Dom

Dom

piątek, 7 kwietnia 2017

80. Krojenie wylewek, czyli szczeliny dylatacyjne

2014-06

Zaprawa wysypywała się z „gara” tworząc kolejne kretowiska, które panowie rozgarniali łopatami i butami, przykrywając siatki zbrojeniowe w miarę równomierną warstwą. Siatki znajdowały się mniej więcej w połowie grubości warstwy nieubitej jeszcze i piaszczystej wylewki. Garnek usypywał kopce, a rura wypluwała zaprawę, wierzgała i buchała co jakiś czas kurzem i powietrzem. Na dole, przed domem, jeden chłopak non stop załadowywał warczącego miksokreta. Pot lał się wszystkim facetom po twarzach, bo tempo narzucili sobie okrutne.



Gdy zaprawa została rozgarnięta po całym pomieszczeniu, jeden chłopak zaczął wyznaczać ostateczny poziom wylewki, do którego będzie równana i uklepywana cała powierzchnia. Idealnie pod kreskami na ścianach wyznaczonymi poziomicą, podsypywał garścią więcej „piachu”, a następnie uklepywał go pacą na płasko, pocierając, aż pod pacą na małym fragmencie powstała płaska, wyrównana płaszczyzna. Potem przykładał do kreski pionowo listewkę robiącą za miarkę i sprawdzał, czy odległość od kreski do uklepanej pacą powierzchni pod każdą kreską jest identyczna z długością miarki. Jeśli nie była – korygował wysokość uklepanej płaszczyzny, dosypując albo odejmując zaprawy i ponownie ucierając miejsce na płasko. Takie utarte punkty pojawiły się pod wszystkimi kreskami wyrysowanymi na ścianach.




Teraz zaczęło się wielkie wyrównywanie usypanego „piachu”. W ruch poszły długie, idealnie proste deski z tworzywa. W każdą z nich wbudowana była rurka z wodą i bąbelkiem, czyli były to po prostu poziomice. Praca odbywała się na klęcząco. Panowie przykładali deskę do zatartych wcześniej pacą małych płaszczyzn pod kreskami, łapali poziom na podstawie dwóch lub trzech punktów, a następnie zagarniali poziomicami zaprawę ku sobie, pocierając rantem w tę i z powrotem. Zostawiali za deską równiutką, poziomą, ubitą z mokrego „piachu” powierzchnię. I tak centymetr za centymetrem, spod desek wyłaniały się coraz większe połacie wygładzonego podłoża. W miejsca, gdzie po przejechaniu rantem deski pozostawały drobne dołeczki, panowie podsypywali garściami nieco zaprawy i równali powierzchnię ponownie, zagarniając nadmiar „piachu” ku sobie. O rany, ależ to jest trudno opisać! Chyba brakuje mi słów. Mam nadzieję, że zdjęcia pomogą w zrozumieniu procesu.

W każdym razie to robota żmudna i precyzyjna. Zacierali i równali powierzchnię przez bardzo długi czas dbając o to, by w każdym miejscu zachowany był poziom i idealna gładkość. Oczywiście po wygładzonej części nie można było chodzić, prace więc musiały być rozplanowane tak, aby zaczynać gładzenie od najdalszego kąta i posuwać się powoli ku wyjściu z pomieszczenia. 

Uklepane i wygładzone deskami powierzchnie były następnie zacierane przy pomocy urządzenia zwanego zacieraczką. Zacieraczka to maszyna z napędem elektrycznym, której ruchoma, gładka i płaska tarcza o średnicy ok. 50 cm wykonuje ruchy obrotowe. Po wygładzeniu fragmentu wylewki przy pomocy poziomicy każdy fragment był następnie dopieszczany zacieraczką. W ten sposób powierzchnia stawała się jeszcze bardziej wygładzona, utwardzona i wyrównana. Spod zacieraczki wychodziła gładź idealna. 








Panowie starali się zacierać zacieraczką wszystkie skończone fragmenty podłogi na bieżąco, bo gdy zbyt duży teren wyrównali deskami, to potem nie było jak sięgnąć zacieraczką do jego krańców . Ale na to też mieli patent. Mianowicie rozkładali na ubitej zaprawie podwójnie złożone płyty ze styropianu, po których mogli stąpać nie pozostawiając śladów w ubitej zaprawie, bo cały ich ciężar rozkładał się równomiernie na większej powierzchni i w wygładzonej tafli nie powstawały wgniecenia od butów. Jednak podkładanie styropianów pod nogi nie było komfortowe i robota szybciej szła mniejszymi odcinkami. 




Pierwszego dnia pracy panowie rozsypali i wygładzili wylewki na poddaszu. Pozostała im do zrobienia klatka schodowa. 

