Dom

Dom

środa, 26 kwietnia 2017

83. Wyprawa po fakturę za przyłączenie prądu i wypompowanie wody z instalacji

2014-11-30 

Z samego rana wybraliśmy się do elektrowni PGE Dystrybucja, na ulicę Tuwima, czyli do tego znienawidzonego przez nas miejsca, aby dowiedzieć się wreszcie, co z fakturą za przyłączenie. 

Całkiem dawno temu elektrownia przyjechała, podłączyli prąd, czyli przypięli warkocz do sztycy, i pojechali. Na fakturę czekamy już ponad dwa miesiące, i cisza. Aż nam się przeterminowała umowa na przyłącze tymczasowe i musieliśmy zawierać aneks. 
Bez faktury nie możemy zapłacić za przyłączenie, bo nie wiemy ile (znamy tylko koszty przybliżone, szacunkowe). A bez zapłaty nie wystawią nam jakiegoś ważnego certyfikatu, który trzeba okazać w PGE Obrót, aby móc załatwiać umowę na dostawę prądu docelowego i założenie licznika.

Wzięliśmy teczkę ze wszystkimi elektrycznymi papierami oraz z aktem notarialnym pod pachę i jedziemy. Chcieliśmy tam dotrzeć rano, zanim zwalą się ludzie. Tam są zawsze okropne kolejki, a numerków niet. 
Niestety, dojazd na ulicę Tuwima okazał się w mieście Łodzi zadaniem niewykonalnym. Nie dość, że pół miasta jest wyłączone z ruchu z powodu wszędobylskich remontów, w tym z powodu budowy trasy W-Z, to jeszcze po drodze natknęliśmy się na kierujących ruchem policjantów, którzy wszystkim nakazywali skręcać. Okazało się, że w jednej ze starych kamienic (w centrum prawie wszystkie są stare) był pożar i ulica Tuwima, dokładnie na odcinku, gdzie mieści się siedziba elektrowni, jest wyłączona z ruchu. Jak pech to pech. Krążyliśmy po mieście dobrą godzinę, nie mogąc wydostać się z korków. Udało nam się to tylko dlatego, że Marek jest bardzo sprawnym kierowcą, który umie zawrócić samochodem praktycznie w miejscu i wpycha się w ścieżki między garażami, jeździ skrótami, przez parkingi, drogi osiedlowe, między blokami oraz przez stacje benzynowe, ryzykując oczywiście mandat.

Ostatecznie porzuciliśmy samochód kilka przecznic od celu i wyruszyliśmy na piechotę – bo dojechać się po prostu nie dało. Zamiast pokonać odległość trzech kilometrów w 10 minut, straciliśmy ponad godzinę, po czym półtora kilometra szliśmy na pieszo. Ale kto wiedział. 
Mróz tego dnia był okropny. Nie dość, że temperatura poniżej zera, to jeszcze przeraźliwy, przeszywający wiatr. Okropnie zmarzłam. Zima to pedał! (bez urazy panowie homoseksualiści – pozdrawiam).

W elektrowni – pustki. Nikogo. Czyli brak dojazdu ma przynajmniej tę dobrą stronę. Ale obsługa – bez mian. Jeden gruby facet za biurkiem gadał przez telefon w prywatnej sprawie i nie raczył nawet podnieść na nas wzroku. Poczekaliśmy chwilę, żeby nie przerywać, ale już zdążył nas zdenerwować. Dopiero po chwili zauważyliśmy, że dwa boksy dalej siedzi drugi facet. Nie było go widać, a on sam nie raczył się wychylić zza parawanu i zaprosić petentów w celu obsłużenia. Reszta stanowisk nieczynna. 

Nie mogąc doczekać się zakończenia rozmowy telefonicznej przez grubasa, podeszliśmy do tego drugiego gościa. Ten okazał się całkiem miły. Okazało się, że nasza wizyta jest po nic. Niczego nie musieliśmy składać, niczego podpisywać. Mieliśmy ze sobą oświadczenie elektryka o tym, że instalację wykonał zgodnie z przepisami, na wszelki wypadek, ale facet zza biurka powiedział, że to już niepotrzebne, bo przy zgłaszaniu gotowości do przyłączenia było to już składane. No owszem, było. 
- To czemu nie otrzymaliśmy faktury, skoro wszystko niby jest załatwione? – spytałam. 
- No właśnie nie wiem. Faktura powinna być. 
Pan odkliknął sobie coś w komputerze i powiedział, że teraz na pewno wystawią fakturę. Poprosiłam, aby przysłali ją pocztą, bo nie uśmiecha mi się spędzać życia w samochodowych korkach. 

Zostaliśmy poinstruowani, że gdy otrzymamy fakturę, jak już ją przyślą, mamy oczywiście zapłacić i z dowodem zapłaty stawić się znów w elektrowni PGE Dystrybucja po certyfikat. A potem już TYLKO do PGE Obrót by załatwić licznik. 

Nie jest zrozumiałe, czemu faktura do tej pory nie została wystawiona. Przecież to nikt inny jak pracownicy elektrowni przyłączali warkocz, więc wiedzieli, że to zrobili. Nie skoordynowali sobie przepływu informacji z działu przyłączeń do działu faktur? A przecież wszystko wklepują w system komputerowy, za każdym razem mnóstwo czasu zajmuje im logowanie, odszukiwanie nas jako użytkowników – wiedzą o nas i naszych prądach wszystko! A dziś facet podejrzał w systemie i odkrył Amerykę, że faktycznie, podłączone jest i że można fakturować. Ech, szkoda gadać. 

Po elektrowni pojechaliśmy na działkę. Byliśmy umówieni z hydraulikiem Kukułką na zabezpieczenie instalacji wodnej przed zimą. Wreszcie znalazł dla nas czas (ostatnio albo był niedostępny z powodu innych zleceń albo był chory i nie mógł). 


