Dom

Dom

środa, 29 maja 2019

112. Jak pomalować ścianę za grzejnikiem? Zdemontować grzejnik. Proste.

2015-06-27

Ostatnio niemal zamieszkaliśmy w marketach budowlanych, bo potrzebnych jest mnóstwo rzeczy. A to farba, a to uni-grunt, a to wiertło, a to papier ścierny albo siatki ścierające (do usuwania nierówności tynku przed malowaniem), a to rękawice robocze, a to profile lub wieszaki. I tak w kółko. Mimo, że gro prac wykonujemy własnoręcznie, kasa leci jak woda. Ale nic to. Nie da się zbudować domu za darmo.

W Castoramie kupiliśmy trzy krawędziaki o długości 4 m każdy. Krawędziak to taka drewniana, nieoheblowana, za to zaimpregnowana belka. Krawędziaki są potrzebne do zbudowania rusztowania na klatkę schodową. Marek zakończył już układanie wełny mineralnej na wszystkich dostępnych mu z drabiny połaciach dachu. Do ocieplenia pozostał tylko ten niebezpieczny fragment nad klatką schodową. A tam jest bardzo wysoko, w dodatku na schodach zabiegowych nie da się ustawić drabiny!
Można więc:
- albo kupić rusztowanie – takie do ustawiania na krętych schodach kosztuje ok. 12 tys., więc odpada
- albo wynająć rusztowanie – koszt ok. 50 zł za dobę,
- albo zbudować rusztowanie z krawędziaków (3 x 27 zł/szt), stempli (których sterta leży pod orzechem) i blatów (które zostały z budowy i leżą pod tarasem oparte o ścianę).
Czyli wybór jest prosty.


Oczywiście krawędziaki wieźliśmy na bagażniku dachowym naszej nieocenionej skody, przywiązując je mocno sznurem. Oj, chyba powinniśmy sobie sprawić jakieś liny do szybkiego i łatwego mocowania ładunków na dachu, bo często ostatnio musimy motać i rozplątywać sznurki. To czasochłonne, a gdy sznurek się spląta – irytujące, choć Marek zdaje się być specjalistą w tej dziedzinie.


Dziś zajęłam się przygotowaniem salonu do malowania, a Marek zatynkowywał dziury w ścianach pod grzejnikami w miejscach, gdzie rury doprowadzające wodę do kaloryferów wychodzą ze ścian. Pan hydraulik zamontował grzejniki na ścianach i podłączył je do rur z wodą, jednak tynkowanie nie leży w jego gestii:
- Przykro mi, ale na tynkowaniu to ja się nie znam i się do tego nie dotykam – powiedział z rozbrajającą szczerością. 

Zrobiła się taka patowa sytuacja, bowiem przed zainstalowaniem grzejników nie da się pomalować ścian bo do poprawienia jest tynk, a po zainstalowaniu grzejników także nie da się pomalować ścian, bo nie ma dostępu do powierzchni za grzejnikami.
Przed montażem grzejników nie można dziur i rur zatynkować na sztywno, bowiem trzeba je dopasować i dokręcić do kaloryferów. Rurki te są lekko elastyczne, dają się naginać. Z końcówek rur hydraulik zdjął otulinę ocieplającą, przyciął rurki na pożądaną długość tak, aby idealnie pasowały do grzejników. Teraz dopiero, gdy grzejniki wiszą na ścianach, rury w miejscach wylotów ze ścian można zatynkować.
- A co z malowaniem panie Darku? Jak niby mam zamalować ścianę za grzejnikiem? Przed założeniem grzejników się nie dało, bo dziury, po założeniu grzejników się nie da, bo nie dosięgnę pędzlem, nawet zakrzywionym, no i przecież ubrudzę farbą cały grzejnik? – zapytałam.
- Spokojnie. Najpierw zatynkujcie. Jak rurki będą zatynkowane i zaprawa wyschnie, czyli rurki będą na sztywno osadzone, wtedy grzejniki będzie można odkręcić. Tam pod spodem są takie specjalne nakrętki, i zdjąć z szyn na czas malowania. Tak się własnie praktykuje. 





 Uff. Teraz wszystko rozumiem. Nakrętki od grzejników to nie są zawory, które trzeba uszczelniać pastami albo pakułami. Nakrętki posiadają uszczelki i pasują do reszty instalacji, więc odkręcenie ich i ponowne przykręcenie nie jest zajęciem wymagającym umiejętności hydraulicznych. Działa to tak samo jak przykręcanie wężyka od spłuczki. Spokojnie, możemy sobie poradzić z tym sami.

Marek zajął się zatynkowywaniem rurek od grzejników. Biedaczek spędził sporo czasu na kolanach, kucając albo wręcz leżąc pod kaloryferami, bo dostęp do tych miejsc nie jest zbyt wygodny.
Rozrobił zaprawę cementowo-wapienną w wiadrze, tę pozostawioną przez tynkarzy na poprawki, i zaczął wypełniać dziury równając na ścianie masę szpachelką. Niektóre dziury są całkiem duże:
- Sporo zaprawy trzeba będzie tam wkleić. To będzie schnąć i schnąć zanim będzie można równać i malować,. No ale przecież nie napcham w te dziury pogniecionych gazet, jak socjalistyczni robotnicy w serialu Alternatywy 4 – myślał Marek na głos. Na to odezwał się pan Kukułka:
- Ja bym się tak nie śmiał z tych gazet. To wcale nie jest zła metoda. Do dziś wielu tynkarzy tak robi. Jak są duże ubytki, to właśnie gazety się dobrze sprawdzają. Jak da się sam tynk, to będzie go za grubo i będzie pękał. W rurkach przecież woda ma różną temperaturę, to wszystko pracuje, rozszerza się i kurczy. A gazety świetnie to amortyzują. No i mniej tynku idzie.
- Naprawdę?
- No naprawdę. Tak się robi.
- A jakbym zamiast gazetami wypełnił te dziury wełną mineralną? Można tak? Bo ścinków z ocieplania dachu mam mnóstwo.
- No jasne, wełną nawet lepiej niż gazetami, bo nie dość, że się wypełni luki, to jeszcze jest ciepła.




Tak też Marek zrobił. Najpierw napchał w dziury wełnę mineralną, a potem tynkował ścianę na prosto. Oczywiście na tyle, na ile to było możliwe. Powierzchnia póki co nie jest idealna i będzie równana gdy zaschnie, po zdjęciu kaloryferów. 
Marek w międzyczasie pojechał jeszcze do pobliskiego OBI aby kupić nóż do szpachlowania. Szpachelka bowiem okazała się niewygodna, zbyt szeroka i nie dało się nałożyć nią zaprawy dokładnie wokół rurek. Nóż do szpachli, taki spiczasty, sprawdził się znakomicie. Dobre narzędzia to podstawa!

Gdy Marek tynkował kaloryfery, ja zajęłam się przygotowaniem salonu do malowania. Najpierw omiotłam ściany i wnęki okienne, siatką na pacy sczesałam ze ścian nierówności z tynku. Wreszcie dokładnie pozamiatałam wylewkę, prawie na kolanach, miękką zmiotką, wymiatając dokładnie pył z podłogi. No i na koniec zagruntowałam uni-gruntem, przy pomocy wałka futrzanego na kiju, całą wylewkę w salonie, kuchni i łazience. Teraz wszystkie podłogi na parterze mamy już czyste, sklejone uni-gruntem. Wreszcie się nie kurzy. Mogę malować! 



2015-06-30

Dziś pomalowałam pierwszy raz sufit w salonie. Farbą podkładową gruntującą Śnieżką lateksową. Naskakałam się po drabinie, namachałam się wałkiem, ale udało się! Pomalowanie 45 m2 zajęło mi 3 godziny i 15 minut! 
Wszystko mnie boli, ale radość jest wielka. Jeszcze tylko trzy takie malowania (raz gruntująca i dwa razy tikkkurila) i najgorszy etap malowania będę mieć za sobą. A przyznam, że bałam się tego sufitu. To naprawdę ogromna powierzchnia, a trzeba przecież rozpocząć i zakończyć o raz, żeby równo schło. Nie za bardzo da się to podzielić na etapy. Jednak mam już sporo wprawy po pomalowaniu reszty domu, więc udało mi się.
Jutro jadę na działkę malować sufit po raz drugi – o ile będę w stanie się ruszać :)



Marek też ciężko dziś pracował na budowie. Najpierw kładł w ścianie kabel łączący piec gazowy z panelem sterowania. Panel ma wisieć obok włącznika światła w salonie. Należało więc przewiercić się przez ścianę na wylot z kotłowni do przedpokoju, następnie w przedpokoju puścić kabel po ścianie i przewiercić się nim znów przez ścianę, tym razem do salonu.
Najpierw mieliśmy pomysł, żeby kabel puścić wierzchem, na ścianie, w jakimś tam plastikowym tunelu. Bo w miejscu jego przebiegu, w przedpokoju, i tak będzie stała szafa. Jednak potem zdecydowaliśmy, że lepiej będzie wykuć w ścianie rowek w tynku, ułożyć kabel w rowku i go zatynkować. W ten sposób kabel będzie schowany i szafa będzie mogła by dosunięta idealnie w sam róg, bez odstępu. 





Marek najpierw przy pomocy młotka i dłuta wykuwał rowek, przewiercał się przez ściany, a potem kładł kabel mocując go przy pomocy plastikowych spinek, po czym zatynkowywał tunel szpachelką. W tym miejscu ściana jest oczywiście do wyrównania, ale to gdy zaprawa wyschnie. No i trzeba będzie pomalować łaty farbą podkładową pewnie ze trzy razy, żeby wyrównać biały kolor. Ale będzie pięknie.

Marek poprawił też kabel, jaki wychodził ze ściany w kuchni, do zasilania okapu nad kuchenką. Panowie tynkarze niestety zatynkowali go zbyt płytko i przy byle poruszeniu kabla wyrywał się spod zbyt cienkiej warstwy tynku, krusząc go. Marek wyszarpnął fragment tego kabla, odrywając tynk nad nim, podkuł głębszy rowek i w nim dopiero przymocował spinkami kabel głębiej w ścianie, a potem całość zatynkował, wyrównując powierzchnię szpachelką. Gdy zaschnie trzeba będzie równać, wygładzić powierzchnię siatką ścierającą. Za to kabel już siedzi w ścianie mocno i głęboko, nie wyłazi i tynk się nie kruszy. Trochę tu panowie tynkarze się nie spisali. 


Potem Marek zajął się budowaniem rusztowania. Nosił na górę z podwórka stemple i blaty, przycinał krawędziaki, wiercił, piłował, wkręcał śruby, mocował zastrzały aby konstrukcja się nie chwiała. Teraz wystarczy tylko rzucić na nią kilka blatów i „podłoga” nad klatką schodową gotowa! Można śmiało wchodzić, nawet ustawiać drabinę, i mamy dostęp do dachu nad klatką. Można ocieplać, układać wełnę, przykręcać wieszaki, profile, płyty kartonowo-gipsowe i gruntować oraz malować. Brawo mój mąż! 






W tym czasie pan Kukułka z synem montowali – drugi już dzień z rzędu – piec gazowy z zasobnikiem. Dziś zajęli się łączeniem rurek wychodzących z pieca z tymi w ścianach. Niewielkie miedziane rurki i kolanka skręcali ze sobą, przesmarowywali je specjalną pastą do lutowania, potem podgrzewali łączenia palnikiem gazowym, aby połączyć rurki na gorąco. Montowali jakieś zawory, pokrętła, pompę cyrkulacyjną (taka czerwona kostka dokręcona do zasobnika, która ma zmuszać gorącą wodę by szybciej dochodziła do kranów). Ciągle coś przykręcali i uszczelniali. Maszyneria to wielka. Mnóstwo wlotów i wylotów, zaworków, rurek i kabelków. Nie skończyli dziś wszystkiego, bo to – jak powiedział Kukułka, żmudna dłubanina, nie przyspieszy się. Mają kończyć jutro.
Tynkowanie kaloryferów jeszcze nie wyschło. 







2015-07-02

Wczoraj o 9 rano na działkę przyjechał kierownik budowy. Wypiliśmy kawę, chwilę porozmawialiśmy. Potem zrobił kilka wpisów w dzienniku budowy naszego domu, korzystając z kalendarza i moich podpowiedzi o tym, co kiedy było robione. Przystawił swoją pieczątkę na wszystkich dotychczasowych wpisach.
Potem założył nowy dziennik dotyczący budowy garażu. Wypisał stronę tytułową, wypiął z projektu budowalnego oryginał decyzji o pozwoleniu na budowę i mówi:
- Decyzję trzeba przystemplować w urzędzie miasta, że jest prawomocna. No i trzeba zarejestrować dziennik budowy. Dopiero wtedy na Warecką (do Powiatowego Inspektoratu Nadzoru Budowlanego) można zgłosić rozpoczęcie prac.
Rozpoczęcie oczywiście będzie fikcyjne, bo nie zaczynamy jeszcze budować garażu. Jednak trzeba tych formalności dokonać, aby nie przegapić terminu ważności pozwolenia na budowę.
Kierownik miał przy sobie potrzebne druki, które podpisaliśmy. Resztę ma załatwiać on sam. Wizyta pana kierownika budowy, czyli kilka wpisów i formalne rozpoczęcie nowej inwestycji (garażu) kosztowała nas 300 zł.

Zapytałam Krzyśka – kierownika, czy faktycznie niepotrzebnie zbudowaliśmy porządny komin, skoro do pieca gazowego komin w zasadzie nie jest potrzebny. Wystarczyłby kanał ze zwykłych pustaków, bowiem i tak hydraulik do komina wprowadził rurę, która była w komplecie z piecem. Czyli nasz komin, ceramiczny, ocieplony i porządny, stanowi jedynie tunel dla rurki wyprowadzającej spaliny gazowe. Czy miał okazać się niepotrzebny?
- Krzysiu, a powiedz mi, po co my właściwie ten kmin kupowaliśmy? Nie mogłeś nam powiedzieć, że jest zbędny?
- Jak to zbędny?
- No, podobno przy piecu gazowym komin ceramiczny nie jest potrzebny.
- A, to nie do końca tak jest. Piece gazowe są różne, niektóre wymagają komina, inne nie. Poza tym nie wyobrażam sobie wybudować domu bez komina. Teraz masz ogrzewanie gazowe, ale jak będziesz chciała zmienić piec na inny, bo na przykład gaz bardzo zdrożeje, to masz taką możliwość. Wybudowanie komina w skończonym domu to nie jest taka prosta sprawa. Komin jest i dobrze że jest. W każdym porządnym domu musi być porządny komin!
Gdy Krzysiek pojechał znów zajęliśmy się pracą.

Ja – jak od dłuższego już czasu – malowałam. Udało mi się pomalować po raz drugi sufit w salonie, gruntującą śnieżką. I bardzo się tym zmęczyłam. Jednak po chwili odpoczynku zrobiło mi się szkoda czasu, aby po prostu siedzieć, więc zagruntowałam wszystkie ściany w salonie plus wnęki okienne. No i padłam na dobre, z bąblem na palcu wskazującym prawej ręki od ściskania drążka z wałkiem i z obolałymi stopami i zdrętwiałym karkiem. Przesadziłam. 

Marek – jak od dłuższego już czasu – ocieplał dach. Zbudowane przez niego rusztowanie okazało się stabilne i zdało egzamin. Można na nim spokojnie ułożyć blaty, na których można również spokojnie ustawić drabinę. Problem jest tylko we wchodzeniu i schodzeniu po schodach, bowiem przez te blaty, stanowiące przedłużenie podłogi poddasza nad klatką schodową, na górę wchodzi się na czworaka, z tułowiem płasko przyklejonym do schodów, aby zmieścić się w szczelinie pod blatami. No cóż, już się nauczyłam. Trzeba tylko mieć rękawiczki na dłoniach, bo hasanie po brudnych i szorstkich schodach na czterech kończynach naraża dłonie na otarcia.

Po południu przyjechali panowie hydraulicy – Kukułka z synem – i kończyli podłączanie pieca. Przycinali i lutowali rurki, których końcówki smarowali pastą do lutowania, potem złączali rurki i ogrzewali miejsce łączenia palnikiem gazowym, otwartym ogniem. Ciągle przykręcali, stękali przy tym, siłowali się, co chwilę słychać było „łubu-du”, gdy rzucali narzędzia do skrzynki narzędziowej, z łomotem. Robili, robili i nie skończyli. Jeszcze jutro przyjadą.

Dzień następny

Dzisiaj dotarliśmy na działkę późno, po 16, bo po wczorajszym moim przepracowaniu się nie dałam rady wystartować od rana. Musiałam się zregenerować i odpocząć, co polegało na nadrobieniu zaległości w obowiązkach zawodowych – czyli "lekka" praca biurowa, z komputerem i papierkami, gdzie gimnastykuje się tylko mózg. Marek też do południa pracował w studio.

No, ale po południu znów daliśmy czadu.
W drodze na działkę oczywiście zahaczyliśmy o Castoramę. To już tradycja. Dziś potrzebny był klej do styropianu, którym Marek rozpoczął zapełnianie szczeliny między dachem a murłatą, nad gankiem, czyli w miejscu, gdzie trzeba to zrobić od środka domu, bo od zewnątrz nad stromym daszkiem ganku się nie dosięgnie.



Gdy byliśmy w Castoramie zadzwonił pan Kukułka z pytaniem, czy będziemy na działce, bo właśnie skończyli montaż pieca.
- Tak tak, właśnie jedziemy.
- A, to ja poczekam.
- Dobra, pospieszymy się.
Mieliśmy jeszcze w planach zwiedzić dział lamp, ale skoro Kukułka czeka, to lampami zajmiemy się innym razem.
Znaczy się pan Kukułka skończył. Oddał nam klucze. Zainkasował 1300 zł za robociznę, uścisnęliśmy sobie dłonie i pojechał.
Teraz mamy się spotkać po przyłączeniu gazu, na uruchomienie pieca, które nasz hydraulik będzie robił wraz z serwisantem z firmy Vailant (producenta pieca).

- Rurki może sobie pani pomalować, jak pani chce, żeby były wszystkie jednakowe – powiedział gdy przyglądałam się plątaninie rurek.
- A próby szczelności były jakieś robione?
- Teraz to nie trzeba. Piec jest włączony, jest pod ciśnieniem, nic nie spada, czyli jest w porządku.
- A kaloryfery można teraz odkręcić i zdjąć do malowania? – spytał Marek.
- Tak, jak najbardziej. Można malować. Kotłownię chyba też trzeba będzie poprawić, bo przy tym montażu trochę się pobrudziło w kilku miejscach. 