W miejscach, gdzie nad klatką kończył się strop, panowie zamocowali blaty z desek, które stanowiły barierę dla wylewki, aby ta nie wysypywała się w dół na schody. Czyli dokręcili deski tak, że wystawały ponad strop, aby móc pogrubić trop o grubość wylewki. Dodatkowo na samych krawędziach, w miejscach, gdzie w przyszłości mocowane będą poręcze schodowe, panowie wycięli i wyrzucili styropian – tam musi być lity beton, aby można było wwiercić się w wylewkę głębiej i solidnie zamontować poręcz. Przytwierdzanie poręczy do styropianu nie miałoby sensu. 




Po przygotowaniu sobie frontu robót na kolejny dzień panowie na odchodne posprzątali pięknie schody, zdrapując łopatą i potem zamiatając miotłą całą naniesioną na nie zaprawę, póki świeża i póki nie zaschło. 

Na koniec przywiązali miksokreta do bramy przy pomocy łańcucha i kłódki, nasypali mu do środka mnóstwo piachu, żeby był ciężki i niemożliwy do łatwego przetoczenia. I pojechali wyrażając nadzieję, że nikt go w nocy nie ukradnie. 
Na wygładzone powierzchnie oczywiście był zakaz wstępu.


Nazajutrz szef ekipy wylewkowej wszedł po schodach na górę i wkroczył w swych ciężkich gumowcach na wygładzoną powierzchnię:
- No, ciekawe czy wpadnę i narobię dziur, zobaczymy? – śmiał się. 
Ale nie wpadł. Wylewka od wczoraj zdążyła nieco stwardnieć, choć na razie tylko w górnej warstwie.
- Delikatnie można już wchodzić, byle nie w szpilkach. 


Pan mówił, że oczywiście nie jest to jeszcze gotowa i pełna twardość, ale już powoli, od jutra, trzeba będzie rozpocząć pielęgnację betonu, czyli zraszanie i polewanie go wodą. Żeby nie dopuścić do gwałtownego wyschnięcia i żeby w całej grubości wylewki uzyskać jednolitą strukturę. 

Drugiego dnia panowie w pocie czoła rozsypywali, zbroili i wygładzali wylewki. Ale obserwacja „produkcji” wylewek była ekscytująca tylko pierwszego dnia. Teraz to stawało się już nudne i od samego patrzenia na tyrających na kolanach facetów czuło się zmęczenie. Bardzo ciężka to robota, w potwornym brudzie, kurzu i hałasie, i do tego w niewygodnej, niefizjologicznej pozycji. Kolana – pomimo uzbrojenia ich w miękkie nakolanniki – z uwagi na długotrwałość procesu gładzenia, miały prawdziwą katorgę, o kręgosłupach już nie wspomnę. Panowie ambitnie postanowili zrobić wszystko w dwa dni, więc tempo wrzucili tak mordercze, że nawet nie mieli czasu ani siły ze sobą gadać. Robota – koszmar. 



Cała, wielka powierzchnia wylewki została podzielona szczelinami dylatacyjnymi, czyli jakby pokrojona na mniejsze prostokąty. Szczeliny pojawiły się we wszystkich progach, czyli w przejściach między pomieszczeniami, a w większych pomieszczeniach przebiegały także przez środek. No i oczywiście szczeliny dylatacyjne powstały też na obrzeżach, wzdłuż wszystkich ścian – tam odległość wylewki od pustaków zapewniały rozciągnięte wcześniej taśmy dylatacyjne wykonane z miękkiej, ściśliwej pianki. 

Zrobienie szczelin dylatacyjnych okazało się bardzo proste. Otóż po wygładzeniu powierzchni panowie wbijali w nią na sztorc zaostrzoną deskę, następnie ruszali nią w prawo i w lewo, jakby kroili wylewkę nożem, żłobiąc rowek, po czym wyciągali deskę i zgarniali z gładkiej powierzchni okruchy zaprawy, które wydostały się przy krojeniu. Ot, cała filozofia. Niby takie proste, ale podobno bardzo ważne. Dzięki szczelinom wylewka dostała miejsce na swobodne kurczenie się i rozszerzanie na skutek zmian temperatur. Brak szczelin jest poważnym błędem i może doprowadzić do pękania wylewki, wypiętrzania się jej a nawet do pęknięć w murach. Tak więc fizyki nie wolno ignorować i o rozszerzalności temperaturowej ciał stałych nie wolno zapominać. To są siły nie do powstrzymania. 





Po ponad tygodniowym polewaniu wylewek dwa lub trzy razy dziennie uzyskaliśmy podłoże pod podłogi idealnie gładkie i twarde jak skała. Aby się w nią wwiercić trzeba używać wiertarki udarowej. 










Jestem zadowolona i z wylewek i faktu, że po ich skończeniu na budowie nastała błoga cisza. Dwudniowy, notoryczny warkot miksokreta to niemal tortura. Mamy to za sobą! Hura!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz