Dom

Dom

wtorek, 25 listopada 2014

45. Wieniec na kolankowej

2013-09-04

Rano zadzwonił pan transportowiec, który ma przywieźć nasz żwir. Proszę, jaki słowny! To lubię, choć telefony o siódmej rano lubię nieco mniej. Cóż, nikt nie mówił, że będzie lekko.
Pan powiedział, że właśnie przed chwilą dostał „cynk z bazy”. Przelew dotarł i można odebrać towar. Więc pan jedzie, ładuje i spotykamy się na budowie za pół godzinki. Potwierdził adres i rozłączył się.
Chciał nie chciał musieliśmy wyskoczyć z łóżka w trybie „szybki” i jechać na działkę, aby przyjąć transport i rozliczyć się z panem.


W drodze – kolejny telefon. Dzwoni pan Jarek z pretensją w głosie:
- No co z tym żwirem! – już chciał na mnie nakrzyczeć, że nie ma czym robić, ale przerwał w pół słowa – A nie, dobra, no, całe szczęście. Właśnie przyjechał! To na razie! - i skończył połączenie.

Ze żwirem wszystko ok. Jest przepłukany, ma dobrą wielkość i w pełni zaspokaja wymogi pana Jarka, który nareszcie jest zadowolony.

A ten kierowca od żwiru niedrogi, za transport wziął 60 zł. Za to straszliwie brudny. Facet z samego rana był brudny! Nie wiem, jak można wstać z czystej – zakładam - pościeli i włożyć na siebie tak ohydne ubranie! Nie mieści się to w mojej głowie. Ja wiem, że ciuchy robocze muszą mieć plamy z niedoprania, że mogą się pobrudzić w trakcie dnia, przy robocie. Ale rano? Takie sztywne i oklejone brudem, że aż brzydzisz się o nie otrzeć? Łeee.

Ale nic to. Na szczęście ten brudny pan naszego czystego, płukanego żwiru nie pobrudził, bo żwir był na pace a pan siedział w kabinie. Co ja mówię, nie w kabinie tylko w barłogu wypchanym szmatami, butelkami i śmieciami. Łeee. Przez przypadek tam zajrzałam, i aż profilaktycznie wstrzymałam oddech. Ciekawe, czy facet ma żonę. Jeśli tak – to współczuję z całego serca, albo raczej dziwię, się, że jeszcze jest z takim syfiarzem.


Na budowie prace postępują. Jeszcze niedawno nasz strop stanowił gładką, niezabudowaną, pustą taflę, a już na obwodzie, dookoła całego domu, zaczęły rosnąć ścianki poddasza.



Panowie zdążyli wymurować ścianki kolankowe poprzecinane pionowymi przerwami. Zaczęli także wznosić ściany szczytowe (boczne).
Na stropie pojawiły się palety z pustakami - przy ostatiej dostawie pan Jarek polecił kierowcy rozładować transport HDS-em bezposrednio na strop. Większość z tych pustaków już tworzy mury. Tempo jak zwykle nie słabnie.



Pan Jarek doradził, aby dokupić rolkę folii fundamentowej, identycznej jak ta do izolacji poziomej fundamentów. Chce ją rozwinąć na ściankach kolankowych:
- Wprawdzie w projekcie jej nie ma, ale ja bym radził położyć izolację między dachem a wieńcem, na ścianie kolankowej. Bo jakby się coś z dachu skraplało, to po co ma wchodzić w ścianę? – uzasadniał swoją rację pan Jarek.
Oczywiście – zgoda. Ja nie polemizuję z panem Jarkiem w kwestiach budowlanych.

Od razu pojechaliśmy do hurtowni aby zakupić jedną rolkę, czyli 30 metrów bieżących folii fundamentowej o szerokości 25 cm. Wygląda ona jak zwinięta w rolkę, sprasowana guma.
W hurtowni oczywiście dostaliśmy rabat, i to bez proszenia się, bo sprzedawca na mój widok reaguje słowami „Wiem wiem, dzień dobry, oczywiście że będzie rabacik!”.
Zapłaciliśmy 54 złote. Jeśli za taką kwotę można zabezpieczyć mury przed skroplinami wody z dachu – to bardzo proszę.