Pan Kukułka zamontował na zewnątrz domu czujnik temperatury, niewielkie białe pudełeczko na kabelku, który wychodzi z kotłowni, przez otwór przewiercony na zewnątrz przez gazowników (tam jest zapianowane ale Kukułka jakoś przebił się z kabelkiem przez pianę). Kabelek przytwierdzony jest plastkowymi opaskami zaciskowymi do rurki gazowej i na jego końcu znajduje się przymocowane do ściany budynku pudełeczko. Oznacza to, że mamy piec zaawansowany, z automatyką pogodową, który reaguje na temperaturę nie tylko wewnątrz, ale i na zewnątrz. 


W salonie, obok włącznika światła, w miejscu przez nas wskazanym (po sprzeczce gdzie to ma wisieć) pan hydraulik zamontował programator do pieca. Ten panel nie jest jeszcze podłączony, bo to właśnie do niego Marek montował kabelek rozkuwając ścianę. Ale okazało się, że w wyniku niezrozumienia się kabelek wychodzi w kotłowni w złym miejscu, więc czeka nas poprawka. Trzeba będzie znowu wykuwać zatynkowany już z powrotem fragment, wypruć z niego kabelek i przewiercić się do kotłowni w innym miejscu!


Ech, te poprawki mnie denerwują! Nie można zakończyć malowania raz a dobrze, tylko ciągle się coś tynkuje, szpachluje, potem schnie, potem się gruntuje i dopiero można zamalować. Ale trudno, niczyja to wina. Ani ja ani Marek nie wiedzieliśmy wcześniej, że ten kabelek będzie potrzebny, a Kukułka nie uprzedził o tym i nie wytłumaczył zrozumiale, o co chodzi i jak kabel ma biec. Dobra, poprawi się.

No i szkoda, że zamontował ten panel już teraz, przed malowaniem ściany, skoro i tak nie jest podłączony. Musiałam ten sterownik zabezpieczyć, okleić taśmą malarską i osłonką z miękkiej pianki aby go nie uszkodzić i nie zaciapać urządzenia i wyświetlacza farbą. No i malowanie wokół czegoś takiego wystającego ze ściany nie jest fajne, bo zamiast jednego ruchu wałkiem czeka mnie zabawa z pędzelkiem w ręku i domalowywaniem ściany dookoła programatora. 



Przed malowaniem ścian okleiłam taśmą malarską rurkę od gazu w kuchni. Ściany za kaloryferami na razie musiałam pominąć w malowaniu bo okazało się, że nie mamy odpowiedniego klucza, aby odkręcić i zdjąć grzejniki. Za grzejnikami zamierzam więc malować jutro.

Faktury za piec i grzejniki oraz inne niezbędne do podłączenia materiały jeszcze nie ma. Pan Kukułka wziął moje dane do zawarcia umowy na montaż tych urządzeń, tak więc zakup będzie usługą a nie dostawą, czyli VAT 8% zamiast 23%. Dokładnej kwoty jeszcze nie znamy, Kukułka mówi, że wyjdzie ok. 12 tys.

No i tyle na dziś.

wtorek, 28 maja 2019

111. Warstwy malarskie i burza prostująca wełnę

 2015-06-25

Dawno nie pisałam, ale to nic nie szkodzi, bowiem od dwóch tygodni opis każdego dnia wyglądałby niemal identycznie. To znaczy Marek ociepla dach a ja maluję. W kółko to samo, aż zaczynam mieć dejavu.

Maluję wiele pomieszczeń jednocześnie. W jednym kończę sufit, czyli ciągnę go tikkurilą po raz drugi, w drugim zaczynam ściany pierwszą warstwą farby podkładowej (bo sufit tu już skończyłam na gotowo). W trzecim dopiero gruntuję ściany, w czwartym sprzątam i gruntuję wylewkę. Powoli to idzie, ale najważniejsze, że do przodu. Nie pędzę z robotą, bo zrobione ma być dokładnie i w przyjemnej, niespiesznej atmosferze. Nie jestem w stanie malować dłużej niż 5 godzin dziennie, nie pracuję na akord. Po dwóch tygodniach prac mam umalowany prawie cały dół, ale jeszcze bez salonu. Ten zostawiłam sobie na deser, bo ma wyjść najpiękniej. Pomaluję go, gdy nabiorę wprawy i posiądę sztukę malowania po mistrzowsku!


W malowaniu najgorsze są sufity oraz detale, takie jak wnęki okienne i narożniki, które trzeba wykańczać powoli, pędzelkiem albo małym wałkiem. Taka zabawa jest bardzo pracochłonna i czasochłonna, a efekty mało spektakularne, bo pomalowanej powierzchni przybywa bardzo powoli. Niemniej staram się być dokładna i dopracowuję pomalutku każdą linię, każdą granicę farby. 



