Dom

Dom

środa, 29 października 2014

43. Winda, tęcza i niebieskie ognisko

2013-09

Po skończeniu zalewania stropu pan Jarek z chłopakami pojechali do domu po podnośnik. Budowanie parteru zostało zakończone i nadszedł czas na prace wysokie. Może nie wysokościowe, ale jednak wyższe, bo na poddaszu, gdzie wchodzi się po schodach. Aby ułatwić sobie transport wszelkich materiałów budowlanych na górę, podnośnik warto mieć. I pan Jarek ma.





Podnośnik okazał się dość prowizoryczną windą napędzaną silnikiem elektrycznym. Kabina, która przypominała bardziej platformę niż zamkniętą przestrzeń, wciągana jest na górę za pomocą stalowych linek mocowanych na kółkach i przekładniach. Wygląda to dość paskudnie. Stalowy stelaż pomalowany jest rudą, matową farbą podkładową, belki są poobijane, brudne i szorstkie, aż ciarki przechodzą jak się je dotknie. Brrrr! Ale najważniejsze, że po złożeniu całości, skręceniu ze sobą wszystkich elementów mieszczących się na małej przyczepce samochodowej pana Jarka, urządzenie działa. I jest całkiem duże, wysokie w każdym razie.


Na dole podnośnika znajduje się jakby kabina, czyli platforma stanowiąca podłogę o wymiarach metr na metr, z barierkami z jednej strony, niby zapobiegającymi wypadnięciu – choć oczywiście standardy bezpieczeństwa są dalekie od ideału. Na owej platformie mieści się albo człowiek albo taczka. Razem człowiek z taczką nie za bardzo. Gdy na paltformie ustawi się ładunek, na przykład taczkę pełną świeżej zaprawy, wówczas należy uruchomić silnik i winda jedzie pionowo w górę, wzdłuż ściany, aż nad strop. Potem "kabinkę" obraca się o 90 stopni tak, że platforma w całości zawisa nad stropem. Następnie między platformą a stropem układa się kładeczkę z deseczki i już można zjechać taczką na strop. Sprytne urządzenie, dzięki któremu budowlańcy nie będę musieli dźwigać po schodach pustaków, cegieł, narzędzi i wiader z zaprawą. Bo betoniarka produkująca zaprawę jest na dole, a budowa trwa już na górze.





Panowie skręcali podnośnik dobre pół godziny. Po skończeniu, z kilkunastu niedużych elementów mieszczących się na małej przyczepie, powstała całkiem wysoka i potężna maszyna. Ostrożnie sprawdzili czy działa, a potem okryli silnik i kabel elektryczny czarną folią, na wypadek deszczu, folię przywalili do ziemi kilkoma cegłami, żeby wiatr jej nie zwiał, i pojechali do domu.

Strop powoli schnie a podnośnik czeka w gotowości, aż możliwe będzie budowanie ścian poddasza. Do wtorku niczego nie zrobią. Wreszcie mają zasłużony odpoczynek, prawie cały piątek, potem sobota, niedziela i poniedziałek wolne!

Za to naszym zadaniem w te dni, zwłaszcza w piątek i sobotę - było podlewanie betonu wodą. Żeby zbyt szybko nie wysechł i żeby nie popękał. W tym celu na końcówce węża zamontowaliśmy zraszacz, czyli plastikowe urządzenie przypominające pistolet, które kupuje się w sklepie ogrodniczym. Zraszacz pozwala na zmianę grubego strumienia wody w lekką, rozproszoną mgłę. Ale to pewnie wszyscy wiedzą. Tylko ja jakoś tak późno się dowiedziałam, bo gdy byłam mała to na naszej działce tato robił zraszacz sam, poprzez umiejętne ściśnięcie palcami końcówki węża. Dziś dzięki Bogu są nowocześniejsze metody.



Pan Jarek poinstruował Marka, jak należy korzystać ze schodów, aby ich nie uszkodzić. Mnie w tej edukacji zignorował uznając słusznie, że powinnam poczekać na moment, w którym możliwe będzie wejście na górę bez akrobacji. Dopóki beton nie zastygnie, nie wolno po nim chodzić. To jasne. Czyli stąpamy tylko po krawędziach desek dolegających do stopni pionowo, opierając stopy na drewnianych rantach i uważając, aby czubkiem buta nie odkształcić stopni. Aby utrzymać równowagę należy trzymać się ścian. No, przyznaję, nie dla mnie takie akrobacje, zwłaszcza, że potknięcie grozi odciśnięciem śladów stóp na świeżym betonie, i to na zawsze,. Na szczęście zakaz chodzenia po schodach obowiązywał tylko w piątek. Pan Jarek twierdzi, że już w sobotę beton będzie na tyle twardy, że można będzie po nim normalnie chodzić.





Na strop natomiast, gdzie warstwa betonu jest o wiele cieńsza niż na schodach, można było wejść już po trzech godzinach od zalewania. Pan Jarek wszedł tam jako pierwszy, delikatnie przerysował podłoże butem, potem lekko, z wyczuciem tupnął i rzekł:
- No, jako taka twardość już jest, można delikatnie wchodzić, byle nie na obcasach i całymi stopami. Bo już trzeba zacząć polewać. Tylko pamiętajcie, żeby nie mocnym strumieniem, żeby nie wypłukiwać cementu. Ma być zraszanie. O, tak – zademonstrował pierwsze polewanie stropu osobiście.
I pojechali.

Na parterze, przez szczeliny między pustakami stropowymi, do środka domu kapała brudna betonowa woda. Na parterze na wylewce między stemplami w kilku miejscach pojawiły się stojące, brudne kałuże a na pustkach stropowych od spodu wyszły mokre, ciemne plamy. Kiedyś myślałam, że deszcz w czasie budowy to największa katastrofa, jaka może się przydarzyć. Teraz wiem, że przy zalewaniu betonu deszcz to samo dobro. Ma być mokro, ma kapać i ma wiązać. A schnąć to sobie będzie potem, przez kilka albo kilkanaście długich miesięcy, które nastąpią po zadaszeniu domu.



Tego dnia zamówiliśmy z hurtowni ostatni już transport pustaków i cegieł, Mają je przywieźć we wtorek rano. Pan Jarek chce, aby palety z materiałami wyładowane były hds-em bezpośrednio na strop. Wtedy nie będzie potrzeby wnoszenia pustaków albo wwożenia ich windą na górę.

Kolejną sprawą, jaką załatwialiśmy w ten piątek było umówienie serwisu wc. Upłynął już bowiem miesiąc trwania naszej budowy i toj-toj upominał się o sprzątanie. Pan z firmy asenizacyjnej, od której wynajęliśmy wc, po telefonicznym uzgodnieniu terminu i godziny, przyjechał niewielkim samochodem – szambiarką. Wypompował śmierdzącą rurą wszystkie fekalia, roztaczając na chwilę nieprzyjemną woń po okolicy. Potem przy pomocy myjki ciśnieniowej umył prysznicem całą kabinę, spłukując ją mocno pachnącym detergentem, zawiesił dwie nowe rolki papieru toaletowego, nalał na dno toalety jakąś pachnącą, niebieską ciecz, wypalił z Markiem papierosa, zainkasował 150 zł i pojechał. Po krótkiej, sprytnej acz gównianej można by się rzec robocie, znów jest czysto, pachnąco i przyjemnie. Mamy spokój na kolejny miesiąc. Mam nadzieję, że do tego czasu budowa się zakończy.



Polewaliśmy beton przez cały piątek, co okazało się bardzo przyjemnym zajęciem. Wszyscy wchodziliśmy na strop i wszyscy po kolei dopominaliśmy się o swoją kolejkę do bycia operatorem węża. Każdy chciał być polewaczem. A już największą frajdę miał nasz młodszy syn, który zamiast rozlewać bryzę po stropie, kierował pistolet ku niebu i strzelał wodą pod słońce, robiąc piękną, szeroką tęczę. Słońce załamywało swe promienie na rozproszonych kropelkach wody i Karol czuł się jak cudotwórca. Sporo tej wody wylał „na darmo”, no ale pięknie było. Taka okazja szybko mu się nie powtórzy, więc specjalnie nie protestowaliśmy. Zresztą wszyscy mieliśmy z tego frajdę.







Pogoda była piękna tego dnia. Siedzieliśmy na działce aż do wieczora. Paliliśmy ognisko i w międzyczasie pielęgnowaliśmy strop. Posprzątaliśmy sporo gałęzi, które zalegały na działce z czasów jeszcze sprzed budowy. Paliliśmy też ścinki od stempli, których mnóstwo leżało pod płotem. Bo każdy stempel, zanim stał się podporą stropu i zanim został wpasowany między belkę stropową a posadzkę, docinany był na indywidualny wymiar, aby pasował w konkretne miejsce. Jeden stempel trzeba było przyciąć o 6 cm, a inny o 8, bo drobne różnice w poziomie wylewki jednak występują. Pozostało więc wiele niepotrzebnych, drewnianych krążków, które teraz tworzyły dla nas płomień ogniska. Spedziliśmy naprawdę cudny wieczór.



Pan Jarek mówił, że stemple będzie zdejmował najwcześniej po miesiącu od zalania stropu. Do tego czasu na parterze będzie stać las nieokorowanych pni. Po zdemontowaniu stemple raczej nie nadadzą się na żadną inną budowę, a jedynie do spalenia, bo wszystkie zostały skrócone – chyba że ktoś planuje niższy strop.


Spaliliśmy w ognisku sporo papierowych worków z cementu, które złożone były w stertę obok garażu. Ku uciesze Karola dawały zielono-niebieskie płomienie. Zostawiliśmy tylko worki z plastikowymi butelkami po wodzie mineralnej, ze ścinkami styropianu i z plastikowymi taśmami, którymi związane były materiały budowlane na paletach. Zostało tego naprawdę dużo. Po skończeniu budowy trzeba będzie zamówić kontener na śmieci i zapakować do niego wszystkie toksyczne odpadki, które nie nadają się do spalenia.
W każdym razie i tak spora kupa suchych gałęzi i papierowych śmieci została strawiona przez płomienie ogniska, co niezmiernie mnie cieszy, bo znów na działce zapanował prawie porządek.

Z piątku na sobotę padał deszcz, więc rano strop podlał się sam, oszczędzając nam jednego wyjazdu na działkę. Strop podlaliśmy tylko wieczorem. Potem bardzo się ochłodziło, słońce schowało się za chmury, przestało palić gorącym żarem i woda nie parowała, tylko stała w kałużach na stropie. W niedzielę od czasu do czasu pokrapywał deszczyk.
Matka natura nam sprzyjała, pogoda jak na zamówienie. Strop wypielęgnował się praktycznie sam, jakby w prezencie. Nic nie popękało.

We wtorek znów się ociepliło, chyba żeby murarze nam nie pomarzli. Rano zawieźliśmy dzieci do szkół i pojechaliśmy na działkę. Panowie zdążyli już pozdejmować blaty, żeby – jak tłumaczył pan Jarek - spuścić wodę, która stała w kałużach na stropie. Bo strop ma być wilgotny, a nie zanurzony w wodzie. Za dużo wody to też podobno niedobrze. Panowie zdjęli też część desek ze schodów, zostały tylko te pionowe ograniczniki dla stopni.

Dodatkowo robotnicy zbili z desek prowizoryczną poręcz i barierkę, aby nikt przypadkiem nie spadł ze stropu na klatkę schodową. Tam naprawdę jest wysoko i upadek mógłby się bardzo źle skończyć. I nie wiem, co tego dnia panowie robili dalej, bo pojechaliśmy po nowe zakupy zamówione przez pana Jarka.


Tym razem dokupowaliśmy pręty gwintowane, fachowo nazywane są złączami śrubowymi. Kupiliśmy też śruby i podkładki. Poprzednio użyte do skręcania blatów pręty pan Jarek odzyskał, wykręcił z wieńca. Będą jeszcze potrzebne, a nowymi zakupami jedynie uzupełniliśmy stan do potrzebnej ilości. Dokupiliśmy też kilka grubszych prętów, które będą potrzebne do przykręcenia murłat. Nie wiem o co chodzi, ale pewnie niebawem się dowiem.

Jak zwykle w naszej hurtowni, jako stały już klient, poprosiłam o rabat, czym wzbudziłam powszechną wesołość, bo zakupy były naprawdę drobne i kwota śmieszna. Rabat, a przy okazji dobry humor pana sprzedawcy, udało nam wywalczyć. Marek powiedział mu, że jak nie będzie rabatu, to żona (niby ja) straci humor na cały dzień i w domu będzie piekło. Pan przyznał:
- Uuuu, no tak nie może być, żeby żona piekło robiła. Zaraz tu coś zaradzimy. Ooo, bardzo proszę, całe 5 złotych rabatu dla państwa! – śmiał się facet. I super.

Pan Jarek tego dnia polecił nam jeszcze załatwić płukankę. Płukankę! Tak dokładnie się wyraził.
- Jaką znowu płukankę panie Jarku? – spytałam całkiem pogubiona ze wzrokiem błagającym o litość.
- No, normalną, taką nie za grubą, od 8 do 16. Tonę tylko, tona wystarczy – tłumaczył pan Jarek tak, jakby wszystko było oczywiste, jakoby chodziło o rosół z kluskami, o coś totalnie swojskiego, a nie o całkiem nowe dla nas pojęcie.
Jezu, o co chodzi? Jaką płukankę? Co to znowu jest! Ja znam tylko płukankę do włosów, albo płukankę do odświeżenia jamy ustnej, ale tego się nie mierzy w tonach ani w ósemkach czy szestanstkach!
Nie ma lekko. Trzeba będzie się dowiedzieć, dopytać, co to jest ta płukanka, i trzeba będzie ją „załatwić”. Ale o tym opowiem w następnym poście, bo "załatwiania płukanki" nie da się opisać w dwóch akapitach.

wtorek, 21 października 2014

42. Grucha, strop, schody i Stopa Gwiazd– czyli zalewamy

2013-09-03

Zamówiliśmy gruchę. Tak potocznie mówi się w branży na ogromną, obracającą się betoniarkę wmontowaną w auto ciężarowe. W betoniarce nieustannie przewalają się tony betonu, a ruch obrotowy może ustać dopiero po opróżnieniu zbiornika i spłukaniu wodą resztek, jakie osadzą się przy wylocie. Jadąc przez miasto czy stojąc na światłach często widuję obracające się betoniarki. One zawsze się kręcą. Gdyby zatrzymać maszynę i pozwolić betonowi stygnąć w środku, beton popsułby betoniarkę przy pierwszej wyrabianej porcji.


Dodatkowo auto wyposażone jest w pompę, która tłoczy ów beton z obracającej się betoniary przez gumowy, gruby wąż, na zewnątrz. Sytuacja identyczna jak przy zalewaniu ław fundamentowych i chudziaka. Widok znajomy.

Grucha umówiona była na godzinę ósmą rano, jednak już o 7:30 zadzwonił do mnie zaniepokojony kierowca. Powiedział, że właśnie stoi pod naszą bramą, a tu zamknięte jest!
No zamknięte. Niby czemu ma być otwarte, skoro do umówionej pory mamy jeszcze 30 minut? Trudno. Nie nasza to wina, że panowie przyjechali przed czasem. Kiedyś taka sytuacja wprawiłaby mnie w zakłopotanie. Pewnie bym się stresowała, spieszyła i przepraszała za „opóźnienie”, leciała na złamanie karku, żeby panowie jak najkrócej czekali. Ale dziś już nie. Zbyt wiele razy to ja musiałam czekać z powodu prawdziwych spóźnień i każdy miał to głęboko w nosie. Trudno. Poczekają. Trzeba szanować czyjś czas. Przybycie przed umówioną godziną jest tak samo denerwujące jak spóźnienie się.

Przyznam, że trochę panowie mieli pecha. Zazwyczaj pan Jarek z ekipą zjawiają się na budowie o godzinie siódmej. Tak przynajmniej twierdzi, bo przecież ja tego nie sprawdzam, o tej porze jeszcze śpię. Ale dziś wyjątkowo zakręcił po drodze do wypożyczalni sprzętu po maszynę wibrującą do zagęszczania betonu.

Dobra. Grucha stoi pod bramą, kręci się i czeka. Zadzwoniłam do pana Jarka i po krótkiej wymianie zdań ustaliliśmy, że za 10 minut będzie na miejscu. My też zagęściliśmy ruchy, szybka kanapka i wyjazd na budowę.