Dziś panowie budowlańcy zbijali blaty. Te same, z odzysku, które wykorzystywali poprzednio przy zalewaniu wieńca przy stropie. Tym razem platformy z połączonych desek mocowali do ścian kolankowych, czyli tych z przodu i z tyłu domu. Na ścianach szczytowych natomiast, czyli patrząc od frontu na ścianach bocznych, blaty mocowane były tylko przy narożnikach, po metrze z każdej strony. Ściany szczytowe, czyli te, które będą piąć się ku górze w trójkąty, zgodnie z kątem wyznaczanym przez stromiznę dachu, nie będą więc w całości objęte wieńcem.




Blaty przybite z dwóch stron murów stworzyły korytka, jakby rynienki dla betonu. Między nimi na murach ułożone zostały poziomo prostopadłościenne zbrojenia, czyli powiązane drutem wiązałkowym konstrukcje z prętów stalowych.




Następnie te zbrojenia poziome leżące na murze, przywiązane zostały drutem do zbrojeń pionowych, które wystają ze stropu (ciągną się w górę już od wieńca przy stropie). Bo jak pamiętacie, w ścianach kolankowych są pionowe szczeliny, takie przerwy w murze co półtora metra, w których znajdują się zbrojenia. Odsyłam do zdjęć, to wszystko będzie jasne.



Blaty oczywiście były ściągnięte ze sobą prętami gwintowanymi, z użyciem śrub i podkładek. W ten sposób pod naporem wlewanego między nie betonu nie rozejdą się na boki i utrzymają ciężar.

Oprócz blatów poziomych panowie przybili do murów także blaty pionowe, zakrywające pionowe szczeliny w ścianach kolankowych od środka i od zewnątrz. Utworzyli w ten sposób jakby pionowe naczynia, w które wlana będzie zaprawa.



I teraz dopiero, między blaty, te poziome i te pionowe, można wlewać półpłynny beton pomieszany ze żwirem. Powstanie wieniec „leżący” na ścianach kolankowych, zachodzący na ściany szczytowe i jakby zakorzeniony w ścianach kolankowych pionowymi, odlanymi z betonu nogami.

Beton na ów wieniec panowie wyrabiali w betoniarce, więc tym razem nie będzie zamawiana „grucha” i pompa. Porcje zaprawy przelewane były z betoniarki do taczki, następnie taczka pakowana była na windę i wjeżdżała na górę, aż wreszcie zaprawa z taczki przekładana była do korytek utworzonych z drewnianych blatów. I tak w kółko, betoniarka, taczka, winda, wieniec – i od nowa. Kilkudziesięciu taczek zaprawy nie da się wyrobić w kilka chwil, więc zalewanie wieńca trwało i trwało. Tempo zgoła inne, niż przy laniu betonu z „gruchy”. Panowie najeździli się taczką przez cały dzień, bo od betoniarki, która stała przy bramie (blisko hałdy piachu) do windy ustawionej z boku domu, mieli do pokonania sporą odległość. Dziś panowie zdążyli zrobić wieniec na jednej tylko ścianie kolankowej.


Drugą ścianę kolankową będą ubierać w wieniec jutro. Na razie leżą na niej tylko zbrojenia. Nie są jeszcze zbite blaty.

Z zalanego betonem wieńca wystają pionowo w górę grube pręty gwintowane, te które wczoraj dokupowaliśmy. Jest ich siedem sztuk rozmieszczonych równomiernie na całej długości ściany kolankowej i są one wbetonowane w wieniec. Dzięki tym prętom - jak tłumaczył pan Jarek – dach zostanie przykręcony, przytwierdzony do murów. Zobaczymy, jak to wyjdzie. Na razie tego nie widzę.


Po południu pojechaliśmy na działkę raz jeszcze. Tym razem rowerami, zabierając z sobą dzieciaki. Pomyślałam, że dobrze by było podlać świeżo zalany wieniec wodą. Zwłaszcza, że słońce operowało mocno i zauważyliśmy na powierzchni betonu kilka rys i pęknięć. Uzgodniłam to telefonicznie z panem Jarkiem, żeby niczego nie popsuć:
- No jak pani jest na budowie, to jasne, że nie zaszkodzi. Ale jak się nie podleje to też się nic nie stanie – mówił pan Jarek – A tymi rysami to się pani nie przejmuje. Wieniec zawsze lekko pęka. Strop jest ważny, żeby nie pękał, a wieniec to nie. Wieniec to tylko podparcie dla dachu i rysy nie przeszkadzają – uspokajał głos w słuchawce.