Kupiłam specjalnie w tym celu mały wałek, ale niestety okazał się bardzo nieodpowiedni. Taki miśkowy, do niczego się nie nadawał. Jedynie rączka się przydała. Szybko jechałam do sklepu po nowy wałek. I tym razem, po długich wyborach, szukaniu, sprawdzaniu i naradach z Markiem, kupiliśmy małe walki z mikrofibry, czyli z tego samego materiału co duże, wałki, którymi dotąd malowałam.
Ani wałki gąbkowe, ani miśkowe kompletnie mi się nie sprawdziły. Liczą się tylko wałki z mikrofibry, z takich mikrofibrowych jakby niteczek, bo tylko one dobrze zamalowują nasze porowate ściany, ale i gładkie sufity. 


Dość irytującą czynnością jest czyszczenie narzędzi malarskich. Nie daje to żadnej radości, a tylko poczucie spełnionego obowiązku. Po skończeniu pracy myję kuwetę, nalewam do niej czystej wody i zanurzam w niej brudny z farby wałek. Przed malowaniem w dniu następnym trzeba go wypłukać, wymiętosić rękami, oczyścić z resztek rozmoczonej farby. Nie można zostawić brudnego wałka na powietrzu, bo zaschnie i będzie do wyrzucenia. No chyba że chce się malować codziennie nowym wałkiem - to można. Ale wtedy koszt wałków szybko przekroczy cenę farb. Dla mnie bez sensu. 
Gdy przerywałam malowanie na krótko, na kilka godzin, zawijałam go szczelnie w torebkę foliową - wtedy mogłam wrócić do malowania bez prania wałka i nie zasychał. Ale gdy odkładałam malowanie na dłużej, na następny dzień, zawsze zostawiałam go zanurzonego w wodzie. Gdy tym samym wałkiem zamierzałam malować inny kolor, musiałam uprać wałek bardzo dokładnie. Wielokrotnie maczałam ręce w mlecznej mazi, wyciskałam z wałka całą farbę kilka razy zmieniając wodę. Gdy wreszcie wałek przestawał wypuszczać mętne smugi, wycierałam go do sucha. W tym celu zabrałam na budowę stare prześcieradło, którym osuszałam wypłukany wałek. Świetnie się sprawdziło. No i pozostawało jeszcze czyszczenie kuwety, na dnie której zbierała się resztka farby. Gdy się tego porządnie nie zrobiło, farfocle przyklejały się do wałka i zostawały ma malowanych ścianach. Nieumycie kuwety na świeżo się nie opłaca, bo gdy farba zaschnie trzeba skrobać szpachelką. Tu można kupić jednorazowe plastikowe wkłady do kuwety i po każdym malowaniu zmieniać, wyrzucać. Ale po co zaśmiecać planetę plastikiem? Lepiej umyć kuwetę. 
No i zasada jest taka, że używanie jednego wałka do kilku kolorów musi odbywać się w kolejności od farb najjaśniejszych do najciemniejszych. Nigdy na odwrót, bo wałka nie sposób idealnie wyprać.

I właśnie tych czynności nie lubię najbardziej. Zresztą, w ogóle przygotowanie ścian i narzędzi do malowania jest najgorsze. Samo malowanie, zwłaszcza ścian, to już w zasadzie przyjemność. Włączam sobie muzykę, nasadzam wałek na teleskopowy kij i jadę z robotą. Pasek po pasku, od samej góry do samego dołu, raz koło razu zamalowuję kolejne ściany. Lubię patrzeć, jak białe, zamalowane farbą podkładową powierzchnie coraz bardziej wypierają szare tynki.

Do malowanie nie potrzeba jakichś szczególnych umiejętności, wystarczy cierpliwość. To nie jest trudna robota. Już wiem, że poradzę sobie z pomalowaniem całego naszego domu bez problemu.
Nauczyłam się nawet malować sufity lepiej i sprawniej niż na początku. Mianowicie przy malowaniu kolejnej białej warstwy na początku miałam kłopot z rozpoznaniem, które miejsce już malowałam, a które jeszcze mam pomalować. W efekcie malowałam po kilka razy te same fragmenty sufitu, żeby czegoś nie przegapić.

Teraz widzę, że sufit należy malować w kierunku od okna do drzwi. Wtedy pod światło widać, która część jest zamalowana, bo jest mokra i odbija się od niej światło gdy spojrzeć pod kątem. No i koniecznie do malowania trzeba zamknąć okna i drzwi, aby nie było przeciągu i aby farba zbyt szybko nie wysychała. W przeciągu błyszczenie farby znika prawie natychmiast i choć farba nie jest sucha, to nie odbija światła.

Etapy malowania są powtarzalne:

· Najpierw zamiatam tynki, szczotką na kiju, zsypuję z nich luźny piasek i kurz.

· Teraz wyrównuję nierówności tynków – robię to pacą z siatką do polerowania. Siatki nie zapychają się tak jak papier ścierny i są łagodniejsze dla tynków. Nie da się nimi tak łatwo jak papierem ściernym wydrapać w ścianach tzw. wżerów, czyli dołów.

