raczej odległa przyszłość
  • uzgodniony projekt przebudowy zjazdu z drogi publicznej. 
I to wszystko. Chwilkę pogadaliśmy, że dzięki za współpracę, że jesteśmy zadowoleni (on też jest z nas zadowolony, „bo wiecie, z klientami różnie bywa, a z wami super i spoko”) i jakby co, jakieś pytania czy porady – możemy śmiało dzwonić. No i koniecznie musimy się spotkać już w nowym domu! Bo on uwielbia takie wizyty, gdy może zobaczyć efekty swojego projektu i skończonych już prac.
Dokonaliśmy rozliczenia ostatecznego. Zgodnie z umową było tam trochę do dopłaty. Po moim słodkim:
- Panie Piotrze, bo ja bym się chciała trochę potargować. Mogę? – powiedziałam.
- No wiedziałem przecież. Aaaa, dobra – śmiał się i opuścił 200 zł.

Po południu mieliśmy spotkanie na działce z panem gazownikiem. To człowiek polecany przez naszego hydraulika, że dokładny i solidny.
Pan gazownik chyba ok. Dobrze mu z oczu patrzy. Miał wprawdzie zbyt czyste buty jak na instalatora pracującego na budowach, ale przecież to nie musi być wyznacznik fachowości. Skoro Kukułka go polecam to nie dajmy się zwariować.

Facet dokładnie i dość długo przeglądał dokumentację projektową i wszystko z niej dobrze odczytał. Wiedział, gdzie biegnie gazociąg i że instalacja ma iść po murze w warstwie ocieplenia z zewnątrz (co dla pierwszego instalatora nie było oczywiste i kręcił na to nosem, chcąc zakopywać rury w ziemi).
Pan nie potrafił od razu oszacować kosztów, bowiem nie wie, ile będzie kosztowało rozebranie fragmentu ulicy. Dotychczas przyłącza, jakie wykonywał, wiązały się z „popsuciem” asfaltu, czyli wycięciem kawałka, zrobieniem instalacji a potem położeniem w tym miejscu nowego fragmentu asfaltu. U nas natomiast ulica ułożona jest z betonowych płyt, z których jedną trzeba będzie podnieść, bo dokładnie pod nią należy usunąć stare przyłącze gazowe (rurę metalową) i w jego śladzie położyć nową rurę (z tworzywa, odpowiadającą obecnym normom). Na tym właśnie polega modernizacja, stara rura metalowa nie może zostać. Po położeniu owej rury betonowa płyta będzie musiała wrócić na swoje miejsce.
- Nie wiem, czy do podniesienia tej płyty wystarczy mi koparka, czy będzie trzeba zamawiać dźwig. Ale się dowiem i rozeznam temat, jakie to będą koszty. Ale powiem od razu, że na minimum 6 tysięcy powinni być państwo gotowi, nie wiem, czy nie więcej, ale to ustalę.

No dobra. Nikt nie mówił, że będzie lekko. Prawdę mówiąc liczyłam, że jak zmieścimy się w 8 tysiącach to nie będzie tragedii, bo o takiej kwocie rozmawiałam kiedyś z innym gazownikiem, polecanym z kolei przez pana Jarka. Ale tamten gość był zbyt mało komunikatywny, więc odpuściłam.

Pan gazownik pożyczył sobie projekt i obiecał, że do końca tygodnia przedstawi nam dokładną wycenę, to wtedy podejmiemy decyzję, czy zamawiamy usługę, czy też szukamy kogoś innego.

Facet powiedział jeszcze, że warunki przyłączenia są do zaktualizowania, bo się przeterminowały. Ale to nie problem, załatwi. No i generalnie poza tą płytą drogową nie przewiduje tu żadnych utrudnień, ani w robocie ani ze strony urzędów czy gazowni, bo modernizację przyłącza robi się na zgłoszenie a nie na decyzję o pozwoleniu na budowę. Więc procedura łatwiejsza.

2015-15-13

Pani projektantka od przyłącza kanalizacyjnego nie dzwoni i nie zgłasza, że potrzebna jej nowa mapa, więc wygląda na to, że sprawy mają się nieźle. Zadzwoniłam do niej i spytałam:
- Czy w sprawie naszego przyłącza coś się dzieje? Udało się wykorzystać starą mapę?
- No pewnie! Wszystko gra. Proszę się nie martwić. Projekt już jest w ZUDz-ie, jutro z tego co wiem wchodzi na wokandę.
- Uff, no to super!
- Jak tylko będę coś miała to dam znać. Teraz możemy tylko czekać.
Zuch kobieta! Jestem uradowana. Zadziałała w tempie ekspresowym!

Ale żeby nie było za pięknie. 
Gazownik wycofał się z przyjęcia od nas zlecenia. Zadzwonił i powiedział:
- Wie pani co, ja niestety nie podejmę się tego zlecenia, bo powiem szczerze, że nie mam sprzętu do barowania się z tą płytą. Ja bym musiał wynajmować podwykonawców, pośredników.
- No to mnie pan załamał ....
- Proszę się nie martwić. Ja rozmawiałem w pani sprawie z kolegą, który wykonuje takie rzeczy kompleksowo. Najpierw tak myślałem, że ja będę robił całość a on tylko z tą płytą się upora. Ale potem doszliśmy do wniosku, że to bez sensu, bo nie wiadomo jak to wycieniać. Wie pani jak to się pracuje z kolegami. Z kolegami trzeba być kolegami, a nie interesy robić, bo się przyjaźń może przez to zniszczyć. No to się dogadaliśmy, że on weźmie całe to zlecenie i już. On ma wszelkie uprawnienia i naprawdę mogę za niego ręczyć. Fachowiec jest świetny.


W takim razie ok. Gość ma przekazać temu nowemu wykonawcy nasz projekt modernizacji przyłącza i podać mu numer telefonu do nas, więc będzie się kontaktował.
Skontaktował się. Zadzwonił. Ma przyjechać na działkę w piątek, żeby rozeznać sytuację w terenie i będziemy wtedy konkretnie się umawiać na kwotę i termin. Wstępnie – jak mówił ten pierwszy – około 7 tysięcy. Zobaczymy co z tego wyjdzie.

Ponieważ mamy nadzieję, że niebawem pojawi się w naszym domu przyłącze gazowe i gaz, trzeba powoli myśleć o piecu centralnego ogrzewania i grzejnikach. Tak za wiele to się tu nie namyślimy, bo mamy uzgodnione z panem hydraulikiem Kukułką, że to on będzie to zamawiał, kupował i montował – a my w pełni polegamy na jego opinii. Ale zanim w kotłowni stanie piec, trzeba ją na to przygotować. Czyli przede wszystkim położyć płytki. Przynajmniej na podłodze.

A skoro płytki, no to umówiliśmy się z facetem od płytek i wykańczania wnętrz. Podobno jest rewelacyjny. Pedantyczny, słowny i … nietani. Namiary dostaliśmy od przyjaciół, którzy powierzyli mu kapitalny remont swojego mieszkania i którzy są zachwyceni jego pracą.

Pan przyjechał, obejrzał kotłownię, potem obejrzał łazienkę, którą także powoli musimy zacząć obmyślać i urządzać, i powiedział:
- Za ułożenie płytek biorę 60 zł za metr kwadratowy. A za łazienkę to liczę kompleksowo, za całość, na gotowo. Tak ja u was to będzie trzy i pół.
I po dyskusji.
- 60? Drogo, przecież to tylko kotłownia.
- Dla mnie nie ma, kotłownia czy łazienka, wszystko jedno. Tak samo robię, wszędzie musi być równo i dokładnie - powiedział oschle.

Z faceta nie dało się za bardzo wyciągnąć żadnych informacji ani porad. Pytałam na przykład jak to zrobić, żeby na łączeniu terakoty i paneli nie było różnicy poziomów ani listwy maskującej, ale żeby te dwie różne powierzchnie przechodziły jedna w drugą na styk, do czoła. Powiedział, że „listwę aluminiową w Z”. Wiecie coś z tego? Bo ja nic. A, powiedział jeszcze, że da się i że może tak zrobić. Jak sobie tam chcemy.

Potem spytałam o montaż dwóch umywalek – czy jego zdaniem lepiej kupić gotowe szafki podumywalkowe, czy lepiej zabudowywać samemu jakimiś blatami czy tam płytami? A on na to, że to już sami powinniśmy wiedzieć, co nam się podoba. On zrobi wszystko co mu każemy.
- Ale ja pytam daltego, bo nie mam pojęcia, jakie są możliwości, co jest możliwe do zrobienia a co będzie trudne albo niepotrzebnie drogie. Pan jest fachowcem to liczymy na jakieś sugestie, żeby pan coś poradził, podpowiedział …
- Wszystko się da. Kwestia kosztów. Mogę podrzucić płytę.
- Jaką płytę?
- Ze zdjęciami, co robiłem. To sobie zobaczycie jak robię.

Oj, coś czuję, że się nie dogadamy. Nie daję rady z niekomunikatywnymi mrukami!
Jedyny pożytek z tego spotkania to taki, że ustaliliśmy na pewno (mieliśmy tu z Markiem różnicę zdań), że zanim przystąpimy do zlecania wykańczania łazienki, należy wszystko do niej kupić. Czyli meble, umywalki, wannę, baterie, lustra, kinkiety – słowem wszystko. Pan bowiem wchodzi i każdy z tych elementów instaluje, montuje, uszczelnia gdzie trzeba silikonem albo listwami, przewierca się przez płytki żeby zawiesić szafki czy lustra (płytka zawsze może strzelić przy wierceniu więc lepiej, aby zrobił to on, który w razie awarii od razu ją wymieni). Pan wychodzi z łazienki kompletnie wykończonej, na tip-top.

Stanęło na tym, że gdy będziemy gotowi to zadzwonimy. Choć osobiście wątpię, abyśmy zdecydowali się na usługi tego pana. Nie podoba mi się to, że pan krzyknął za łazienkę 3 500 zł bez względu na zakres prac, który nie został jeszcze ustalony. Nie wiemy bowiem, czy płytki na ścianach będą do samego sufitu, czy tylko do połowy – a to w ilości metrów kwadratowych do położenia znaczna różnica. W cenie – jak się okazało – nie ma różnicy. A według mnie powinna być. Podobnie reszta detali. Można sobie nawymyślać półek na stelażach, wnęk, mozajek, luksferów, sufitów podwieszanych, listew świetlnych i tysiące innych pierdół. A można też – zgodnie z filozofią naszego domu – zrobić łazienkę łatwą i nieskomplikowaną. Nie podoba mi się więc, że cena nie jest uzależniona od zakresu prac.

Na razie wiemy tyle, że musimy wymyśleć koncepcję łazienki i kupić do niej wszystko, a dopiero potem umawiać się z płytkarzem.
Pan podpowiedział jeszcze, że w kotłowni proponuje na podłogę gres, nie terakotę. Zwłaszcza, że będzie w niej pralka, która przy wirowaniu wpada w wibracje i tłucze się. Gres jest mocniejszy i pewniejszy.
Pan nie miał też nic przeciwko płytkom z marketów. Niektórzy nas przestrzegali, że w marketach płytki są krzywe, słabe i się nie nadają. A ten powiedział:
- Płytki jak płytki. Mają się podobać. Wszystko jedno gdzie kupicie, mnie nie robi różnicy.