Dom

Dom

środa, 14 listopada 2018

110. Parapety wewnętrzne należy montować bez przeklinania przy kliencie

2015-06-08

Dziś kupiliśmy płytki do łazienki i do przedpokoju. Wybieranie kolorów, kształtów i obmyślanie koncepcji to bardzo męczące zajęcia. Na rynku jest tak dużo towaru, że trudno jest się zdecydować. Ale wreszcie mamy to za sobą. Ze wszelkich szlaczków zrezygnowaliśmy jednogłośnie, ale czyste płytki z drewnianymi słojami przypadły nam do gustu. Nie muszę chyba mówić, że Marek nie miał za wiele do powiedzenia przy dokonywaniu wyborów. Jednak zdaje się, że nie był z tego powodu nieszczęśliwy. Jakby co odpowiedzialność za złe wybory spadnie na mnie. 






Zakupu dokonaliśmy w Castoramie. Czasy, kiedy należy obawiać się marketowej, czyli niskiej jakości produktów chyba mamy już za sobą, przynajmniej jeśli chodzi o płytki ceramiczne. Okazuje się bowiem, że markety budowlane nie handlują sprowadzaną z Chin tandetą, ale normalną, polską ceramiką, z Opoczna, Końskich albo innych zagłębi płytkowych. Można więc nabyć pełnowartościowe, wysokiej jakości płytki znakomitych, uznanych od lat na rynku producentów. Panowie płytkarze potwierdzają tę tezę. Tak też zrobiliśmy.

Zakupy w Castoramie są o tyle komfortowe, że poza ogromnym wyborem istnieje możliwość zwrotu niewykorzystanego materiału. I to co do sztuki. Można oddać choćby jedną płytkę, jaka nam pozostanie. Nie musi to być pełna, nierozpakowana paczka. Stawiasz się w Castoramie z dowodem zakupu i oddajesz płytkę, a oni zwracają ci kasę. Byle tylko płytki były całe, nieuszkodzone. W ten sposób oddaliśmy wczoraj 10 płytek, jakie pozostały nam z kotłowni. Zanieśliśmy je w rozerwanym opakowaniu, sklejonym taśmą klejącą. Bez problemu odzyskaliśmy blisko 50 zł. I pewnie dlatego jest tam taki ruch. Przeciwnie niż w Praktikerze, który nie chce przyjąć zwrotu nie tylko pełnoprawnego towaru, co do którego się rozmyślisz, ale nawet zważonej farby! Nadal czekam na rozpatrzenie mojej reklamacji!

Zamówiliśmy transport płytek - koszt 28 zł. Dowieźli następnego dnia. Wypakowali wszystkie paczki przy furtce i Marek przenosił je po kolei do domu. Tym razem dźwiganie tych wcale nielekkich paczek z płytkami mnie ominęło, gdyż byłam w pracy i Marek sam ogarniał naszą budowę.

A poza transportem płytek miał dziś do ogarnięcia jeszcze dwie sprawy. Pierwszą z nich była wizyta na działce inspektora z elektrowni. Dostaliśmy pisemne powiadomienie, że w dniu tym a tym mamy być na budowie obecni, bowiem nastąpi sprawdzenie układu pomiarowego, znaczy się licznika. Czemu? O co chodzi? Wskazania licznika dopiero co przesyłałam mailowo do elektrowni (czyli zdjęcia licznika z cyferkami), po czym otrzymaliśmy fakturę na ponad 600 zł. Cóż, rachunek to spory, ale tego należało się spodziewać bo rozliczenie dotyczyło okresu, w którym w domu, na taryfie budowlanej, przy użyciu prądu z tzw. siłą, pracował przez kilka dni agregat tynkarski. Nieprawdą jest więc, że przy tynkowaniu opłaty za prąd są niewielkie, jak próbował nas przekonać szef tynkarzy pan Leszek, gdy zastanawialiśmy się, czy pożyczać prąd od Wojtka - sąsiada, czy też uda nam się załatwić szybko zwiększenie mocy i zmianę bezpiecznika. Bardzo dobrze się stało, że mieliśmy własny prąd, bo pożyczanie prądu za 600 zł to tak nie za bardzo. Pan Leszek mówił, że prąd nie powinien kosztować więcej niż 50 zł. Pomylił się tylko dwunastokrotnie.

Zadzwoniliśmy do elektrowni z pytaniem, o co chodzi z tym sprawdzaniem, ale pani powiedziała, że dokładnie to nie wie, ale może chodzi o to, że ostanie naliczenie było bardzo wysokie i muszą sprawdzić, czy licznik się nie popsuł i czy to nie pomyłka w pomiarach:
- Tynki były robione, to i rachunek duży – zasugerowałam.
- Aha, tynki. No to wszystko jasne. Ale sprawdzić musimy.
No więc przyjechał dziś pan elektryk, sprawdzić licznik. Sprawdził i pojechał. Wszystko w porządku.

Kolejną sprawą, jaką ogarniał dziś samodzielnie na budowie mój mąż, była obróbka parapetów.
A z tymi parapetami było tak.

Wyczekane parapety, wreszcie, po ponad trzech tygodniach od pomiarów, zostały zgłoszone do montażu. Przesunęliśmy montaż o tydzień później, niż był możliwy, bowiem chcieliśmy aby płytki w kotłowni wyschły i aby również tam, w kotłowni i w spiżarni, w dwóch oknach, parapety też zostały zamontowane. Ekipa nie będzie przecież przyjeżdżać do nas dwa razy, żeby montować parapety na raty z powodu schnących płytek. Woleliśmy poczekać aż terakota będzie zdatna do użytku i zlecić montaż parapetów „o raz”. 


Pani z biura producenta okien przysłała w e-mailu fakturę końcową (zaliczkę wpłaciłam wcześniej) i po otrzymaniu dowodu przelewu wysłali do nas ekipę monterów – w ilości chłopców dwóch. 

Chłopaki byli młodzi, mieli może po 20 lat. Jeden z nich był wyraźnie dowodzącym, stary wyga, robi w tej firmie już trzy lata! Drugi, bardziej nieśmiały, raczej pomagier: 
- Ej, młody, pozamiataj, podaj miarkę, weź no przynieś poziomicę i możesz zacząć już tam podkuwać, tylko nie za mocno! Jak dojdziesz do narożnika to poczekaj na mnie, a jak będziesz wycinał fleksem narożnik, to żeby nie leciało na okna! 
Takie dyspozycje latały cały czas, a pomagier nic nie mówił, tylko słuchał się doświadczonego kolegi. Cierpliwy znaczy się. 
Chłopaki byli fajni, zwłaszcza „szefunio” mocno gadatliwy: 
- Ja to spadam do Niemiec. Kumpel wyjechał właśnie, nagrywa mi robotę, i za trzy dni mnie nie ma. Zarobi się coś wreszcie. 

Gdy zabluźnił, a zdarzało mu się to co chwilę, mówił: 
- Ups, nie wolno nam przeklinać przy klientach. No ale pani się nie gniewa, to się nie da, bo tu kurwa tyle kucia! 
- Spoko, pan się nie przejmuje. To czego wam jeszcze nie wolno przy klientach robić? 
- No, przeklinać, aaa, i mamy po sobie sprzątać. Dobrze, że jeszcze okien nam nie każą myć he he. Ale powiem pani, że u nas w firmie to o klienta indywidualnego to się dba. Bo w sumie to duży rynek, tu da się sprzedawać. Bo na takie wielkie przemysłówki to wie pani, nie ma szans. Tam to układ, te wielkie zlecenia to nas nie wpuści konkurencja, w życiu! 
- Skoro trzeba dbać o klienta, to tym lepiej dla klienta – skomentowałam radośnie. 
- O, widzę że okienka pani ma te z ciepłą, dodatkową uszczelką. Bardzo dobrze. To dużo daje. Naprawdę. Ludzie czasem biorą taniej, bez dopłaty za uszczelkę, ale głupio robią. Bo potem im wieje od okna. 

Chłopaki musieli podkuwać tynki po bokach, aby wsunąć parapety, które są szersze o 3 cm z każdej strony od szerokości wnęk okiennych. Trochę im to było niewsmak, bo kucia sporo. W dodatku nie mieli ze sobą wiertarki i zaczęli robotę przy pomocy młotka i dłuta. Ale po chwili „szef unio” wykonał telefon: 
- Ty, kurwa, weź no mi tu podrzuć udar, bo ja mam samo kucie, na każdym oknie! A blisko robota, to czekam, pa. 
No i ktoś tam przywiózł mu po chwili wiertarkę, więc robota od razu stała się mniej znojna. 

Najpierw chłopaki rozpakowali z tekturowych kartonów nasze zrobione na wymiar parapety. Pomierzyli je i ustalili, który parapet idzie do którego okna. Potem odcinali szlifierką kątową we wnękach okiennych metalowe narożniki, czyli listwy podtynkowe, którymi wykończone były owe wnęki. Należało odciąć i wydłubać z tynku fragmenty narożników, aby dało się podkuć ściany i zrobić miejsce dla parapetów. 

To kucie to straszna demolka. Huk, kurz, aż się bałam, czy ściany nie pękną. Ale nie pękły. Tynki też nie pękły. Na szczęście wyrypały się tylko te miejsca, w które uderzało dłuto. 
Naszarpali się chłopcy trochę z tym kuciem, zwłaszcza, że nasi tynkarze, na moją prośbę (sorry – nie wiedziałam) podmurowali nieco płaszczyzny, na których miały spocząć parapety. Przy dwóch parapetach, właśnie w kotłowni i spiżarni, tynku było trochę za grubo, parapet się nie mieścił pod oknem i chłopaki musieli skuć całą warstwę oraz wypruć ze ściany poziomą listwę narożnikową podtynkową. Pozostałe okna były ok. Tam poziom „wylewek” pod parapety był niżej, do podkucia tylko boki. 



Przy szykowaniu miejsc pod parapety chłopaki wydłubywali spod okien plastikowe kliny, które gdzieniegdzie jeszcze zostały po montażu okien:
- To wydłubujecie te plastiki? A niektórzy mówią, że to błąd, że trzeba dystanse zostawić, żeby okno nie siadło i żeby miało się na czym opierać? – zagadnęłam, bo zgłupiałam. To w końcu dystanse mają zostać? Czy je usuwać?
- Jakie zostawić. Wydłubać i podpianować od razu. Ja tam uważam – mówił „szef unio” – że przez te plastiki to będzie przemarzać. Bo co to jest za izolacja? Żadna. Piana tak, zaizoluje, ale ten plastik? Mostek się zrobi termiczny, a po co. Wydłubać i zapianować – mówił z przekonaniem „szefunio”.
- A tu dziura na wylot się zrobiła, jak pan wyjął plastik. O widzi pan? – pokazałam palcem.
- Spoko, to się zapianuje od zewnątrz, tylko niech mi pani przypomni, bo ja lubię zapomnieć. W środku zrobię a potem lecę i zapominam.
- Dobra, przypomnę. 


Po wyrypaniu tynków chłopaki osadzali parapety. Wsuwali je pod okna, które mają tak skonstruowane ramy na dole, że jest w nich niewielkie podcięcie, taki schodek, pod który wsuwa się parapet. Parapet należy wbić delikatnie ręką, aby doszedł do samej ramy okna, aby wpasował się w „schodek” pod oknem Gdy parapet „siedzi”, chłopaki sprawdzali poziomicą, czy zachowane są poziomy. 

Ja zażyczyłam sobie parapety na prosto, bez żadnego spadku w kierunku domu. Nie lubię, gdy doniczki się zsuwają. Aby złapać poziom, między podkute wnęki a parapety wsuwane były plastikowe kliny, czasem jeden, czasem dwa, a czasem trzy. Do skutku, żeby zblokować parapet w pożądanej., poziomej płaszczyźnie.

Gdy osadzili i ustawili wszystkie parapety, „szefunio” zaproponował, żeby , czymś je dociążyć, żeby pianka poliuretanowa ich nie podniosła:
- Cegły mogą być?
- O, cegły! Pewnie.
No i polecieli na podwórko po cegły, które zeskładowane były na palecie. Na każdym parapecie ułożyli na środku po jednej albo po dwie cegły (zależnie od długości parapetu), podkładając pod nie kawałki tektury, aby nie uszkodzić laminatu. 





Wreszcie można pianować. „Szefunio” wpuszczał cienką rurką piankę poliuretanową pod parapety i w miejsca nieregularnych podkuć. Pianka puchła, wypełniała wszystkie szczeliny i wystawała ponad płaszczyzny ścian:
- To się obetnie jak zaschnie. Teraz nie można ruszać – wyjaśnił „szefunio”. 


Chłopaki, a w zasadzie pomagier, na bieżąco sprzątał przyniesioną przez siebie szczotką i szufelką gruz i urobek, jaki spadł na podłogę przy podkuwaniu tynków. Nie było to może hiper-dokładne sprzątanie, ale zawsze coś. Spytali, gdzie można wysypać gruz zebrany do wiaderka. Lądował on na górze spadów po tynkowaniu, Oj, niedługo będziemy musieli zamówić kontener i znów wywieźć tę kupę śmieci. 





Potem wyniknęła dość niezręczna sytuacja, bowiem okazało się, że chłopaki zamierzają poprzestać na zapianowaniu okien i wcale nie planują dalszych obróbek tynkarskich.
- Skoro piana ma być do jutra nieruszana, to kiedy będziecie tynkować te podkucia? – spytałam.
- Tynkować? To chyba nie my.
- No jak to? Kupiłam parapety wraz z usługą montażu - zaniepokoiłam się.
- No, to właśnie robimy montaż, ale bez obróbek tynkarskich. Tak mamy w zleceniu. Pani spojrzy.
Pokazał mi kwit z firmy. Faktycznie, w polu „obróbki tynkarskie” nie było krzyżyka. Zaznaczony był tylko „montaż”, czyli – według chłopaków - na piankę.

Nie spodobało mi się to.
- Czyli co, ja mam teraz szukać tynkarzy? – spytałam.
- Takie obróbki to jest chwila moment, nie problem. Tynkarzy pani znajdzie bez problemu.
- A pan to umie zrobić? – spytałam.
- A jaki to problem? Oczywiście.
- No dobra, pomyślimy.

Wyszłam na dwór poirytowana i usiłowałam sobie odtworzyć ciąg zdarzeń, jak to było przy zamawianiu parapetów.
O ile pamiętam, pierwsza wycena obejmowała montaż parapetów, ale pani uprzedzała, że koszt montażu może wzrosnąć, bo dopiero przy pomiarach, gdy pracownik będzie na miejscu, to wtedy oceni zakres prac do wykonania i cena może wzrosnąć.

No i pan na pomiarach ocenił i faktycznie, różnica cennie była spora, koszt montażu wzrósł o 300 zł w stosunku do ceny pierwotnej. A teraz się okazuje, że to nie obejmuje kompletnego montażu, tylko jego część?! No mam wątpliwości.
Zadzwoniłam do naszego tynkarza aby zapytać, czy zechcą przyjechać i zrobić mi te obróbki parapetów w cenie tynków, czy też będę musiała dopłacać. Na to pan Leszek:
- Wie pani, możemy przyjechać, za dopłatą niestety. Ale tak się nie praktykuje. Skoro zamawiała pani usługę z montażem, to ci od parapetów powinni to wykończyć, na czysto.

Ok. Postanowiłam zadzwonić do centrali, do producenta okien, i zapytać, za co właściwie zapłaciłam, jaki mam wyceniony zakres prac. Nawet gotowa byłam dopłacić za te obróbki, ale dopiero gdy się upewnię. Jednak wydaje mi się, że samo pianowanie za drogo by wyszło.
Pan powiedział, że ustali moje zamówienie i fakturę i oddzwoni. Ale nie zadzwonił do mnie, tylko od razu do „szefunia”. I zrobiło się nieprzyjemnie, bo ten po chwili, rozgoryczony, powiedział:
- Dzwoniła pani do firmy? W sprawie obróbek? 
- Tak, dzwoniłam. Chciałam się dowiedzieć, czy mam te obróbki tynkarskie w cenie faktury, czy muszę dodatkowo dopłacać.
- No, już dzwonili. Dostałem opierdol, że mamy robić ze wszystkim!
- Tak? No, to dobrze.
- Ale na zleceniu tego nie mam!
- No bardzo mi przykro. Proszę się na mnie nie gniewać. Ja nie chciałam skarżyć, że coś nie tak z pana strony. Ale proszę mnie zrozumieć, że skoro zapłaciłam za usługę, to chcę ją mieć wykonaną. W całości.
- No w sumie tak. Nie ma sprawy.
- A to nie moja wina, że pani w biurze źle wystawia zlecenia. Daty montażu też pomyliła – powiedziałam.
- Dokładnie.
Stanęło na tym, że chłopak ma jeszcze dziś zadzwonić, aby umówić na jutro godzinę przyjazdu. Nerwy szybko mu przeszły, nie miał do mnie żalu i znów zaczął przeklinać, żartować i opowiadać o swojej dziewczynie, którą zabiera do Niemiec, bo nie mogą bez siebie żyć.

Chłopak jednak nie zadzwonił. Przez chwilę zaczęłam nawet podejrzewać, że wcale nie miał takiego zamiaru. A niestety podpisałam mu protokół odbioru robót, zamiast poczekać, aż cały zakres, z tynkowaniem podkuć, zostanie zrobiony! O ja naiwna! Nie trzeba było niczego podpisywać.

Na szczęście moje obawy okazały się niepotrzebne. Na drugi dzień – czyli dziś – zadzwonił pan z Izoplastu z informacją, że panowie jadą dokończyć montaż i że będą u nas za pół godziny.
Niestety, ja byłam wtedy w pracy, ale Marek wszystkiego dopilnował.
Chłopaki przywieźli z sobą worek zaprawy, która zgodnie z naszymi przewidywaniami okazała się zaprawą gipsową. Czyli po zatynkowaniu i wyrównaniu powierzchni powstanie z niej gładź gipsowa, i jest to słabe rozwiązanie, bowiem nasze tynki są cementowo-wapienne, z ziarnistą fakturą. 





Marek nie pozwolił im uzupełniać ubytków gipsem. Za to dał im worek naszej zaprawy, którą tynkarze zostawili właśnie na takie okoliczności, czyli by uzupełnić ubytki po montażu parapetów, naprawić ewentualne wady w tynku albo zakleić nierówności po montowaniu haków na grzejniki.

Tak więc właściwa, ziarnista zaprawa na szczęście była na miejscu i chłopaki rozrobili w wiadrze tą naszą.
- O, faktycznie, ta jest porowata, a ta nasza to by za gładka wyszła. Ale pierwszy raz się spotykam, żeby ktoś sobie gładzi nie kładł. Wszyscy przeważnie mają gładzie, to wtedy ta nasza zaprawa pasuje – komentowali robotnicy.
Otóż to. A u nas gładzi nie ma i nie będzie. Więc gipsowa zaprawa nie pasuje.

Marek mówi, że chłopaki działali pacami błyskawicznie, z wielką wprawą. Szybko obrobili wszystkie narożniki i miejsca pod parapetami. Niestety, tynk cementowo-wapienny ma to do siebie, że nie schnie tak szybko jak gips, więc docierki nie są możliwe od razu. Robi się je następnego dnia, gdy zaprawa nieco podeschnie. Ale z tym poradzimy sobie sami. Najważniejsze, że z grubsza wszystko zostało wyprowadzone.

Gdy pojechaliśmy na działkę dziś wieczorem, abym mogła obejrzeć sobie efekt prac i nasze parapety po obróbce tynkarskiej, okazało się, że niektóre miejsca wymagają dodatkowego naniesienia warstwy tynku, bo gdy ten schnie, lekko go wsysa i robią się dołki. Ale Marek twierdzi, że poradzi sobie z tym bez problemu sam. Podobnie było przy uzupełnianiu dziur po poszukiwaniach zatynkowanego gniazdka. „Zrobi się” – rzekł radośnie mój małżonek.

Marek zauważył, że na jednym z parapetów została lekko uszkodzona okleina. Na szczęście nie została ona złamana ani przerwana, tylko odklejona na rancie od spodu na długości ok. 3 cm. Widocznie przy tynkowaniu pod parapetami „szef unio” zahaczył zbyt mocno pacą i klejenie puściło.
Cóż, to defekt niewidoczny gołym okiem, dopiero po przejechaniu delikatnie palcem od spodu czuć, że w tym miejscu okleina leciutko odstaje. Ale tak zostać nie może, bo to szczelina w okleinie i tamtędy w mdf będzie wnikać woda i wilgoć. Będziemy musieli to podkleić.

Planujemy kupić igłę ze strzykawką, nabrać białego akrylu i wstrzyknąć go delikatnie w szparkę, pod okleinę, aby to skleić. Powinno się udać. Tak zostać nie może, bo przy zahaczeniu tego miejsca okleina się zadrze i złamie. Jak widać jakość MDF nie jest perfekcyjna, ale nie wyobrażam sobie parapetów kamiennych albo plastikowych. Mam nadzieję, że po podklejeniu nic więcej się nie wydarzy.

Po czasie powiem, że podobno odklejony laminat przykleja się na gorąco żelazkiem, podobnie jak klei się listwy wykończeniowe do płyt meblowych. Taką radą poczęstował nas wujo Andrzej. Ja nasz uszkodzony fragmencik skleiłam akrylem. Trzyma się jak złoto, zresztą i tak tego miejsca nie widać, bo wchodzi pod blat szafek kuchennych. Klejenia żelazkiem nie próbowałam.

Parapety wyglądają świetnie. Chodziliśmy dziś z miarką i poziomicą, żeby sprawdzić, czy trzymają poziom. I jest prawie idealnie. Odchyłki rzędu 2 mm się nie liczą.

Marek wprawdzie twierdzi, że panowie przy montażu użyli złej pianki, mianowicie wysokoprężnej, zamiast niskoprężnej, i że taka wysokoprężna za bardzo się rozpycha i może wypaczyć parapet, wypchnąc go nieco do góry. Wymierzył nawet, że z jednym z parapetów tak właśnie się stało, bo krótka poziomica położona na parapecie lekko się buja na boki, czyli na środku jest górka. Ale ja niczego nie zauważyłam, więc jest bardzo dobrze. Takie niuanse są nie do uchwycenia gołym okiem. I o ile teraz, przy pustych oknach, bez firan, rolet, doniczek, kolorów na ścianach, można czepić się każdej, minimalnej nawet odchyłki, tak jestem przekonana, że potem nikt nigdy nie zauważy, że parapet o szerokości 140 cm na środku jest wyższy o 2 mm niż na brzegach.
Jeszcze tylko podkleję ten popsuty fragmencik okleiny i będę zachwycona.

Gdybym miała jeszcze raz wybierać parapety do naszego domu możliwe, że wybrałabym parapety drewniane, malowane na biało. Przy drewnianych nie trzeba podkuwać ścian, bo można je podciąć na rogach, wpasować je kształtem do wnęk okiennych. Przy MDF, z uwagi na laminowanie całości parapetu, jest to niemożliwe. I przy parapetach drewnianych nie wystąpiłby problem uszkodzenia okleiny, bo by jej po prostu nie było. Ale zawsze jest coś za coś. Niewykluczone, że parapety drewniane z czasem by się wypaczyły i porozsychały, zwłaszcza że pod nimi będą grzejniki. Drewno zawsze pracuje i drewno zawsze wymaga konserwacji.

Tak więc na razie niczego nie żałuję. Parapety z MDF wyglądają super, są dużo tańsze od drewnianych, a jak będą się sprawdzać w użytkowaniu – czas pokaże.

Po trzech latach mieszkania powiem, że parapety z MDF są bez zarzutu. 

środa, 7 listopada 2018

109. Spawanie bezszwowe, czyli instalacja gazowa

2015-06

Dziś dwaj sprytni chłopcy, zbyt młodzi, by nazywać ich panami, rozpoczęli zakładanie w naszym domu wewnętrznej instalacji gazowej. Ta szumna nazwa „instalacja” de facto oznacza kilka stalowych, zespawanych ze sobą rurek. Niby takie to banalne, ale nie do końca.

Ich pracę poprzedził telefon od faceta, którego zatrudniliśmy do całości prac związanych z podłączeniem gazu. Jego firma ma wykonać zarówno modernizację przyłącza gazowego zewnętrznego, co wiąże się z wykopami w ulicy, jak i instalację wewnętrzną.

No więc ów gazownik zadzwonił i oznajmił:
- Jutro przyjedzie tam do was ekipa do instalacji wewnętrznej. To proszę, żeby ktoś im otworzył bramę i dom. Mają być na godzinę ósmą.
Koniec telefonu. Krótko i na temat.

Dobra. Stawiliśmy na działce o godzinie 7:58. Ekipa, czyli dwóch chłopaków przed trzydziestką, w szarych i czystych ogrodniczkach na szelkach, czekało już na nas w półciężarowym aucie. Przywitali się z nami z radosnym uśmiechem, „bo ładna pogoda” i poprosili o otwarcie bramy, żeby dało się wjechać autem wgłąb działki, tyłem. 


Wjechali obok ganku, lekko na ukos, otworzyli tylne wrota samochodu i wypakowali z niego wielkie imadło. Następnie ściągnęli na trawę stalowe rurki i rozpoczęli obchód domu, żeby się zorientować, co też oni mają tu wykonać i w jaki sposób:
- A ha, to znaczy się tu kotłownia tak? Dobra, to tu wejdziemy przez mur, wysoko pod sufit, tu damy nad oknami, tak damy wyżej, bo jakbyście chcieli kiedyś rolety założyć, to żeby było miejsce na kasetę, a ha, a tędy tu w dół polecimy, pod tym no, tu, i wejdziemy sobie do kuchni po ścianie. No dobra wszystko jasne.
Zanim rozpoczęli swoje prace wypytali jeszcze, którędy biegną kable instalacji elektrycznej, żeby przy wierceniu ich nie uszkodzić. No i zajęli się robotą, podśpiewując radośnie wraz z radioodbiornikiem (który uruchomiłam, żeby mi było weselej malować).

Poza imadłem i skrzynią pełną narzędzi, panowie mieli ze sobą najważniejsze chyba urządzenie – spawarkę. A do niej, na samochodzie, jakieś kolorowe butle z tzw. gazami technicznymi do spawania. 


Zaspokajając moją ciekawość jeden z nich wyjaśnił mi, że do gazu muszą być rury stalowe, innych się nie robi, i że u nas rury te będą spawane na miejscu, w celu połączenia ich bezszwowo!
- A na pewno wszystko będzie szczelne? Bo ja się gazu bardzo boję, żeby się nie ulatniał nigdzie na tych spawaniach i łączeniach? Macie jakiś miernik, żeby sprawdzić szczelność? Taki pikający licznik Geigera, czy jak on się tam nazywa?
- He he, proszę pani. Jakby to pani wyjaśnić – chłop się załamał moją ignorancją w temacie – Ja za moje spawanie daję sobie rękę uciąć, nie ma możliwości, żeby cokolwiek było nieszczelne. Ale moje zapewnienia nikogo nie interesują, bo i tak całość instalacji będzie sprawdzana pod ciśnieniem. Będzie próba pod ciśnieniem 100 razy wyższym, niż normalnie będzie pani miała w rurach. I słusznie, bo spawy zawsze są ok., ale nikt nie poręczy, że np. zawory są szczelne. Bo to produkcja taśmowa, przemysłowa, i pęknięcia się zdarzają. Dlatego próby ciśnieniowe zawsze muszą być. Spokojnie.

Okazało się, że panowie mają za zadanie wykonanie tylko instalacji wewnętrznej, natomiast nie wiedzieli kto i kiedy będzie wykonywał dalsze elementy tej instalacyjnej układanki:
- My mamy rozciągnąć rurki w domu. A co dalej, to nie wiem. To już z szefem trzeba. Może my będziemy robić, a może kto inny. Dziś u was robimy tylko rurki.
Panowie przyjechali do nas spod Tomaszowa, blisko 100 km. Faceta, który „robi” naszą instalację nie widziałam na oczy. Raz był na działce (umówił się wtedy z Markiem, ja nie mogłam być), a teraz przysłał ekipę i nikt nie wie co dalej. Ani umowy, ani zaliczki. Jakoś tak śmiesznie.

Instalacja wewnętrzna gazowa, czyli stalowa rurka, rozpoczęła się na zewnątrz domu, na ścianie szczytowej, w miejscu gdzie ma być zainstalowana skrzynka gazowa. Skrzynki jeszcze nie ma, za to rurka została przymocowana do muru przy pomocy dokręconych do niego uchwytów. Panowie przewiercili się na wylot przez ścianę domu i „weszli” rurką do kotłowni, na górze przy suficie. 
 

Następnie pokierowali rurkę tak, by obeszła zabudowę kartonowo – gipsową, którą Marek zasłonił rury od kanalizacji i c.o., a następnie rurka ta została sprowadzona w rogu w dół, do miejsca gdzie będzie podłączany piec gazowy. A więc rury idą wierzchem. 
 




 

Panowie twierdzą, że rury gazowe można zabudowywać karton-gipsem, można więc było nie spieszyć się z tą zabudową rur kanalizacyjnych, tylko poczekać na rurki gazowe i zabudować całość,, żeby jak najmniej rurek w kotłowni było odkrytych. Ale mnie jedna rurka przy suficie wcale nie przeszkadza, a Marek twierdzi, że jednak woli rury gazowe na wierzchu, bo czuje się z tym bezpieczniej.

Panowie najpierw docięli rurki na potrzebne wymiary, aby utworzyć z nich kształt dopasowany do krzywizn ściany. Potem zespawali je odpowiednio, tworząc dziwaczną konstrukcję, która spokojnie może pretendować do dzieła sztuki współczesnej i być wystawiana w awangardowych galeriach sztuki. Jak te treblinki w filmie, kurka wodna. 






Po zespawaniu konstrukcja została przyniesiona do kotłowni i przymocowana do ścian, a następnie połączona ostatnimi spawami, wykonywanymi już w pomieszczeniu, z resztą rurek, które przechodziły przez ścianę na wylot. Na koniec panowie umalowali rurki znajdujące się w środku na szaro:
- Bo my malujemy te w środku na szaro, a te na zewnątrz na żółto. Bo gazowe na żółto się robi – wyjaśnili.
- A czy te kolory są obowiązkowe? Nie można przemalować? – spytałam.
- Można można, przemalujecie sobie jak będziecie chcieli. Po prostu my robimy na żółto i na szaro, tak jak w sieciach przemysłowych się robi. W przemysłówce to tak, to takie kolory muszą być, ale w mieszkaniówce to nie. 


Spawanie w kotłowni, mocowanie rurkowej konstrukcji a następnie malowanie rurek przytwierdzonych uchwytami blisko ścian, narobiło trochę bałaganu. Moje czyste, umalowane prawie na gotowo ściany są do poprawki. Tu brudne, tam nadpalone, tam maźnięte szarą farbą. No dobra. Liczyłam się z tym, że montaż instalacji nie oszczędzi mojego malowania, którego zresztą na tip-top nie kończyłam. Zostawiłam do pomalowania ostatni raz sufit oraz całą ścianę, na której jest okno i na której będzie montowany parapet. No i teraz mam do poprawki kilka miejsc po montażu rurki gazowej. Da się żyć.
Wiem, że z malowaniem powinnam się wstrzymać, jednak potraktowałam kotłownię jako pomieszczenie treningowe, na którym uczyłam się malować. Robiłam to pierwszy raz w życiu i niczego nie żałuję. Poprawki się zrobi.
Ale najśmieszniejsze jest to, że moje pomalowanie kotłowni w zasadzie „na gotowo” (bez dwóch ścianek), panowie gazownicy potraktowali jako podszykowanie ścian pod malowanie!
- Płytek na ściany chyba nie będzie, co nie? Bo widzę że tu ściany pod malowanie podszykowane?
- Podszykowane? Jakie podszykowane?! To już jest pomalowane, na gotowo, tylko sufit jeszcze raz do pociągnięcia mi został, i ściany z oknami, a reszta to już taka ma być! – broniłam się zawzięcie.
- A chaaaaa, noooo, można i tak.
Moje malowanie nie zostało docenione, bo kto to widział białe ściany w kotłowni! Całe ściany powinny być wyłożone płytkami, a jeśli już malowanie, to kolorek jakiś by należało dać, beżyk, albo lepiej ciemniejszy, brązik. A tu nie dość, że prawie białe płytki na podłodze, to jeszcze białe ściany.

Świeżo położone płytki na podłodze zabezpieczyliśmy przed destrukcyjnym działaniem gazowników układając na nich tektury i rozkładając na całości podłogi czarną folię budowlaną. Niestety, przy przewiercaniu się przez ścianę czerwony pył z pustaków wleciał za folię tuż przy ścianie, zasypując nie tak dawno wykończony białym akrylem i pomalowany farbą cokół. 


- Ciekawe, czy ten czerwony pył się zmyje, czy trzeba będzie przemalowywać – zastanawialiśmy się na Markiem na głos, gdy fachowcy poszli.
Na szczęście, po zakończeniu prac przez gazowników, czerwony nalot idealnie pozwolił się zmyć mokrą czystą ściereczką. Tak więc nasze płytki i fugi wyszły z operacji gazowej bez szwanku. A ściany i sufit się poprawi.

Morał z tego taki, że jeśli tylko jest możliwość takiego rozplanowania robót, aby nie kłaść płytek przed rurami gazowymi i nie malować przed nimi ścian, to tak właśnie należy zrobić. Lepiej się wstrzymać, bo rozkładanie instalacji gazowej to brudna robota, z wierceniem, spawaniem i malowaniem rurek. 
Ale czasem ciężko jest zgrać wszystkie terminy. Żeby zamontować piec gazowy - trzeba mieć płytki w kotłowni. Aby mieć płytki - trzeba zabudować rury zabudową z karton-gipsu, bo bez tego nie można wykończyć płytek cokołem. Z kolei aby zacząć malować pokoje, trzeba się najpierw nauczyć malować, czyli trzeba pomalować sobie kotłownię. A kiedy na robotę wejdzie gazownik z rurkami? – nie wiadomo. Jak zadzwoni to wejdzie. Więc nie dało się na wszystko czekać, trzeba było iść do przodu.

Rurki gazowe biegnące na zewnątrz domu, po murze, malowane były z kolei nie na szaro, ale na żółto. Panowie rozłożyli sobie malowanie na trawniku, opierając rurki na rozstawionych pustakach, w pełnym słońcu. Gdy farba wyschła, spawali rury, mocowali je przy ścianach i łączyli w jeden ciąg.






Na końcu rurki wchodzącej do domu w kuchni, zamontowali zawór. Dalej, za zaworem, podłączenie kuchni gazowej odbędzie przy pomocy specjalnego elastycznego węża do gazu. Najdłuższy wąż elastyczny ma 1,5 m długości, więc panowie zapytali, gdzie będzie stała kuchenka, aby pociągnąć stalową rurę możliwe najbliżej tego miejsca, żeby potem starczyło tej rurki elastycznej. 




Montując pomalowane na żółto rury, na zewnątrz, panowie zapytali też, jakie jest planowane ocieplenie zewnętrzne domu. Rury te bowiem przykryte zostaną styropianem i jeśli jego warstwa jest mniejsza niż 15 cm, to robi się kłopot, jak to montować. Rurki bowiem nie leżą płasko na murze, ale są o kilka centymetrów od niego odsunięte, wsparte na specjalnych uchwytach. U nas planujemy ocieplenie styropianem o grubości 20 cm, więc po kłopocie.

No i tyle. Instalacja wewnętrzna gazowa, czyli system pospawanych ze sobą stalowych rurek, które rozciągnięte zostały po murze na zewnątrz i w dwóch miejscach weszły przez ściany domu do wewnątrz, są. W miejscach przechodzenia rur przez ściany (z dworu do środka) otwory dookoła rur zostały zaklejone pianką poliuretanową, aby uszczelnić dziury w ścianach. Pianka po zaschnięciu jest do obcięcia, póki co odstaje od ściany jak jakaś narośl. Trzeba będzie w tych miejscach naprawić tynk.

Panowie zakończyli robotę i pojechali. Niczego nie podpisywaliśmy, za nic nie płaciliśmy. Czekamy teraz na dalsze ruchy gazownika głównego, czyli szefa, którego jeszcze nie widziałam na oczy.

wtorek, 14 sierpnia 2018

108. Zygzak ze sznurka i koncert wiolonczelowy

2015-05-31

Marek rozpoczął ocieplanie dachu. Od kilku dni szuka informacji na temat parametrów cieplnych wełny mineralnej różnych producentów i rozważa, jaka opcja będzie optymalna dla naszego domu. On chyba już wie, ja jeszcze nie. Dowiem się.

Zanim kupimy wełnę należy zamocować sznurki na krokwiach. Sznurki te mają zapewnić przestrzeń powietrzną między płytami OSB a rozwijaną pod nimi wełną mineralną. Czyli wełna układana równolegle do płyt OSB ma do nich nie dolegać, a zatrzymać się na zygzaku ze sznurka. Pomiędzy wełną a dachem z płyt OSB ma pozostać wolna, 3-centymetrowa przestrzeń. Przestrzeń ta jest niezbędna, aby zapewnić cyrkulację powietrza i aby wełna mineralna oraz płyty OSB zwyczajnie nie zgniły. Tam ma być przewiew, materiał ocieplający ma oddychać. Po okresie wilgotnym wełna musi mieć możliwość wysychać. Powietrze ma krążyć pod dachem, mając swobodne wloty od dołu dachu (przy murłatach przez perforowane listwy podbitki) i od góry, przez pas kalenicowy posiadający wloty powietrza.

Montowanie sznurków okazało się wcale nie takie proste. Trzeba najpierw wypracować sobie metodę działania. Zakupiony przez nas taker, czyli taki mocny zszywacz do wbijania zszywek w drewno, okazał się tandetny. Nie dość, że się zacinał i po naciśnięciu nie wystrzeliwał zszywek z wystarczającą siłą, to w dodatku był nieprecyzyjny, a zszywki wbijały się w drewno tylko do połowy, odstawały od płaszczyzny drewna na 3 mm i łatwo dawało się je wyszarpnąć. Wystarczyło pociągnąć za sznurek i już zszywka odpadała. Wielkie rozczarowanie.
Najpierw myśleliśmy, że drewno więźby dachowej jest zbyt twarde dla takera, ale gdy sprawdziliśmy jego działanie na zwykłej, miękkiej, sosnowej listewce, w którą zszywki powinny wchodzić jak w masło, okazało się, że zszywki także nie wchodzą. Czyli kupiliśmy wadliwy sprzęt, choć wyglądał solidnie i wcale nie był najtańszy. Takim narzędziem się nie popracuje. Nie da się dobrze naprężyć sznurka, gdy zszywki co chwilę puszczają.
Oddaliśmy taker do sklepu. Zanim kupimy następny musimy się dowiedzieć, w co warto zainwestować, bo jak widać cena wcale nie gwarantuje jakości.

Kupiony sznurek też nam się nie podoba. Rozdwaja się i chyba jest zbyt śliski. Musimy poszukać innego. Cóż są takie dni, gdy robota nie idzie. Zakładanie sznurka dziś nie powiodło się. Możliwe, że skończy się na mocowaniu sznurka w sposób tradycyjny, czyli na gwoździe papiaki. Jeszcze zobaczymy.

Ja natomiast kontynuowałam malowanie. Dziś uzupełniłam malowania pędzelkiem wszystkich narożników w pokojach chłopców oraz zrobiłam drugą warstwę farby gruntującej w pokoju starszego syna. Tam ściany są już prawie idealnie białe, pokryte równo farbą, gotowe do malowania farbą docelową.




W OBI pojawiła się nasza farba gruntująca Śnieżka lateksowa w nowej, promocyjnej cenie. Pierwsze wiadro 15 litrowe kupowaliśmy w Bricomanie, ale teraz kolejne wiadro Marek wziął właśnie w OBI – bo i bliżej i dobra cena. A farba przecież ta sama.
Niestety. Po otwarciu nowego wiadra na wierzchu po farbie pływała żółta, oleista ciecz. Farba była rozwarstwiona i miała żółtawą barwę. Nie spodobało mi się to od razu, ale pomyślałam, że może wystarczy farbę porządnie wymieszać. Tak też zrobiłam, znajdując w garażu pręt gwintowany wymerdałam nim farbę w wiadrze. Prawie udało mi się uzyskać konsystencję emulsji, ale jej kolor nadal mi się nie podobał. Był bardziej żółty niż z pierwszego wiadra.





Postanowiłam nie ryzykować malowania ścian tym czymś w pokoju i najpierw wypróbować nową farbę na kawałku ściany w łazience, w miejscu, gdzie i tak planowane są płytki. Niestety, farba ślizgała się i w ogóle nie kryła. Na ścianie pozostawało jedynie rzadkie, białe mleko a gęste coś, jak glut, zostawało przyklejone na wałku. To zupełnie nie nadawało się do malowania i było całkowicie inne niż pierwsza farba.
No cóż. Nie udały nam się dziś prace. Wsiedliśmy w samochód i odwieźliśmy do OBI kupione dziś, nieudane zakupy. Na szczęście ze zwrotem towarów i zwrotem pieniędzy nie było problemów. Szkoda tylko naszego czasu i nerwów.
Jutro zamierzamy działać od nowa.

Młodszy syn, widząc moje mistrzowskie pociągnięcia wałkiem po ścianach, gdy w kilku ruchach zamieniałam szary tynk w gładką, białą ścianę, uznał że to banalnie proste i relaksujące zajęcie. Pozazdrościł mi tej fajnej zabawy i postanowił samodzielnie pomalować swój pokój. Wiedziałam, że to się nie uda i że młody szybko się zniechęci. Bo to tylko tak łatwo wygląda, gdy się patrzy. W rzeczywistości potrzeba trochę wprawy, skupienia i cierpliwości, aby nakładać farbę równo, bez smug i pozostawiać za wałkiem równą fakturę. Ale oczywiście pozwoliłam mu spróbować. Niech powalczy.



Młody zaciapał byle jak kawałek ściany, zostawiając niedomalowane place i na górze, i na dole. Wszystko krzywo i z zaciekami. No wyszło to słabo, do poprawki, przy czym jak wiemy poprawianie jest bardziej upierdliwe niż zrobienie samemu od początku porządnie. Sam stwierdził, że jednak nie da rady. No i dobrze, przynajmniej już nie będzie mi truł, żeby mu dać wałek. Ciekawe tylko, czy uda mi się jedną warstwą wyrównać to jego krzywe malowanie, czy będę musiała lecieć tę ścianę więcej razy. Ech, dzieciaki!


2015-06-01

Dziś pojechaliśmy na działkę z samego rana, i to z młodszym synem, który z okazji Dnia Dziecka zrobił sobie wagary. I tak nie mieli lekcji, tylko jakąś wycieczkę do lasu, na którą młody nie miał ochoty, więc bardzo proszę, wyraziłam zgodę.
Wagarowicz zabrał z sobą na działkę wiolonczelę. Przed egzaminem miał sporo do poćwiczenia, a więc rozstawił nuty, zasiadł wygodnie na krześle i grał nam przez pół dnia. W pustym domu, z dużym pogłosem, brzmiało to bardzo pięknie i koncertowo. Dom zaczyna być domem, pomyślałam. Już słychać w nim muzykę. Nie ukrywam, że przy maczaniu wałka w rynience z farbą przy dźwiękach Vivaldiego uroniłam łezkę wzruszenia.

Pan wujo Andrzej pracował od wczesnego ranka. Był w domu na długo przed nami, bo gdy dotarliśmy już kończył wciskać fugę w spoiny między płytkami. Biały akryl na rancie cokołu, tuż przy ścianie, już był położony, a ściana powyżej, w miejscach zabrudzonych przez klej do terakoty, już zamalowana na biało. W kotłownio-spiżarni, czyli w pomieszczeniu płytkowanym, ciepłym powietrzem dmuchała farelka (przywieziona przez wuja Andrzeja), która przyspieszała schnięcie świeżo położonych fug.







Po skończeniu pracy pan Andrzej poprosił o ścierkę (na szczęście w garażu leżały akcesoria do mycia samochodu, to coś tam się znalazło) i wypucował płytki:
- Panie Andrzeju, pan zostawi, przecież ja umiem umyć podłogę – powiedziałam zakłopotana.
- A nie nie. Ja muszę po swojemu. Pani będzie sobie myć potem. Ale na razie proszę się z myciem wstrzymać, dopóki fuga nie wyschnie. Czyli jeszcze dobre kilka dni, bo spora wilgoć tu jeszcze w powietrzu.
Faktycznie. W domu jest bardzo wilgotno. Pan Andrzej twierdzi, że dom może schnąc nawet do dwóch lat!

Płytki w kotłowni gotowe. Rozliczyliśmy się z wujem-Andrzejem, płacąc mu o 50 zł więcej, niż krzyknął za usługę, bo wykonał swoją robotę perfekcyjnie i jesteśmy bardzo zadowoleni. No i oczywiście liczymy na dalszą współpracę.

Dziś robota szła z gazem.
Marek, zakupiwszy nowy, syntetyczny sznurek, zajął się sznurkowaniem dachu. Niefajny taker zwróciliśmy do sklepu i Marek powrócił do tradycyjnej metody przytwierdzania sznurka do krokwi, mianowicie do okręcania go na łepkach na wpół wbitych gwoździ – papiaków. Najpierw wyznaczał ołówkiem na bokach krokwi punkty, w które należy wbić gwoździe. Równo co 40 cm na jednej krokwi, oraz co 40 cm na krokwi sąsiedniej, tylko w połowie długości tej pierwszej czterdziestki, na mijankę. Po wbiciu papiaków, ale tylko do połowy aby łepki wystawały o kilka milimetrów, rozpinał na nich sznurek, zygzakiem, okręcając sznurek wokół każdego gwoździa.









Rozciąganie sznurka idzie dość szybko, ale nie jest to bynajmniej przyjemna robota, bo sznurek musi być mocno naprężony. Gdy sznurek pozostanie luźny, nie spełni swojej roli. Wtedy wełna pod sznurkiem, dociśnięta od spodu płytami karton-gips, wybrzuszy luźny sznurek i przyklei się do dachu, a dokładnie tego chcemy uniknąć.

Po kilku godzinach siłowania się z naprężaniem sznurka, pomimo pracy w rękawiczkach, Marek miał skancerowane dłonie z pozdzieraną skórę. Sznurek wżynał się w ręce z każdą godziną coraz boleśniej, niemniej mój dzielny mąć pracował intensywnie dopóki nie skończył. Nie chciał wracać do tej nieprzyjemnej pracy w kolejnym dniu. Stwierdził, że od jutra jego obolałe, pulsujące i zbułowane dłonie mają odpoczywać i wracać do zdrowia, i że nie zdzierży dwóch dni tej męki. Zamknąć rozdział.
Marek twierdzi, że prawidłowe naprężanie sznurka przy pomocy takera jest niewykonalne. Zszywka nie jest w stanie utrzymać sznurka w naprężeniu. Poza tym kto by miał tyle siły, aby jedną ręką naciągać sznurek, a drugą obsługiwać taker. To można zrobić przy kilku zygzakach, ale nie przy całym dachu. Tak więc tylko gwoździe, żaden taker.

Kolejnym etapem ocieplania i zabudowy dachu będzie ułożenie wełny, następnie folii, potem zamontowanie profili i wreszcie przykręcenie do nich płyt kartonowo-gipsowych. Profile montowane będą do krokwi na tzw. wieszaki, czyli takie jakby blaszki przypominające kształtem grzybki, na które zapina się profile.





Wujo-Andrzej popatrzył na Markową pracę i powiedział:
- Panie Marku, za dokładnie aż. Powiem panu, że przy takim dachu jak ten, z płyt OSB, to te sznurki w zasadzie wcale nie są konieczne.
- Jak to nie? Przecież szczelina powietrzna musi być?
- No i będzie, mniejsza, większa, ale będzie. Wełna nie będzie ściśle dolegać do płyty i powietrze sobie zawsze tędy miejsce znajdzie. A taka prawdziwa szczelina, osznurkowana, to jest potrzebna gdy między deskowaniem a wełną mineralną daje się folię paro-przepuszczalną. Bo folia ta zachowuje się trochę jak tropik w namiocie. Sama nie przepuszcza wody, ale jest wilgotna. I nie wolno, żeby wełna do tego mokrego dotykała, bo zgnije. Natomiast płyta OSB zachowuje się inaczej. Na tym nic się panu nie skropli.

Czyli – zdaniem wuja Andrzeja – naszej wełnie nic nie grozi. Niemniej nie do końca daję wiarę tym radom i trzymamy się projektu budowlanego. A w nim sznurkowanie jest przewidziane. Wyliczając od strony nieba kolejność warstw w naszym dachu jest następująca:

  • gont,
  • papa,
  • płyta OSB,
  • przerwa powietrzna,
  • sznurek,
  • wełna mineralna,
  • folia paroizolacyjna, 
  • płyty kartonowo-gipsowe.







Tak więc sznurki są, naprężone, rany na rękach się goją, a zabezpieczona sznurkami pustka powietrzna, zgodna z projektem, z pewnością nie zaszkodzi.


Ja z kolei – dla odmiany – malowałam!

W drodze na budowę kupiliśmy w Praktikerze 10 l wiadro farby gruntującej Śnieżki, w nadziei, że tym razem farba nie będzie popsuta. Niestety. Znów to samo! Farba rozwarstwiona, po wierzchu pływa olej, który nie zespala się z emulsją nawet po dokładnym wymieszaniu. Farba ma konsystencję kisielu, kauczuku, gluta, galarety. Gdy zanurza się w niej kij i podnosi go do góry, farba z niego nie kapie strużką, jak to powinno być, ale odrywa się od razu i zostaje w wiadrze. No gęsty kisiel i to mocno zwarty!
Wkurzyłam się. Marek sprawdził datę produkcji – farba nie jest jeszcze przeterminowana, ale data produkcji i seria ta sama, co na wczorajszej, feralnej farbie z OBI. Wujo Andrzej zerknął na farbę i orzekł, że farba jest zważona, popsuta, i że pewnie przemarzła w zimę bo była źle przechowywana. Nic z niej nie będzie.

Chcąc nie chcąc wsiadłam w auto i pojechaliśmy z młodszym synem z powrotem do Praktikera, oddać farbę. Ale niestety, ten sklep nie załatwia takich spraw od ręki. Łaskawie przyjęli reklamację. Będą odsyłać farbę do producenta, który rozstrzygnie, czy farba faktycznie jest trefna. Pani ekspedientka z działu farb, zawezwana do punktu reklamacji, orzekła, że farba ma prawo się rozwarstwić, że to zjawisko normalne i że należy ją wymieszać. Ale przyznała też, że farba się nie scala po wymieszaniu, że spoiwo faktycznie oddziela się od zawiesiny i że tak być nie powinno. Niemniej rozstrzygnie to producent.
Spisali protokół, wzięli moje dane i czekam na telefon z decyzją. Czy odzyskam moje 58 zł? Znam farbę gruntującą Śnieżka, wiem, jaką powinna mieć prawidłową konsystencję, wiem, jak rozprowadza się po ścianie i wiem, że to coś, co kupiłam, farbą dobrą nie było. Zresztą powiedział to również wujo-Andrzej, zawodowy malarz. Dlatego tym bardziej wkurzają mnie procedury Praktikera. Sprzedawca powinien znać się na farbach i umieć ocenić, czy farba jest ok, czy też jest zważona. Póki co czekam.

Wróciliśmy na budowę i zajęłam się malowaniem sufitów „na gotowo”, farbą Tikkurila super white. Najpierw w trzech pomieszczeniach pomalowałam wszystkie ranty przy suficie, dokładnie pędzelkiem, grubszą warstwą, żeby wypełnić i zamalować wszelkie cienie i przebarwienia tynku spod spodu. Wałek nie dochodzi do samego rogu i trzeba to zrobić ręcznie, pędzelkiem. A jest z tym sporo zabawy. Naskakałam się po drabinie w górę i dół, co chwilę przesuwając ją o kilkadziesiąt centymetrów w bok. Spaliłam przy tym mnóstwo kalorii, co pozwoliło mi bez wyrzutów sumienia wpałaszować kilka czekoladowych cukierków.

Potem pomalowałam trzy sufity, każdy z nich już po raz trzeci (przedostatni) albo czwarty (ostatni). Naprawdę zaczyna to wyglądać super! Gdy farba wyschnie będzie idealnie. Niebawem będę mogła dopisać sobie do listy moich kwalifikacji zawodowych „malarz pokojowy”.

Na ścianie w łazience, w miejscu gdzie planowane są płytki, wymalowałam kupione próbki, testery farb. Dwa spośród trzech kolorów okazały się trafione w punkt. Podobają nam się. Ale kolor środkowy wydał nam się nijaki, jakby pożółkły biały, nieładny. Trzeba będzie wybrać w jego miejsce jakiś inny.



Testery farb to świetna opcja. Kolory wymalowane na tynku, na dużo większej powierzchni niż prostokącik na saszetce o rozmiarach 5 x 5 cm, wyglądają całkiem inaczej, niż je sobie wyobrażaliśmy. Najładniejszy kolor z próbnika, na ścianie wypadł najgorzej. Postanowiliśmy szukać dalej, do skutku, i malować ścianę w łazience dotąd, aż znajdziemy właściwą kombinację barw. Pojedyncza próbka kosztuje tylko 2,90 zł, a naprawdę daje wyobrażenie, jak będzie wyglądać ściana. A więc w dalszym ciągu szukamy inspiracji barwnych i testujemy kolorki.