Już najwyższy czas spuścić wodę z rur rozciągniętych po domu, bo gdy będą pełne mróz może je zwyczajnie rozsadzić. To by dopiero było, gdyby jakąś rurę zatopioną w betonowej wylewce szlag strafił. Nawet nie chcę o tym myśleć. Nie spałam ostatnio po nocach patrząc z niepokojem, czy termometr nie za nisko zszedł poniżej zera. 

Kukułka twierdzi, że przy kilku stopniach mrozu instalacja nie zamarznie od razu. Mróz musiałby trzymać kilka dni, bo budynek, chociaż nieogrzewany, to ma jednak pewną bezwładność cieplną. To fakt. Na dworze minus pięć a woda w wiadrze w domu jeszcze nie zamarzła. 
Jednak nie ma co z tym zwlekać. Gdy mróz zejdzie do kilkunastu kresek poniżej zera, może być groźnie. 

Kukułka przywiózł ze sobą kompresor. Dziwną, warczącą i bardzo ciężką maszynę, na dwóch kółkach do łatwiejszego przetaczania jej po podłodze. Z kompresora wychodziły jakieś wężyki, które pan Darek podpiął, w sensie dokręcił, do wylotów rurek od instalacji centralnego ogrzewania w miejscu, gdzie potem będzie podłączany piec. Włączał maszynę i tłoczył nią powietrze do rurek rozprowadzonych po całym domu. Powietrze wypychało z instalacji wodę, która wytryskiwała salwami na podłogę we wszystkich miejscach, gdzie potem podłączane będę kaloryfery. Co chwilę chodził do rozdzielni instalacji, zakręcał jedne kraniki, odkręcał inne, przepinał wężyk od kompresora do innych wylotów i znów tłoczył powietrze. Trwało to ponad godzinę. Zdążyliśmy porządnie zmarznąć w tym nieogrzewanym domu. Raz nawet, w końcówce wężyka, pod wpływem przelatującego, zmrożonego powietrza, zamarzła woda i lód blokował podmuch. Pan Darek podgrzewał metalowy zawór zapalniczką, żeby odmrozić wylot. 








Na koniec powiedział:
- No. Wszystko w porządku. Udało się. Ale to był już ostatni gwizdek na spuszczenie wody, bo w jednym miejscu w podłogówce trochę przyłapało.
- Jak to przyłapało? Zamarzło? I co teraz?
- No nic. Przedmuchało się, więc bez problemu. Wszystko gra. Jeszcze takich mrozów wielkich nie było, ale już zapowiadają minus dwanaście w nocy, więc mówię – ostatni gwizdek.

Kukułka zainkasował stówę, pozakręcał wszystkie kurki. Wlazł do studzienki zakręcić zawór główny wody. Powiedział, że gdy będziemy po zimie odkręcać wodę, to żeby pamiętać o zakręceniu zaworu spustowego w studzience, a najlepiej, żeby go przywołać i żeby wodę uruchomił on sam. I pojechał.

Po czasie powiem, że nie zapamiętaliśmy zbyt dokładnie rady pana Darka o zaworze spustowym, i wyniknęło z tego bardzo dużo kłopotów. Kiedyś o tym opowiem, ale na razie koniecznie trzeba zapamiętać tylko tyle, żeby nikt, kto nie ma pojęcia o hydraulice, nie próbował samodzielnie majstrować przy zaworach w studzience. Z serca radzę, by powierzyć tę czynność hydraulikowi i nie ufać żadnym panom Mietkom, że odkręcenie zaworu to pestka.

Do zobaczenia na wiosnę, gdy będziemy wznawiać prace. Wreszcie mogę spokojnie spać.

82. Prąd tymczasowy jest tymczasowy, a PGE bywa nowoczesne

2014-11-24

Elektrownia podłączyła nam prąd, czyli połączyła warkoczem naszą sztycę wystającą z dachu ze słupem stojącym przy ulicy. Z samym podłączeniem nie było kłopotu. Po złożeniu w elektrowni gotowości do przyłączenia był telefon, umówienie terminu, panowie przyjechali samochodem z podnośnikiem koszowym i bez żadnych pytań podpięli warkocz.




Warkocz jest, ale dalej nic się nie dzieje. Elektrownia nie wzywa do złożenia żadnych dodatkowych dokumentów, nie przysyła też faktury za przyłączenie. My też nie nalegamy. Mamy czas. Zima za pasem, nie spieszy nam się. Budowa stoi i czeka na wiosnę. Ale póki co mamy dwa prądy: tymczasowy – ten z prowizorki budowlanej, olicznikowany, i prawdziwy, w nowym domu, gdzie normalnie jest faza i możliwy pobór.
Nie wiem, czy to tak może być, bo licznik jest tylko w prowizorce. Zatem gdybyśmy byli złodziejami to moglibyśmy czerpać prąd z domu, poza licznikiem, całkiem za darmo. Należy się tylko dziwić, że elektrownia dopuszcza do takich sytuacji. A stan podwójnego prądu trwał kilka dobrych miesięcy. 



Czas płynie. I tak już ten czas upłynął, że okazało się, iż nasza umowa na przyłącze tymczasowe właśnie się skończyła. Bo była to umowa na czas określony.
Dostaliśmy pismo z PGE Obrót, aby zgłosić się do Biura Obsługi Klienta, tym razem do siedziby przy Alei Kościuszki, a nie na znienawidzone przeze mnie, zabytkowe miejsce przy Tuwima, gdzie również pracownicy są zabytkowi i pracują jak za komuny.

Zabraliśmy więc segregator z papierami, w tym oczywiście akt notarialny, który wszelkie możliwe instytucje i urzędy mają u siebie w kserokopiach w dziesiątkach egzemplarzy (za każdym razem o niego proszą i za każdym razem go kopiują) i pojechaliśmy „załatwiać” sprawę.

Biuro Obsługi Klienta na Kościuszki to miejsce adekwatne do współczesności, w której żyjemy. Naprawdę muszę przyznać, że firma z powodzeniem wdrożyła europejskie standardy i że klient może czuć się tam ważny i dopieszczony.


Po pierwsze – nie ma możliwości, aby petenci pokłócili się między sobą o kolejkę. Obowiązuje system numerków. Wchodzisz i napotykasz na stojak z wbudowanym panelem dotykowym. Wybierasz obrazek „po co przyszedłeś” i maszyna drukuje ci bilet z numerem. No i teraz tylko czekasz, aż na monitorze wyświetli się twój numer, wraz z podaniem numeru stanowiska, do którego należy podejść aby zostać obsłużonym. Można?

Hala-poczekalnia jest ładna i czysta. Są krzesełka, są kwiaty. Nikt się nie kłóci. Obsługa idzie szybko, bo okienek zapraszających co chwilę kolejne osoby jest wiele. Załatwianie spraw odbywa się na siedząco, jak w baku i pani bądź pan wita każdego petenta wyuczonym uśmiechem i przyjacielskim podaniem dłoni. Niby pierdoła, ale od początku robi się jakby milej. Pracownicy mają jednakowe stroje, w barwach loga PGE. Panie mają uwiązane pod szyją apaszki w barwach PGE. Wszyscy są piękni, schludni, eleganccy. Żadna pani nie wychyla się z tandetnym wisiorkiem ani z przyciasnym sweterkiem w seledynowe paski. Wszędzie widać tylko PGE.

Kto by pomyślał, że ja, orędowniczka wolności jednostki, bojowniczka przeciwko mundurkom szkolnym i osoba wysoce tolerancyjna gdy idzie o sprawy ubioru, koloru włosów i wizerunku, będę zadowolona z uniformów, w jakie elektrownia ubrała swoich pracowników. A jednak jestem. Wygląda to naprawdę dobrze. Może to dlatego, że na indywidualny gust samych pracowników nie ma co liczyć, bo zbyt często ubierają się wielce niestosownie. A tak – każdy ma problem z głowy. Kobiety nie głowią się, którą bluzeczkę wybrać aby wzbudzić zazdrość koleżanki zza biurka z naprzeciwka, a firma nie martwi się, że zamiast profesjonalnie wyglądającej załogi ma w biurze obsługi rewię w s tylu Faszyn from Raszyn.

Ale za słodko być nie może. Niestety, nasze społeczeństwo nie dorosło do tak wysokich standardów obsługi. Pewna staruszka całkowicie popsuła perfekcyjny obrazek. Przyszła i najpierw nie umiała wcisnąć odpowiedniego obrazka na ekranie dotykowym. Nie umiała się zdecydować, czy chodzi jej o wyjaśnienie płatności, czy o zawarcie umowy, czy też o złożenie reklamacji. Naciskała automat wiele razy, generując wiele numerków, które szybko gniotła i jako „śmieci” wrzucała do doniczek z kwiatami, zamiast do kosza, który stał obok. Ale nic. Popatrzyłam na nią, jak bezradnie się zmaga z nowoczesnością i pomyślałam, że trzeba kobiecie pomóc, bo chyba się sama nie odnajdzie. W pewnym wieku nie ma się co dziwić. Nie wiadomo, czy ja na starość będę umiała z łatwością obsługiwać teleporter albo wehikuł czasu. Podeszłam więc do niej – i natychmiast pożałowałam. Ogarnęła mnie tak porażająca fala smrodu, że prawie zwymiotowałam. Kobieta nie radzi sobie nawet z higieną osobistą, a co dopiero mówić o komputeryzacji. Trudno. Jak już jestem, do ograniczyłam oddychanie do absolutnego minimum i spytałam śmierdziela, czy nie potrzebuje pomocy. Okazało się, że nie potrzebowała. Już ma numerek.
- Nie nie, radzę sobie! Numer mam, wiem, że teraz czekać mam! – spławiła mnie baba prawie urażona.

Oddaliłam się czym prędzej, na bezpieczną odległość i aż mi się żal zrobiło tych nowych, ładnych tapicerowanych krzeseł, które na jakiś czas przejmą woń od niedomytej petentki. Gdy przyszła jej kolej na obsługę, jej donośny, chrapliwy głos rozbrzmiewał w całej hali, czyli ze słuchem też u niej nie najlepiej. Były to słowa w stylu słynnego telefonu do straży pożarnej pt. „styrta się pali” – kto nie zna - do sprawdzenia na YT, warto. I nie to, że ja mam coś przeciwko starym ludziom. Nie lubię tylko, gdy śmierdzą i gdy są chamami.

Wreszcie wyświetlił się nasz numerek. Trafiliśmy na świetną, młodą kobietę, która nie dość, że od ręki przygotowała aneks przedłużający umowę tymczasową (od razu podpisaliśmy), to jeszcze podpowiedziała, jak dalej ruszyć sprawę w PGE Dystrybucja na Tuwima, aby zawrzeć ostateczną umowę na przyłącze docelowe. Musimy więc sami podjąć poniższe kroki, bo PGE Dystrybucja raczej nie wykona pierwszego ruchu.

Otóż trzeba się tam udać i złożyć oświadczenie uprawnionego elektryka, że instalację wykonał zgodnie przepisami. Oświadczenie takie posiadamy, wymusiłam jego podpisanie na naszym nieudanym fachowcu.

Po tym zgłoszeniu PGE Dystrybucja wyda nam certyfikat, a następnie wystawi fakturę za przyłączenie. I wtedy dopiero możliwe będzie zgłoszenie się do PGE Obrót z wnioskiem o założenie licznika w skrzynce na naszym domu.
W najbliższym wolnym terminie musimy jechać na Tuwima by zakończyć tę farsę z podwójnym prądem. Aż mi się robi niedobrze, jak o tym pomyśle, chyba innego wyjścia nie będzie.

Najcenniejsza informacja, jaką przekazała nam miła pani z Biura Obsługi Klienta, jest taka, że możemy przejść na tańszą taryfę opłat za prąd jeszcze przed odbiorem technicznym budynku, który to odbiór jest zawiłą procedurą przeprowadzaną przez Nadzór Budowlany, wiążącą się z mnóstwem papierów, oświadczeń no i oczywiście z pieniędzmi. O odbiorze jeszcze nic nie wiem, ale gdy przyjdzie czas zapewne się dowiem.
Dotąd wszyscy nam mówili, że tańsza taryfa (czyli taka mieszkaniowa, do poboru prądu dla celów bytowych) jest możliwa dopiero po uzyskaniu pozwolenia na użytkowanie wydawanego przez Nadzór Budowlany. A do tego czasu rzekomo jest się skazanym na drogi prąd budowlany. Otóż nic podobnego.

Jeśli etap budowy będzie na tyle zaawansowany, że można będzie uznać, iż budowa się skończyła, a trwają jedynie prace wykończeniowe – należy zgłosić ten fakt do PGE Obrót – na specjalnym wniosku, który Pani od razu nam podarowała do wypełnienia . Był to wniosek o zmianę taryfy na bytową. Składa się w nim oświadczenie, że etap budowy się zakończył, I potem przyjedzie inspektor z PGE, sprawdzi prawdziwość oświadczenia (czyli możliwe, że zechce wejść do domu), zrobi protokół potwierdzający, że prąd już nie jest do budowy tylko normalny – i taryfę zmienią.

Przypomniało mi się, że w tej sprawie mydlił nam oczy pracownik elektrowni, który liczył na fuchę a którego spławiliśmy. Przebąkiwał wtedy, że gdyby to on robił nasze przyłącze, to z racji swego stanowiska i znajomości, jako pracownik PGE wie, jak obejść przepisy i jak załatwić zmianę taryfy przed odbiorem. Teraz już wiem, że to nie wymaga specjalnego załatwiania i układów, tylko to się po prostu należy. Jednak mało ludzi o tym wie i większość płaci za prąd budowlany aż do odbioru budynku.

piątek, 7 kwietnia 2017

81. W poszukiwaniu zaginionej .... rury

2014-09-20

Jest sobota, godzina 6:30. Dzwoni budzik. Pobudka! I nie ma powolnego wybudzania się, przeciągania w sennej pościeli ani kawy do łóżka. Biegiem biegiem. Pan hydraulik wraz z panem koparkowym nie będą na nas czekać. Oni zaczynają pracę o siódmej, więc na działkę dotrą już na 7:30. 

Ponieważ wczoraj pracowaliśmy do trzeciej nad ranem, nie było nam łatwo wstać. Ale nic to. Oczy na zapałki, kosmetyczka do torebki (znów narysuję sobie twarz w samochodzie w oczekiwaniu na zielone światło) i jedziemy na budowę. Dziś szukamy przyłącza kanalizacyjnego. 

Nasze przyłącze to obiekt widmo. Niby jest, a go nie ma. I nikt nie zna prawdy o nim. Na mapach geodezyjnych – jak najbardziej przyłącze istnieje. W geodezji twierdzą, że zostało ono naniesione przez uprawnionego geodetę po inwentaryzacji nieruchomości. W archiwum wpisu są wszystkie mapki, podpisy, pieczątki. Ktoś to zgłosił, naniósł, podpisał się, zapewne wziął za to wynagrodzenie. 

W ZWiK okazało się, że przyłącze wprawdzie na mapach jest, ale w teczce nieruchomości brak na nie jakiejkolwiek dokumentacji. W szczególności brak protokołu zdawczo-odbiorczego, bez którego ZWiK odmawia zgody na zawarcie umowy na odbiór ścieków i nie pozwala na przyłączenie się do kanalizacji. Przy czym ZWiK nie wie, jaki jest stan faktyczny i nie wie albo nie chce powiedzieć, jak go ustalić. Po bezowocnej wizycie osobistej w ZWiK, podczas której okazało się, że nie ma tam z kim rozmawiać bo nikt nic nie wie i odsyłają człowieka od okienka do biurka a potem do telefonu – postanowiłam napisać pismo. Niech się tą sprawą zajmą na poważnie. W piśmie zadałam szereg bardzo konkretnych pytań. 


Niestety, odpowiedź na moje pismo, która dotarła do mnie po ponad dwóch miesiącach, okazała się pismem nie na temat. ZWiK nie odpowiedział na żadne z moich pytań, a jedynie przysłał ogólnikowe pisemko opisujące procedurę załatwiania formalności w sprawach typowych. Nie wzięli pod uwagę, że nasza sprawa typowa nie jest. Oni chyba sami nie wiedzą, co z tym zrobić. Nie wiedzą, kto zgubił dokumentację albo czy w ogóle ona istniała. Nie wiedzą, jakim cudem przyłącze, którego nie ma w papierach znalazło się na mapach. Telefonicznie jakiś pracownik ZWiK zdradził mi, że w zasadzie powinni sprawdzić w terenie, czy przyłącze istnieje czy nie, ale chwilowo nie mogą tego zrobić, bo mają popsuty jakiś tam sprzęt. 

Napisali też, że można zlecić kamerowanie, podając cenę za metr bieżący filmowanego kanału, przy czym nie napisali, ile tych metrów miałoby być zamówionych. Tak więc jestem w punkcie wyjścia i wiem, że nic nie wiem.

Zadzwoniłam do pana Kukułki, naszego hydraulika, z prośbą o radę. Co robić? Zadzwoniłam też do architekta z tymże samym pytaniem. Obaj, niezależnie od siebie stwierdzili, że trzeba wynająć koparkę i sprawdzić, jaki jest stan faktyczny. Odkopać rury, które znajdują się na znacznej głębokości około dwóch metrów (kopanie łopatą odpada) i przekonać się, czy to przyłącze jest, czy też go nie ma.

Architekt twierdzi, że sprawa jest na tyle nietypowa, że w ZWiK nie ma na to procedury i sami nie wiedzą, co z tym zrobić. Ale zasugerował, po konsultacji z geodetą, że gdyby udało się przyłącze odnaleźć, to powinno wystarczyć zrobienie dokumentacji powykonawczej oraz sporządzenie opinii przez uprawnionego hydraulika o tym, że przyłącze istnieje i że jego stan techniczny jest dobry, nadający się do użytkowania. Nie ma natomiast gwarancji, czy to wystarczy. Mówił też coś o konieczności aktualizacji map przez geodetę, ale najpierw trzeba odnaleźć przyłącze.

No więc przyjechał hydraulik, wraz z operatorem mini-koparki. Przywieźli ze sobą tą sprytną maszynę, na samochodzie dostawczym z odkrytą paką. Koparka zjechała z przyczepy pod dużym kątem, po dwóch metalowych szynach, które panowie podstawili pod gąsienice ryzykując, że jeśli cokolwiek się omsknie, ugnie albo skręci, to koparka po prostu spadnie z auta i się roztrzaska o beton. Ale nic takiego na szczęście się nie stało. Sprytnie to panowie wykonali. Koparka nie przemieszcza się zbyt szybko, więc na dalsze odległości wożą ją po prostu na samochodzie zabierając z sobą prowizoryczny trap.


Panowie rozpoczęli działania od przestudiowania projektu i dołączonych do niego map. Ustalili mniej więcej, w którym miejscu powinno znajdować się nieszczęsne przyłącze i rozpoczęli kopanie. Koparka najpierw zepchnęła na płasko wzniesienie z pozostałego po wylewkach piachu, które znajdowało się przed domem. Potem wjechała na przygotowany płaski fragment działki i błyskawicznie wykopała ogromny dół. Najpierw jeden, potem obok drugi, łączący się z tym pierwszym. Prawie cały teren między siatką a domem został rozorany. Z jednej strony pojawił się głęboki na ponad półtora metra dół, a obok wybrana z niego hałda ziemi.

Niestety, poszukiwana studzienka rewizyjna nie została znaleziona. Ale nagle pojawiło się coś. Rura. Tylko czemu niebieska? Czyżby gazowa? Eeee, coś im się nie zgadzało. Rura nie wyglądała na gazową. Panowie znów sięgnęli do projektu i map i stwierdzili, że to nie gaz, bo rura gazowa powinna przebiegać całkiem w innym miejscu. Faktycznie, przypomniało nam się, że gdy gazownicy przyjechali odcinać gaz (który zresztą był odcięty), to kopali i odnaleźli rurę tuż przy furtce. A więc dokładnie tam, gdzie pokazywała mapa. .




Skoro nie jest to rura gazowa, to jaka? Hydraulik stwierdził, że rura kanalizacyjna to też nie jest. Nie używa się takich dziwnych przekrojów i kolorów. No i to z jakiegoś słabego plastiku jest, który był nieco sfatygowany i popękany. Pan Kukułka wskoczył z łopatą do wykopanego dołu, tak, że wystawała mu nad ziemię ledwie głowa, i zaczął ręcznie obkopywać ową tajemniczą rurę, dokąd też ona biegnie. Okazało się, że rura szła w kierunku ulicy, wchodziła pod marny i sfatygowany fundament ogrodzenia.

- Wygląda mi to na dzikie przyłącze. Jakby ktoś połączył szambo z kanalizacją. Tam głębiej pewnie jest kolano, które schodzi głębiej, bo ta rura coś za płytko jest, i wpuszczali sobie ścieki z szamba do kanału, na dziko. Tylko z czego ta rura? To jakiś śmieć jest. To się dosłownie w rękach kruszy – relacjonował pan Kukułka.






No ładnie. Oczywiście, że to śmieć. Dom, który wyburzyliśmy był jednym wielkim śmieciem, zbudowanym ze śmieci. Nic więc dziwnego, że i nielegalne przyłącze zbudowane było ze śmieciowej rury w ogóle nie przeznaczonej do takich zastosowań. Jakoś nie byliśmy tym zaskoczeni.

Hydraulik łatwo skruszył fragment śmieciowej rury przy pomocy kilku stuknięć łopatą. Szukał dalej, dokąd też ta rura biegnie, gdzie się kończy i z czym się łączy. Niestety, wychodzi na to, że trzeba będzie kontynuować kopanie z drugiej strony ogrodzenia, w chodniku.

Hydraulik stwierdził, że trzeba sprawdzić, czy dzika rura jest drożna, czy faktycznie łączy się z kanałem w ulicy i czy odprowadza wodę. Przywlekliśmy z domu węża ogrodowego, którego końcówkę hydraulik wepchnął do niebieskiej rury i odkręciliśmy strumień wody. Po chwili woda zaczęła się cofać i wylewać z rury do dołu.

- Oj, chyba nie jest drożna. A może to przez to, że za mały spadek? Przydałaby się jakaś szmata. Jak się zatka wylot to zobaczymy, czy ją wypchnie, czy woda się faktycznie cofa, czy poleci dalej.

Jedyną szmatą, jaką mieliśmy na budowie był roboczy t-shirt Marka. Całkiem jeszcze dobry, do pracy znaczy się, bo do chodzenia to już niekoniecznie, ale bez zastanowienia poświęciliśmy go sprawie i zrobiliśmy z niego szmatę. Hydraulik wepchnął t-shirt do rury, uszczelniając wylot i ponownie odkręciliśmy wodę. Po chwili ciśnienie wody w rurze wypchnęło szmaciany gałgan z rury i wpuszczona woda cofnęła się z rury do wykopanego dołu.

- Nie ma przelotu – zawyrokował hydraulik. – Albo jest jakaś zaślepka, albo jest zapchane.

No i co dalej?




Stanęło na tym, że koparka odjechała a hydraulik ma przyjechać działać dalej w ciągu tygodnia. Powiedział, że spróbuje przepchać rurę. Ma plan dokopać się do kolana, do odejścia od kanału. Głośno się wszyscy zastanawialiśmy, jak z tego wybrnąć:

- Skoro na mapach przyłącze jest, to zrobimy tak, że ono jest. Jeszcze go nie ma, ale będzie. Powiemy, że odkopaliśmy je po prostu. Potem się zrobi dokumentację powykonawczą, zgłosi się do ZWiK i już. Zrobią protokół i podpiszemy umowę na odbiór ścieków. Ma ktoś lepszy pomysł?

Nie wiem, co dalej. Na kopanie w chodniku albo w ulicy potrzebne jest zapewne jakieś użyczenie pasa drogowego. Sądzę, że to trzeba gdzieś zgłaszać, pewnie za to płacić. Z drugiej strony trzeba sprawdzić, jak daleko ta rura sięga. Po drugiej stronie siatki, od strony ulicy, jeszcze spory fragment ziemi stanowi naszą działkę. Ogrodzenie nie stoi bowiem w granicy nieruchomości, ale jest cofnięte w głąb naszej działki. Tak więc trawnik i pół chodnika za siatką to jeszcze nasza własność, a nie pas drogowy. Tam wolno nam kopać bez pozwolenia.

Boże, już mnie boli głowa od tego wszystkiego! Nie mam pojęcia, jak to się skończy.

Za usługę koparki zapłaciliśmy 150 zł, plus 50 zł dla pana Kukułki, który ubabrał się w błotnym dole po pas i wszystko, łącznie z całym sobą, miał do prania.


2014-10

Dziś pan Kukułka ponownie zjawił się na naszej budowie, by kontynuować poszukiwania przyłącza i ustalić, dokąd biegnie tajemnicza rura. Ja tego dnia byłam w pracy, więc Marek sam pojechał otworzyć mu bramę, no i na moje życzenie cykać zdjęcia.

Z opowiadań wiem, ze pan hydraulik usiłował przepchnąć, odetkać jakoś rurę specjalnym urządzeniem zwanym sprężyną. Miało to postać jakby walizki podłączonej do prądu. Przez maszynę przechodziła spirala, owa sprężyna, podobna do węża od słuchawki prysznicowej. Maszyna napędzana elektrycznie kręciła sprężyną, która wchodziła do urządzenia z jednej strony a wychodziła z drugiej. Kręcący się spiralny drut wpychany przez "walizkę" miał przepchać rurę, wwiercając się w nią coraz głębiej.


Niestety. Sprężyna doszła do pewnego punktu, i utknęła. Dalej nie chciała się wwiercać.
Koniec operacji. Trzeba kopać i sprawdzać.
Tym razem pan Kukułka nie wziął za operację ani grosza, choć poświęcił na to, z dojazdem, dwie godziny.



2014-10-26

Hydraulik wreszcie znalazł czas, aby znów przymierzyć się do szukania przyłącza kanalizacyjnego.
Koparka miała być w sobotę na ósmą rano. Już się pogodziliśmy z tym, że nie pośpimy. No cóż.
Ale jednak nie. W piątek wieczorem pan Kukułka zadzwonił z informacją, że ten od koparki na ósmą jednak nie zdąży, bo ma inną robotę, i że będzie dopiero na dwunastą. Ok. Do zobaczenia o dwunastej zatem. Nawet lepiej.

Gdy dotarliśmy na działkę na dwunastą, ponownie zadzwonił pan Kukułka mówiąc, że na dwunastą pan koparkowy jednak nie zdąży i że postara się być na trzynastą. Sam hydraulik już jedzie, będzie za chwilę. No, ale bez koparki nic nie zrobi. Będzie czekał.

Czekając na Kukułkę oglądaliśmy sobie nasz dom. Już zrobiło się zimno. Na poddaszu znaleźliśmy martwego ptaka. Żółtą, sztywną, zmarzniętą sikorkę. Marek wziął ją na łopatę i wyniósł na dwór, rzucając zwłoki gdzieś w trawę.

Mieliśmy przez chwilę pomysł, aby w oczekiwaniu na pana hydraulika pozatykać szczeliny, jakie są na poddaszu między wieńcem a dachem. Na budowie zostało sporo styropianu, można by go podocinać i upchnąć w szczelinach, żeby ptaki nie sprowadziły się w zimę pod nasz dach i nie napaskudziły zbytnio. Marek dociął jeden pasek styropianu i zaczął go wpychać na sztorc między dach a mur, ale nie szło to najlepiej. Styropian był za cienki, zaczął się łamać, kruszyć, wypadać. To okazało się grubszą robotą, której nie da się tak po prostu na szybko wykonać przy pomocy nożyka i kilku płyt styropianu.
Odpuściliśmy. W zeszłą zimę dom stał tak jak teraz, jeszcze bez okien, i żadne ptaki się do niego nie wprowadziły, to może i teraz uda się przeczekać zimę bez ptasiego bałaganu. Na razie na nowych wylewkach znalazłam trzy ptasie kupy. Fuj.

Wreszcie przyjechał pan Kukułka. Wziął klucz od kłódki, a dom kazał zamknąć i odesłał nas do domu. Zaproponował, że poczeka sam na koparkę, w samochodzie, w cieple (włączy sobie ogrzewanie). Odkopią i zobaczą co z tą rurą. Czy włącza się ona do kanału głównego czy też nie. Ma zadzwonić.

Było nam to na rękę, aby jechać do domu i nie spędzać połowy dnia w oczekiwaniu na koparkę. Marek ma mnóstwo roboty, a ja też mogłabym nadrobić zaległości w obowiązkach, ogarnąć porządki, pranie, obiad, dzieci i koty. No i może wreszcie trochę pomieszkać, odpocząć.
Pan hydraulik obiecał, że po zakończeniu kopania dół będzie zasypany a teren wyrównany, przywrócony do stanu pierwotnego.

Pojechaliśmy do domu. Za kilka godzin zadzwonił pan Kukułka z niekorzystną niestety wiadomością. Mianowicie rura prowadzi donikąd. Dokopali się do kanału głównego w ulicy, który był zabetonowany. Oznacza to, że prawdopodobnie niebieska rura śmieciowa może i kiedyś wchodziła do kanału i odprowadzała nielegalnie ścieki z szamba do kanalizacji miejskiej, ale po przebudowie kanału głównego najwidoczniej dzikie przyłącze odcięto. I słusznie.

Teraz pozostaje pytanie – czy w ogóle, a jeśli tak to gdzie, w którym miejscu, znajduje się odejście od kanału głównego w kierunku naszej działki? Nawet w sytuacji, gdy przyłącze na działce nie było budowane, to w chwili modernizacji kanału głównego odejście, czyli rozwidlenie na posesję, musiało być robione. Takie są przepisy,
Pan Kukułka stwierdził, że teraz jedyną możliwością, aby to sprawdzić, jest kamerowanie kanału. Obiecał, że zorientuje się, ile to będzie kosztować i jak to załatwić.

A więc nadal wiemy, że nic nie wiemy. Zima idzie. Pewnie przyłącze musi poczekać na wiosnę.

Tym razem operacja kosztowała 100 zł, tylko za koparkę. Panowie nakopali się, narobili, namarzli, a efektu niestety brak. Pan Kukułka ponownie za swoją pracę nie wziął żadnej kasy.

80. Krojenie wylewek, czyli szczeliny dylatacyjne

2014-06

Zaprawa wysypywała się z „gara” tworząc kolejne kretowiska, które panowie rozgarniali łopatami i butami, przykrywając siatki zbrojeniowe w miarę równomierną warstwą. Siatki znajdowały się mniej więcej w połowie grubości warstwy nieubitej jeszcze i piaszczystej wylewki. Garnek usypywał kopce, a rura wypluwała zaprawę, wierzgała i buchała co jakiś czas kurzem i powietrzem. Na dole, przed domem, jeden chłopak non stop załadowywał warczącego miksokreta. Pot lał się wszystkim facetom po twarzach, bo tempo narzucili sobie okrutne.



Gdy zaprawa została rozgarnięta po całym pomieszczeniu, jeden chłopak zaczął wyznaczać ostateczny poziom wylewki, do którego będzie równana i uklepywana cała powierzchnia. Idealnie pod kreskami na ścianach wyznaczonymi poziomicą, podsypywał garścią więcej „piachu”, a następnie uklepywał go pacą na płasko, pocierając, aż pod pacą na małym fragmencie powstała płaska, wyrównana płaszczyzna. Potem przykładał do kreski pionowo listewkę robiącą za miarkę i sprawdzał, czy odległość od kreski do uklepanej pacą powierzchni pod każdą kreską jest identyczna z długością miarki. Jeśli nie była – korygował wysokość uklepanej płaszczyzny, dosypując albo odejmując zaprawy i ponownie ucierając miejsce na płasko. Takie utarte punkty pojawiły się pod wszystkimi kreskami wyrysowanymi na ścianach.




Teraz zaczęło się wielkie wyrównywanie usypanego „piachu”. W ruch poszły długie, idealnie proste deski z tworzywa. W każdą z nich wbudowana była rurka z wodą i bąbelkiem, czyli były to po prostu poziomice. Praca odbywała się na klęcząco. Panowie przykładali deskę do zatartych wcześniej pacą małych płaszczyzn pod kreskami, łapali poziom na podstawie dwóch lub trzech punktów, a następnie zagarniali poziomicami zaprawę ku sobie, pocierając rantem w tę i z powrotem. Zostawiali za deską równiutką, poziomą, ubitą z mokrego „piachu” powierzchnię. I tak centymetr za centymetrem, spod desek wyłaniały się coraz większe połacie wygładzonego podłoża. W miejsca, gdzie po przejechaniu rantem deski pozostawały drobne dołeczki, panowie podsypywali garściami nieco zaprawy i równali powierzchnię ponownie, zagarniając nadmiar „piachu” ku sobie. O rany, ależ to jest trudno opisać! Chyba brakuje mi słów. Mam nadzieję, że zdjęcia pomogą w zrozumieniu procesu.

W każdym razie to robota żmudna i precyzyjna. Zacierali i równali powierzchnię przez bardzo długi czas dbając o to, by w każdym miejscu zachowany był poziom i idealna gładkość. Oczywiście po wygładzonej części nie można było chodzić, prace więc musiały być rozplanowane tak, aby zaczynać gładzenie od najdalszego kąta i posuwać się powoli ku wyjściu z pomieszczenia. 

Uklepane i wygładzone deskami powierzchnie były następnie zacierane przy pomocy urządzenia zwanego zacieraczką. Zacieraczka to maszyna z napędem elektrycznym, której ruchoma, gładka i płaska tarcza o średnicy ok. 50 cm wykonuje ruchy obrotowe. Po wygładzeniu fragmentu wylewki przy pomocy poziomicy każdy fragment był następnie dopieszczany zacieraczką. W ten sposób powierzchnia stawała się jeszcze bardziej wygładzona, utwardzona i wyrównana. Spod zacieraczki wychodziła gładź idealna. 








Panowie starali się zacierać zacieraczką wszystkie skończone fragmenty podłogi na bieżąco, bo gdy zbyt duży teren wyrównali deskami, to potem nie było jak sięgnąć zacieraczką do jego krańców . Ale na to też mieli patent. Mianowicie rozkładali na ubitej zaprawie podwójnie złożone płyty ze styropianu, po których mogli stąpać nie pozostawiając śladów w ubitej zaprawie, bo cały ich ciężar rozkładał się równomiernie na większej powierzchni i w wygładzonej tafli nie powstawały wgniecenia od butów. Jednak podkładanie styropianów pod nogi nie było komfortowe i robota szybciej szła mniejszymi odcinkami. 




Pierwszego dnia pracy panowie rozsypali i wygładzili wylewki na poddaszu. Pozostała im do zrobienia klatka schodowa. 

W miejscach, gdzie nad klatką kończył się strop, panowie zamocowali blaty z desek, które stanowiły barierę dla wylewki, aby ta nie wysypywała się w dół na schody. Czyli dokręcili deski tak, że wystawały ponad strop, aby móc pogrubić trop o grubość wylewki. Dodatkowo na samych krawędziach, w miejscach, gdzie w przyszłości mocowane będą poręcze schodowe, panowie wycięli i wyrzucili styropian – tam musi być lity beton, aby można było wwiercić się w wylewkę głębiej i solidnie zamontować poręcz. Przytwierdzanie poręczy do styropianu nie miałoby sensu. 




Po przygotowaniu sobie frontu robót na kolejny dzień panowie na odchodne posprzątali pięknie schody, zdrapując łopatą i potem zamiatając miotłą całą naniesioną na nie zaprawę, póki świeża i póki nie zaschło. 

Na koniec przywiązali miksokreta do bramy przy pomocy łańcucha i kłódki, nasypali mu do środka mnóstwo piachu, żeby był ciężki i niemożliwy do łatwego przetoczenia. I pojechali wyrażając nadzieję, że nikt go w nocy nie ukradnie. 
Na wygładzone powierzchnie oczywiście był zakaz wstępu.


Nazajutrz szef ekipy wylewkowej wszedł po schodach na górę i wkroczył w swych ciężkich gumowcach na wygładzoną powierzchnię:
- No, ciekawe czy wpadnę i narobię dziur, zobaczymy? – śmiał się. 
Ale nie wpadł. Wylewka od wczoraj zdążyła nieco stwardnieć, choć na razie tylko w górnej warstwie.
- Delikatnie można już wchodzić, byle nie w szpilkach. 


Pan mówił, że oczywiście nie jest to jeszcze gotowa i pełna twardość, ale już powoli, od jutra, trzeba będzie rozpocząć pielęgnację betonu, czyli zraszanie i polewanie go wodą. Żeby nie dopuścić do gwałtownego wyschnięcia i żeby w całej grubości wylewki uzyskać jednolitą strukturę. 

Drugiego dnia panowie w pocie czoła rozsypywali, zbroili i wygładzali wylewki. Ale obserwacja „produkcji” wylewek była ekscytująca tylko pierwszego dnia. Teraz to stawało się już nudne i od samego patrzenia na tyrających na kolanach facetów czuło się zmęczenie. Bardzo ciężka to robota, w potwornym brudzie, kurzu i hałasie, i do tego w niewygodnej, niefizjologicznej pozycji. Kolana – pomimo uzbrojenia ich w miękkie nakolanniki – z uwagi na długotrwałość procesu gładzenia, miały prawdziwą katorgę, o kręgosłupach już nie wspomnę. Panowie ambitnie postanowili zrobić wszystko w dwa dni, więc tempo wrzucili tak mordercze, że nawet nie mieli czasu ani siły ze sobą gadać. Robota – koszmar. 



Cała, wielka powierzchnia wylewki została podzielona szczelinami dylatacyjnymi, czyli jakby pokrojona na mniejsze prostokąty. Szczeliny pojawiły się we wszystkich progach, czyli w przejściach między pomieszczeniami, a w większych pomieszczeniach przebiegały także przez środek. No i oczywiście szczeliny dylatacyjne powstały też na obrzeżach, wzdłuż wszystkich ścian – tam odległość wylewki od pustaków zapewniały rozciągnięte wcześniej taśmy dylatacyjne wykonane z miękkiej, ściśliwej pianki. 

Zrobienie szczelin dylatacyjnych okazało się bardzo proste. Otóż po wygładzeniu powierzchni panowie wbijali w nią na sztorc zaostrzoną deskę, następnie ruszali nią w prawo i w lewo, jakby kroili wylewkę nożem, żłobiąc rowek, po czym wyciągali deskę i zgarniali z gładkiej powierzchni okruchy zaprawy, które wydostały się przy krojeniu. Ot, cała filozofia. Niby takie proste, ale podobno bardzo ważne. Dzięki szczelinom wylewka dostała miejsce na swobodne kurczenie się i rozszerzanie na skutek zmian temperatur. Brak szczelin jest poważnym błędem i może doprowadzić do pękania wylewki, wypiętrzania się jej a nawet do pęknięć w murach. Tak więc fizyki nie wolno ignorować i o rozszerzalności temperaturowej ciał stałych nie wolno zapominać. To są siły nie do powstrzymania. 





Po ponad tygodniowym polewaniu wylewek dwa lub trzy razy dziennie uzyskaliśmy podłoże pod podłogi idealnie gładkie i twarde jak skała. Aby się w nią wwiercić trzeba używać wiertarki udarowej. 










Jestem zadowolona i z wylewek i faktu, że po ich skończeniu na budowie nastała błoga cisza. Dwudniowy, notoryczny warkot miksokreta to niemal tortura. Mamy to za sobą! Hura!