Lubię patrzeć jak pompują beton! Gdy dotarliśmy na działkę zalewanie stropu już trwało. Ciężarówka zaparkowana była w bramie, zajmując część działki, całą szerokość chodnika i jeszcze wystawała na jezdnię. To naprawdę potężna maszyna. Miała rozciągnięty wysięgnik, wysoko ponad stropem. A do niego przymocowana była gumowa szeroka rura, przez którą przepychany był półpłynny beton.
Wysięgnikiem sterował pan operator, który wszedł na strop z ogromnym dżojstikiem w dłoniach. Bacznie obserwował chłopaków, aby wiedzieć, w którą stronę przesunąć ramię i gdzie skierować wylot rury. Końcówka gumowego węża trzęsła się, aż trudno było ją utrzymać. Mimo to jeden z robotników trzymał ją silnym chwytem i kierował strumieniem bryzgającej, szarej brei. Ten od dżojstika miał zdecydowanie łatwiej. Aż się chwilami obwaiałam, żeby szarpiąca się rura nie zrzuciła chłopaka ze stropu, gdy zbliżali się do krawędzi.






Nagle zrobił się wielki ruch, rwetes i bieganie. Pan Jarek i jego chłopaki zaczęli głośno przeklinać. Tak siarczyście, jak przystało na prawdziwych robotników budowlanych. „Kurwy” i „jebańce” latały w powietrzu jak siekiery. Ale fajnie! Prawdziwa budowa! Niepotrzebnie się martwiłam, że oni jacyś tacy nietypowi, zbyt kulturalni, czyli nie daj Boże nieprawdziwi. Wreszcie zachowali się branżowo. Krzyczeli do siebie:
- Dawaj mi deskę, szybko! Taką metrówkę. Biegiem, bo mi tu leci, nie utrzymam! A ty gwoździe, jeszcze kliny, kurwa, szybciej, z tych drobnych ....

O rany – pomyślałam. Nic, tylko strop się zarwał! To się podobno czasem zdarza. Ale czemu akurat u nas? Popatrzyliśmy na siebie z Markiem z przerażeniem. Gdy sytuacja nieco się uspokoiła i pan Jarek przebiegał blisko góry humusu, z której obserwowaliśmy całą akcję, odważyłam się zapytać:
- Panie Jarku, coś się stało? Strop się zarwał?
- Nieeee, nic się nie zarwało, nie miało prawa – rzucił szybko pan Jarek – Tylko deska nam odskoczyła, i trzeba ją przybić. Normalka. Dziura się zrobiła i trochę pociekło. Ale niedużo na szczęście – rzucił przez ramię i pobiegł dalej.
Uff.

Feralna deska odskoczyła z szalunku zbijanego przy suficie między pokojami chłopaków. Było to w tym newralgicznym miejscu, które od początku Pan Jarek po cichu przeklinał i za które krytykował architekta.


Tam ścianki działowe między różnymi pomieszczeniami nie stoją w jednej płaszczyźnie, ale są względem siebie przesunięte. Gdyby każdą z nich przedłużyć, dobudować do końca na szerokość domu, to nie zeszłyby się w jedną ścianę, tylko stałyby jako dwie, równoległe do siebie ściany. Nad przejściem między pokojami chłopców trzeba było wykonać dodatkowy szalunek, który przeprowadzi łagodnie uskok i połączy ze sobą te „równoległe” ściany w jeden wieniec. Trzeba było w tym miejscu dodatkowo dozbrajać strop, budując przy stropie konstrukcję z desek pogrubiającą ściankę działową w łazience, żeby zrównać ją ze ścianką działową od pokoi.
Mruczał, stękał no i wykrakał sobie. Deska puściła. Z czyjej winy? Pan Jarek ustalił, że gwóźdź nie był zagięty a powinien! Któryś chłopak nawalił!