Ja tam bym wolała, żeby żadnych rys i pęknięć nie było, ale widocznie tak się nie da.

piątek, 21 listopada 2014

44. Płukanka i przesypownia kruszyw

2013-09

Pan Jarek polecił załatwić płukankę. Nagle okazało się to bardzo pilne. Zapomniał powiedzieć o tym wcześniej więc po raz kolejny mamy nóż na gardle i musimy działać błyskawicznie.
- Jaką znowu płukankę panie Jarku? – spytałam całkiem pogubiona.
- No, normalną, taką nie za grubą, od 8 do 16. Tonę tylko. Tona wystarczy.


I to niby miało wyjaśniać sprawę.
- A co to jest ta płukanka? Bo prawdę mówiąc pierwsze słyszę – przyznałam szczerze.
- Żwir! Żwir po prostu. Tylko że czysty, płukany znaczy się. No płukanka zwykła – śmiał się pan Jarek.
- Aaaaaa, a ha. W życiu bym na to nie wpadła.

Żwir zostanie dodany do zaprawy. Dosypią go do betoniarki, w której mieszany będzie beton do zalewania nowego wieńca oraz pionowych słupów łączących się z wieńcem. O jakie słupy chodzi – jeszcze nie wiem, ale cierpliwości. Żwir ma zmienić strukturę betonu i spowodować, że będzie on wyjątkowo mocny.

Potrzebna na naszą budowę ilość żwiru to jedna tona. Materiał ma być dostarczony już jutro, bo w przeciwnym razie panowie staną z robotą, a taka sytuacja jest dla pana Jarka nie do zniesienia.
Grubość żwiru ma wynosić od 8 do 16 mm. Fachowo to się nazywa frakcja 8 – 16 mm. Chodzi po prostu o średnicę kamyczków składających się na żwir. Teraz jasne.

Pan Jarek przekazał nam karteczkę z telefonem do faceta, który załatwia żwir. Znając kanały i znajomości pana Jarka z pewnością jest to tanie i pewne źródło, więc oczywiście najpierw zadzwoniłam pod wskazany numer:
- Ile? Tona? Pani kochana, ja nie sprzedaję żwiru na taczki, tylko na wywrotki. To się pani kompletnie nie opłaca. Wie pani ile to jest tona żwiru?
- No …. tona. Żwir raczej ciężki jest, ale nie mam pojęcia, ile to będzie objętościowo.
- Tona to jest tyle, że śmiech. Jak pani to wysypie na kupkę, to zniknie prawie. Ze trzy taczki zaledwie. Nawet nie opłaca się samochodu odpalać - brzmiał głos w słuchawce.

Po chwili rozmowy okazało się, że przywiezienie żwiru na jutro jest niemożliwe. Po pierwsze dlatego, że pan ma zaklepane inne zlecenia i nie wciśnie dodatkowego kursu. Po drugie dlatego, że dla nas transakcja byłaby bardzo nieopłacalna, bo za transport mielibyśmy zapłacić kilkakrotnie więcej niż żwir jest wart. Pan dysponuje wyłącznie ogromnymi samochodami i nie wozi małych transportów. 
- Nawet jakby pani chciała przepłacić, to ja się nie zgadzam. Bo to nieuczciwe by było. Zresztą pilnie się nie da.

Spytałam pana z telefonu, gdzie w takim razie mogę kupić małą ilość żwiru. Pomyślałam, że skoro siedzi w branży, to na pewno ma kontakty, kogoś zna i coś wie. I miałam rację. Pan odesłał mnie do przesypowni kruszywa na ulicę X ale uprzedził, że tam trochę kłopot z zamówieniami. Konkretnego adresu, a tym bardziej telefonu, nie znał. Ale nic to. W dobie internetu sama nazwa ulicy to już dużo. No i dowiedziałam się, że miejsce właściwe do kupowania żwiru nazywa się przesypownią kruszyw. Dotąd sądziłam, że żwir kupuje się w żwirowni. Ale dziś już wiem, że żwirownia to miejsce odkrywkowego wydobywania żwiru i piachu, które niekoniecznie obsługuje detalistów takich jak my, którzy potrzebują zaledwie trzech taczek surowca.  Poza tym najbliższą żwirownię kojarzę w Tomaszowie, więc stanowczo przesypownia w Łodzi na ulicy X wydaje się być lepszym dostawcą.

Jadąc samochodem zaczęłam szukać w Internecie namiarów na przesypownię kruszyw przy ulicy X. Udało mi się znaleźć dokładny adres, jednak telefon tego dnia nie współpracował najlepiej z Internetem. Co chwilę zrywało połączenie, przesył 3G strasznie ślimaczył i do namiarów telefonicznych ani mailowych nie dotarłam. 

Podjechaliśmy więc pod wyszukany adres. Okazało się, że to znajome dla nas miejsce. Przejeżdżaliśmy tamtędy wielokrotnie, jednak nigdy nie zwróciliśmy na nie uwagi. Kto by pomyślał, że te kupy kamieni, stosy betonowych płyt, kopce piachu i głazów to "sklep" ze żwirem. Zawsze myślałam, że to jakiś opuszczony plac budowy, albo raczej inwestycja zaniechana, ogromny zdegradowany teren, który ktoś zapomniał uporządkować, gdzie za chwilę wjedzie ciężki sprzęt, wszystko wyrówna, zaora i posieją trawę.

Zjechaliśmy z asfaltu w polną, nieutwardzoną i rozjeżdżoną ciężarówkami drogę. Same doły i kałuże, aż strach, by nie zaryć podwoziem o glebę i czegoś nie urwać. 
Ale nic, jedziemy. Gdzieś tu powinna być firma, jakaś administracja lub choćby budka strażnika – adres przecież dobry. To musi być tu. 
Dookoła widać tylko żwir, kamienie i inne kruszywa zeskładowane w hałdy na ogromnym jak się okazało terenie. Raczej firma powinna działać. Niestety, w zasięgu wzroku nie było ani jednego człowieka. Nie widać też żadnego budynku. 


Droga stawała się coraz gorsza, kręta i bardziej dziurawa, w dodatku z kałużami i błotem, choć w powietrzu upał. Zapędzaliśmy się coraz bardziej w głąb tego księżycowego, dość nieprzyjemnego krajobrazu, wjeżdżając między kolejne góry piachu. A końca nie widać!
Ogarnął mnie nawet irracjonalny lęk, że w tym miejscu mogą grasować patologiczni mordercy. Gdyby taki nas zaatakował, to przecież nikt niczego nie zobaczy ani nie usłyszy. Idealne miejsce na morderstwo doskonałe. Znajdowaliśmy się zaledwie kilkaset metrów od ulicy, a sceneria jakże inna. Brrr, nieprzyjemnie. 

Wreszcie w oddali, między hałdami piachu i kamieni, ujrzeliśmy pracującą koparkę. Postanowiliśmy podjechać do niej i zagadnąć operatora. 
Po chwili z naprzeciwka nadjechała ciężarówka załadowana piachem. Uff. Czyli Trójkąt Bermudzki to nie jest - pomyślałam z ulgą.  
Marek odsunął szybę i przekrzykując huk silnika ciężkiej wywrotki zapytał kierowcy, gdzie można zamówić żwir. Ten machnął ręką i kazał nam jechać dalej, w głąb. 

No dobra. Jedziemy, ale szybko przekonaliśmy się, że to nie był dobry pomysł. Błoto coraz większe, o wiele za duże jak na możliwości samochodu osobowego. Koła momentami traciły przyczepność i zaczynały buksować na śliskiej glinie. Co gorsza, koparka z oddali zniknęła. Gdzieś odjechała, wjechała w zakręt albo za hałdę i znów znaleźliśmy się na opuszczonej, wymarłej planecie. 
Na szczęście po chwili znów się pojawiła w zasięgu wzroku. Gdy byliśmy dość blisko Marek zatrzymał auto, chciał wysiąść i zagadnąć operatora o biuro tej kompletnie niecywilizowanej firmy. Poza tym może jak się wysiądzie z samochodu, to uda się sięgnąć wzrokiem ponad hałdy i dostrzec tę cholerną administrację! Z perspektywy kierowcy siedzącego za kierownicą w niskim samochodzie niewiele widać. 


Ja postanowiłam nie wysiadać z samochodu. Nie ma mowy! 
Marek wysiadł i natychmiast tego pożałował, bo wpadł w błoto po samą kostkę! Jego jasny, siwy bucik zamszowy z białymi sznurówkami oraz biała skarpeta oblepiły się brązową mazią. Wkurzony nie na żarty natychmiast wsiadł z powrotem do samochodu i przeklinając głośno próbował obetrzeć buta z grubszego błota przy użyciu połowy paczki nawilżanych chusteczek. Efekt oczywiście mierny.
A operator koparki nawet nas nie zauważył i znów sobie gdzie odjechał!

Dość tego. Wróciliśmy na jezdnię, do cywilizacji, i postanowiliśmy poszukać innego wjazdu do tej tajemniczej przesypowni kruszywa. Uznaliśmy, że to niemożliwe, aby składanie zamówień odbywało się w błocie po kolana.

Po chwili jeżdżenia autem w tą i z powrotem wokół placu z hałdami wreszcie udało, się. Na bocznym wjeździe, nieco w głębi, znaleźliśmy budkę z trzema panami. Ci zagadnięci o żwir wręczyli nam karteczkę z numerem telefonu do Działu Zamówień. Uprzedzili jednocześnie, że transport musimy sobie zapewnić we własnym zakresie, bo przesypownia usług transportowych nie świadczy.
Powiedziałam, że nie posiadam wywrotki ani przyczepy, ani nawet haka przy samochodzie, i że muszą nam pomóc zorganizować jakiś transport. Najwyraźniej panowie tego właśnie się spodziewali. Od razu dostałam od nich wizytówkę kolegi, który „załatwia takie rzeczy". Ok., wzięłam, Zadzwonić można.

Panowie kazali nam najpierw złożyć zamówienie w Biurze Obsługi Klienta i dopiero jak Biuro potwierdzi transakcję i zapłatę – będzie można przyjechać po żwir.
Ok. Dzwonimy, żeby złożyć zamówienie. Ale numer nie odpowiada. Po kierunkowym widzę, że biuro znajduje się na drugim końcu Polski, pod Wrocławiem.
Nic, spróbuję za chwilę. Trzeba jechać do domu i zasiąść do Internetu, aby dowiedzieć się czegoś więcej o przesypowni, jak zrealizować zamówienie i transakcję. Poza tym byliśmy już porządnie głodni, no i Marek musi uprać buta, skarpetkę i siebie - więc odjechaliśmy.

Przed wjazdem do przesypowni kruszyw stał facet w niewielkiej wywrotce. Zaczepił Marka i z miejsca zaproponował swoje usługi:
- A państwo czego potrzebują? Ja tu od ręki załatwiam, dowożę. Wszystko co potrzeba. Bo w tej firmie – tu wskazał ręką na budkę strażników - to owszem, ceny mają dobre, tylko że nic od ręki. Zamówienia jakieś trzeba składać, to wszystko trwa, panie, kto by to ogarnął, Ponoć same z tym kłopoty. No i nie dowożą. Na kiedy państwo chcecie? Na dziś? Proszę bardzo!

Facet rekomendował swoje usługi zbyt nahalnie. Nie spodobał mi się. Za duży cwaniak. I jak bezczelnie, podbiera klientów pod samym nosem konkurencji! Chyba nie dostał jeszcze po nosie tylko dlatego, że zarząd przesypowni we Wrocławiu urzęduje.

Marek był już gotów układać się z facetem, żeby tą pilną sprawę żwiru mieć już z głowy. Ale ze mnaą nie tak łatwo. Zawsze byłam upierdliwa:
- Zaraz zaraz - włączyłam się do dyskusji - Najpierw chcemy poznać cenę. Niech pan nam powie, za ile może nam pan sprzedać żwir i ile będzie kosztował transport. Na ulicę Łopianową, Osiem kilometrów stąd – zapytałam konkretnie.
Pan wycenił całość na 193 złote, 93 żwir plus 100 transport. Wzięłam wizytówkę i powiedziałam, że się zastanowimy.
- Jakby co będziemy dzwonić - powiedziałam bez przekonania.
Nie uwierzyłam temu panu, który usiłował nam wmówić, że zamówienie towaru i zrobienie przelewu przez internet to wyczyn ponad ludzkie siły. Stwierdziłam, że w takim razie jesteśmy nadludźmi i poradzimy sobie z tym wyzwaniem.

Z domu udało mi się dodzwonić do biura przesypowni. Dowiedziałam, się że zamówienia składa się wyłącznie przez Internet. Weszłan na wskazaną stronę, wypełniłam i przesłałam formularz zaznaczając potrzebne opcje, czyli wybierając towar, ilość i frakcję, zrobiłam przelew, wysłałam PDF z potwierdzeniem przelewu, aby bez czekania na wpływ kasy na konto odbiorcy zrealizować transakcję i jutro rano mogę odebrać towar.
Korzystając z wizytówki otrzymanej od panów z budki zadzwoniłam szybko do transportowca, który „załatwia takie rzeczy". Facet wycenił usługę transportu na 60 zł. Żwir natomiast kosztował z vatem 72 zł.
Tak oto w 15 minut zarobiłam 61 polskich nowych złotych dzięki temu, że lubię Internet. Ale przyznać trzeba, że wiele osób słono płaci za nieumiejętność posługiwania się komputerem.

Po południu zadzwonił pan Jarek, cały w pretensjach, że już jest trzynasta a transportu pustaków jeszcze nie ma! A przecież miał być na rano!
Musiałam dzwonić do składu budowlanego i ustalać, co z tym transportem. Tam mi powiedzieli, że chyba transport wyjechał, ale czy na pewno to muszą sprawdzić, zadzwonić do kierowcy – więc oddzwonią.
Po pół godzinie oddzwonili z informacją, że kierowca krąży po okolicy rozwożąc ładunki do różnych klientów i że do nas powinien dotrzeć najpóźniej do piętnastej.
Dzwonię więc znów do pana Jarka i mu o tym mówię, a ten, że o piętnastej to jego już nie będzie na budowie, bo jak nie ma pustaków to nie ma czym murować a wszystko inne pokończył.
Więc jeśli transport nie dotrze w ciągu godziny, to czeka mnie jeszcze jeden kurs na działkę, aby otworzyć bramę i umożliwić rozładowanie palet. z pustakami.
Na szczęście kierowca załapał się jeszcze na zmianę pana Jarka.

Pan Jarek prosił też, żebym spróbowała przyspieszyć dostawę więźby dachowej. Ten narwaniec nie zwalnia tempa ani na minutę. Niestety, w tartaku odmówili. Drewno zamawiane było na 15 września i w tym terminie dotrze. Wcześniej nie da rady, bo kolejka.
Trudno, pan Jarek będzie musiał poczekać, zwłaszcza, że to on sam wyznaczył taki termin.

Mamy straszne kłopoty z tym panem Jarkiem, bo za szybko pracuje i ciągle nas pogania, ochrzania, domaga się zakupów natychmiast albo przyspieszania dostaw. A jak czegoś nie ma na czas, to jest nerwowy i prawie obrażony. No upierdliwy się zrobił ostatnio bardzo.
Ale niech tam. Jeśli chodzi o terminy to ich skracanie jest zdecydowanie mniej frustrujące niż przeciąganie, więc obyśmy mieli takie tylko kłopoty.

Zapytałam pana Jarka, o co chodzi z fragmentem stropu nad klatką schodową. Z tym miejscem, gdzie nie ma systemu belek i pustaków teriva, a strop powstał poprzez wylanie betonu na blat z desek podparty od spodu stemplami. Na blacie oczywiście ułożona była kratka zbrojeń z prętów i drutu, która zatonęła w półpłynnej masie i w niej zastygła. W tym miejscu strop jest sporo cieńszy niż na reszcie powierzchni.
- Czy ten cienki fragment się nie zarwie? Bo całość taka gruba, solidna, a tu cienizna wyszła? – zagadnęłam pana Jarka.
Pan Jarek zapewnił mnie, że chociaż strop jest cienki, to wystarczająco mocny:
- Bo to jest strop monolityczny, czyli taki wylewany, a nie systemowy. W monolitach 15 cm grubości jest absolutnie wystarczające. A tu macie jakieś 18. Więc spokojnie. Przecież to zbrojone jest.
- No dobrze, a co potem z podłogą na górze? Jak się niweluje te różnice poziomów?
- Nijak, tak krzywo zostaje.
- Co? Naprawdę? – wystraszyłam się na serio.
- Nie no, żart. Ale pani się daje wkręcać. No wiadomo przecież, że to się robi na równo. Ale to już specjaliści od wylewek pani wyjaśnią.
- A pan nie wie?
- Wiem – droczył się ze mną.
- To nie można było od razu wylać betonu na równo? Czym to potem wyrównać? – nie dawałam za wygraną.
- Nie mogę powiedzieć. Za to powiem, że jak będziemy robić dach, to potrzebne mi będą paski wełny mineralnej. Niewiele, ale trzeba będzie pojechać i kupić.



Poza tym, że czeka nas kolejny nieprzewidziany wydatek tego dnia nie dowiedziałam się od pana Jarka niczego więcej.
Grunt, że udało nam się załatwić płukankę. Różnicami poziomów w podłodze będziemy się martwić kiedy indziej.