Przez powstałą szparę beton zaczął wlewać się do środka domu. Panowie przerwali pracę pompy i usiłowali z powrotem wepchnąć deskę na swoje miejsce, aby załatać dziurę. Siłowali się mocno, co przy napierającym betonie nie było łatwe. Stali we dwóch na drabinie, z rękami uniesionymi do góry zmagali się z materią z wyraźnym wysiłkiem. Na głowy i twarze kapała im oddzielająca się od betonu brudna woda, która przeciekała przez szczeliny między pustakami stropowymi.
Na szczęście szybko im poszło. Wreszcie udało im się zaklinować konstrukcję deską wbitą na wcisk w poprzek korytarzyka. Teraz deska klinująca, prostopadła na deski feralnej, zblokowana o ścianę przeciwległą, utrzymywała bezpiecznie szalunek w całości. Przybili też jakieś dodatkowe łaty, ale same gwoździe nie dałyby rady powstrzymać siły naporu. Tym bardziej, że feralnej deski nie udało się wepchnąć idealnie na pierwotne miejsce. Spora górka płynnego betonu znalazła się na parterze, w pokojach chłopców i w przejściu między nimi.



Pompa znów ruszyła.
Jeden chłopak kierował rurą, z końca której wylatywał półpłynny beton. Dwaj pozostali równali świeżo wylaną masę deskami, rozgarniając beton równomiernie po stropie. Pan Jarek natomiast zajął się zagęszczaniem, czyli popychał przed sobą po mokrym „błocie” maszynę wibrującą, raz koło razu, pasami. W tą i z powrotem.

Wszyscy mieli na nogach gumowce i brodzili po kostki w betonie. A sprawę mieli o tyle trudniejszą niż przy zalewaniu posadzki, że podłoże nie było płaskie. Między rzędami pustaków stropowych były przecież bruzdy z drutami. Poza tym same pustaki tworzą litą powierzchnię tylko od spodu. Od góry natomiast to ścięte trapezowe bryły, między którymi są szczeliny. O potknięcie bardzo łatwo. Przy każdym kroku trzeba było badać stopą grunt, czy trafi się na szczelinę, czy na płaski fragment. Oczywiście panowie wykazali się, jak zwykle, dużą sprawnością. Żaden z nich nawet raz się nie potknął. Wywalenie się w ten beton byłoby straszne, nie mówiąc o możliwości spadnięcia ze stropu, gdyby stało się to gdzieś blisko krawędzi, gdzie przecież też chodzili. Na budowie bywa naprawdę niebezpiecznie. A oni nie mieli żadnych zabezpieczeń! Nie mam pewności, czy to wszystko odbywało się zgodnie z przepisami BHP.


Panowie uwijali się z zalewaniem stropu, jakby chodziło o ratowanie czyjegoś życia. Poganiali się nawzajem i nie wiem nawet, kiedy skończyli. Zużyte zostały dwie gruchy betonu, razem 15,5 m3. Betoniarnia podstawiła drugi samochód idealnie wtedy, gdy beton z pierwszej gruchy się kończył. Panowie kierowcy musieli widocznie być w stałym kontakcie telefonicznym, żeby tak idealnie zgrać się w czasie.


Gdy panowie skończyli zalewać strop, przystąpili do zalewania stóp fundamentowych.
Stopa fundamentowa to dla mnie całkowicie nowe pojęcie.
Dziś już wiem, że stopy to takie niewielkie, punktowe fundamenty, na których ustawia się słupy, czy jak kto woli kolumny. W projekcie naszego domu przewidziane są cztery takie słupy. Dwa podtrzymują daszek nad tarasem, a dwa trójkątny daszek ganku.

Wszystko było wcześniej przygotowane. W miejscach, gdzie dach będzie schodził nad taras i gdzie mają być słupy, wykopane zostały dwa bardzo głębokie (sporo ponad metrowe), doły o przekroju kwadratu ok. 50 x 50 cm. Na dnie każdego dołu wrzucone były kawałki cegieł, na których z kolei ułożone zostały związane ze stalowych prętów kratki. Podobnie jak przy ławach fundamentowych chodzi o to, aby stal nie leżała bezpośrednio na dnie dołka i aby po zalaniu jej betonem stalowe zbrojenie znajdowało się bardziej w środku, niż na samym dnie.



Do stalowych kratek leżących na cegłach przymocowane były drutem wiązałkowym cztery długie pręty, które wystrzeliwały z dołu pionowo w górę, wystając ponad poziom ziemi.
Teraz całe to stalowe zbrojenie stopy fundamentowej zalewane było betonem, który jak zastygnie stworzy uzbrojony, prostopadłościenny, monolityczny klocek. Nic tego nie ruszy. Ogromna bryła betonu - czyli fachowo mówiąc stopa fundamentowa - stanowić będzie odpowiednie wsparcie dla dachu i tarasu.


Stopy fundamentowe zalane były częściowo betonem lanym bezpośrednio z gruchy, a częściowo tym, który przeleciał przez strop z powodu feralnej deski i wylądował jako niepotrzebna kupa na podłodze wewnątrz domu. Chłopaki zebrali cały rozlany beton z posadzki, łopatami przerzucili go na taczkę i przewozili na zewnątrz, gdzie wylali go do dołów przygotowanych pod stopy fundamentowe. Dokładnie posprzątali więc posadzkę w domu i jednocześnie wykorzystali cały materiał, dopełniając nim dołki pod stopy.
Poza betonem z posadzki panowie wykorzystali też resztkę betonu, która została wypluta przez gruchę przy jej ostatecznym opróżnianiu i czyszczeniu.



Na koniec wraz z młodszym mym synem, zabawiliśmy się w gwiazdy filmowe i w świeżym betonie na jednej ze stóp fundamentowych odcisnęliśmy ślady naszych dłoni. Na pamiątkę.


Dziś powstały tylko dwie stopy fundamentowe, te pod słupy tarasu. Bo tylko tyle betonu pozostało z zalewania stropu.
Pan Jarek tłumaczył, że postanowił wykopać dołki pod stopy tak na wszelki wypadek. Gdy zostanie trochę betonu, bedzie można go wykorzystać, żeby nic się nie zmarnowało:
- Bo szkoda płacić i wylać do rowu. To lepiej zalać choćby i pół stopy – powiedział.
Do końca nie było wiadomo, czy i ile betonu zostanie.
No i jak zwykle pan Jarek miał rację. Betonu zostało całkiem sporo. Udało się zalać calutkie dwie stopy, dopełniając dołki betonem przywiezionym na taczkach. To się nazywa wyczucie!


Praktyka jest taka, że betoniarka zawsze opróżnia cały zamówiony zbiornik. Nie wraca do bazy z resztką betonu w środku. Maszyna musi być pusta a wylew spłukany dokładnie wodą z węża. Tak więc gdy zamówi się za dużo betonu, to operator betoniarki i tak wypluje go gdzieś na placu budowy. Gdziekolwiek. Tam beton zastygnie i zamieni się w kupę gruzu. Kiedyś będzie do posprzątania.
Na naszej budowie taka sytuacja, dzięki przezorności pana Jarka, nie wystąpiła i calutki beton został wykorzystany, niemal do ostatniej kropli.

Zalewanie schodów całkiem przegapiłam. Za szybko to wszystko się działo. Całą akcję obserwowaliśmy z zewnątrz, stojąc na humusowej górze. Nie wpychaliśmy się budowlańcom do środka, żeby nie przeszkadzać. Poza tym w domu z sufitu wszędzie kapała brudna, betonowa woda. No to po co my tam?



Wiem tylko, że najpierw beton został wlany w drewniane przegródki, a potem pan Jarek dopieszczał schody maszyną wibrującą, aby były naprawdę ubite i mocne. Przy schodach to podobno szczególnie wskazane.
I tyle. Na razie zakazał tam wchodzić. "Powiem, kiedy można" - zapowiedział.








Po skończeniu zalewania i zagęszczania pojechaliśmy do betoniarni rozliczyć się za beton oraz za usługę pompy, bo jak wiadomo za to płaci się oddzielnie. Czyli przejażdżka na drugi koniec miasta. 
Za beton zapłaciliśmy 4 140 zł, a za za wypożyczenie zagęszczarki 60 zł.
Otrzymaliśmy fakturę oraz certyfikat jakości betonu. To podobno ważny dokument. Gwarancja, że kupiony materiał to faktycznie mocny beton B-25, ze specjalnym dodatkiem zapobiegającym szybkiemu zastyganiu i że spełnia wszelkie normy, aby wraz ze zbrojeniem tworzyć konstrukcję nośną.

Tak oto upłynął nam kolejny, ważny etap naszej budowy. Strop się nie zarwał, schody są mocne, no i mamy własną, może nie aleję, ale Stopę Gwiazd!