· Następnie gruntuję powierzchnie – robię to uni-gruntem firmy Atlas rozcieńczonym w proporcji 2:1. Namaczam futrzany duży wałek w kuwecie z mlecznym płynem i po prostu maluję nim powierzchnie. Należy uważać, aby dobrze rozprowadzić preparat po ścianach, równo je zmoczyć i nie pozostawiać zacieków, które zasychają jak żywica, tworzą wypukłości i trudno się potem zamalowuje (nie przyjmują farby). Uni-grunt stanowczo doradzam porządnie rozprowadzić, jakby wmasować w ścianę, zaczynając od dołu ku górze i zbierając od razu ściekające strużki rzadkiego płynu.

· Następnego dnia po zagruntowaniu, gdy grunt dobrze wyschnie, maluję powierzchnie farbą gruntującą.

· Kolejnego dnia maluję powierzchnię farbą gruntującą po raz drugi. Teraz ściany są idealnie białe.

· Wreszcie, znów następnego dnia, maluję powierzchnie farbą docelową – jednego dnia pierwszą warstwę, drugiego drugą. Na razie na gotowo robię tylko sufity.

· W miedzyczasie, między poszczególnymi warstwami farb, trzeba domalowywać pędzelkiem i małym wałeczkiem wszystkie narożniki i kąty, które pozostają ciemniejsze, bo gruby wałek nie wszędzie dochodzi.

Jak widać każdej powierzchni trzeba poświęcić dużo czasu i robić do niej co najmniej 5 podejść, więc nic dziwnego, że po dwóch tygodniach malowania praca nie jest skończona, mimo, że mam coraz większą wprawę i działam coraz szybciej. 

Robota, jaką wykonuje Marek, również od dwóch tygodni, jest w kółko taka sama. Najpierw każdy fragment dachu między krokwiami, czyli każdy pas, jest sznurkowany. Marek wbija gwoździe w boki krokwii, w regularnych odstępach, w odległości ok. 3-4 cm od płaszczyzny płyt OSB, a potem rozciąga na tych gwoździach sznurek, okręcając go o łepki gwoździ i naprężając mocno, aby sznurek stworzył zygzak. Zygzak ten ma zapewnić tzw. pustkę powietrzną, czyli przestrzeń między płytą OSB a wełną mineralną, żeby wełna nie dolegała bezpośrednio do płyt. 



Wujo-dekarz twierdzi, że te pierwsze sznurki, od strony płyt, są w zasadzie niekonieczne. Wełna i tak opadnie i zawiesi się na drugich, podtrzymujących ją od spodu sznurkach:
- Nawet jak wełna teraz gdzieniegdzie dotyka płyty, to ona się ułoży i trochę opadnie. Wystarczy jedna porządna burza i wełna rozprostuje się i wygładzi jak stół – zapewniał.
- Burza? A co do tego ma burza?
W tym miejscu do dyskusji włączył się magister fizyki, mój osobisty małżonek Marek:
- No jak to co! Burza to potężne wyładowania elektryczne, czyli ogromne drgania na niskich częstotliwościach. Takie drgania poruszają wszystkim, wszystko drga, wibruje, dach też. Podczas grzmotów rezonuje na niskich częstotliwościach i to tak, jakby w niego pukać, pstrykać, potrząsać nim. No i wełna wtedy się układa. Proste!
No to już wiem. Aby wełna dobrze się ułożyła na sznurkach potrzebna jest porządna burza!. W życiu bym na to nie wpadła ;)
Po rozwinięciu pierwszej warstwy wełny, o grubości 15 cm, między krokwiami, robione jest drugie sznurkowanie. Grubość tej pierwszej wełny jest dobrana tak, aby pasowała do grubości krokwii i aby wełna dosunięta do pierwszych sznurków oddzielających ją od OSB kończyła się w płaszczyźnie na równi z krokwiami. 







Rolą drugich sznurków jest przytrzymanie wełny od spodu, aby nie spadła na ziemię. Marek docina wełnę w prostokąty wpasowywane miedzy krokwie leciutko na wcisk, czyli tnie nożykiem pasy o 2 cm szersze od przestrzeni między krokwiami. Wełna więc po włożeniu między krokwie niby sama się trochę trzyma. Ale bez zasznurowania jej od spodu mogłaby wypaść, np. w czasie burzy :)

Potem, na przykręcone do krokwii wieszaki, czyli takie płaskie uchwyty systemu do montażu karton-gipsów, założone zostaną profile stalowe, a do nich z kolei przykręcone zostaną płyty kartonowo-gipsowe. Wełna więc z pewnością nie spadnie, bo oprze się o płyty. Nie wiem w sumie, po co jest to drugie sznurkowanie. Może po to, aby podtrzymać ciężar wełny, aby nie opierała się całym ciężarem na płytach kartonowo-gipsowych? Albo aby wełna nie zsuwała się w dół po płytach karton-gips? Po zygzaku ze sznurka wełna się nie zsunie, a po gładkiej płycie możliwe że tak. Nie wiem, po co te drugie sznurki, ale wszyscy tak robią, więc widocznie czemuś ta technologia służy. 





Układanie wełny pod dachem jest bardzo czasochłonne, zwłaszcza gdy robi się to samemu. Najpierw należy rozciąć foliowe opakowanie wełny i rozwinąć belę na płasko, aby wełna wstała i się rozprostowała. W zafoliowanej beli wełna jest ściśnięta, spłaszczona i dopiero po jej rozłożeniu na podłodze szybko wstaje na wysokość 15 cm. Przy rozcinaniu folii trzeba uważać, bo wełna gwałtownie się rozpręża i rozwija. Za pierwszym razem mnie wywróciła, bo kompletnie się tego nie spodziewałam i straciłam równowagę. 





Potem należy dociąć prostokąt wełny na potrzebny wymiar. Robilismy to długim ostrym nożem kuchennym, jadąc po linijce z poziomicy. Przed tym oczywiście trzeba dokonać pomiarów, czyli wejść na drabinę, rozwinąć taśmę mierniczą i pogłówkować, jak docinać wełnę, aby było jak najmniej ścinków i odrzutów. Najbardziej pasowało cięcie w poprzek. Potem trzeba wnieść po drabinie docięty pasek i wetknąć go między krokwie. Wreszcie zasznurkować.

Ciężka robota. Nie dość, że trzeba milion razy wejść i zejść z drabiny (gdyby pracować w kilka osób, możnaby podzielić tę pracę, ale niestety Marek był na placu boju sam, bo ja malowałam), to jeszcze wełna pyli, sypie się na twarz i na głowę. Marek pracuje w rękawicach, w maseczce na ustach i nosie i w plastikowych goglach ochronnych, które zabezpieczają jego oczy. Po takiej pracy, po kąpieli w dwóch wodach, na dnie wanny jest mnóstwo wełnianych kłaczków, całe ciało swędzi i nie jest przyjemnie.

Najbardziej irytujące przy układaniu wełny jest uszczelnianie zakamarków. Podobnie jak przy malowaniu detale zajmują najwięcej czasu. Miejsca łączeń krokwii i jętków wymagają docinania małych pasków wełny i tam robota posuwa się bardzo wolno. Ale najważniejsze, że do przodu. Nic się tu nie przyspieszy. 



Koszty robocizny za ocieplenie dachu są bardzo wysokie. Nie jest to robota zbyt skomplikowana, nie trzeba ekstra wiedzy i doświadczenia, aby poutykać wełnę między krokwiami. Niemniej to praca brudna i fachowcy słono ją wyceniają. O ile tynkowanie czy wygładzanie posadzek albo układanie płytek wymaga sporych umiejętności praktycznych i wprawy, tak za położenie wełny można się wziąć samemu. Kwestia tylko tego, czy ma się czas i ochotę na tę ciężką i brudną pracę, czy też ma się ochotę zapłacić fachowcom i mieć święty spokój.

No i ważna tu jest dokładność, aby nie pozostawić żadnej dziury i szczelnie zabezpieczyć wełną wszystkie miejsca. Gdy robi się to samemu, dla siebie, jest pewność, że zrobione będzie dokładnie. A jak wiemy nie wszystkim fachowcom można zaufać, że będą naprawdę precyzyjni i że nie powstaną luki w ociepleniu, a potem mostki termiczne.

No. Ja sobie pomalutku maluję, a Marek sobie pomalutku układa wełnę. Nie spieszymy się, staramy się nie przemęczać, aby nie znienawidzić tego domu zanim w nim zamieszkamy. Jak jest ochota i siła, to włączamy muzyczkę i pracujemy, a jak się zmęczymy to robimy fajrant i pijemy kawę podziwiając naszą budowę. Ciągle nas to kręci!

Wczoraj Marek z sąsiadem Wojtkiem debatowali, jak wykonać konstrukcję ze stempli, palet i blatów, aby wykonać rusztowanie na klatce schodowej. Trzy czwarte dachu jest już ocieplone, ale pozostał jeszcze fragment nad klatką schodową, gdzie nie da się ustawić drabiny na schodach zabiegowych. Rusztowanie schodowe, klatkowe, które da się rozstawić na schodach zabiegowych, kosztuje 12 tys. zł, więc zakup konstrukcji nie wchodzi w grę. Jeśli nie uda się skonstruować rusztowania samemu, trzeba będzie rozważyć wypożyczenie.
Na razie kilka pomysłów jest, więc powinno się udać. A konstrukcja musi być naprawdę przemyślana i solidna, bo trzeba będzie na niej ustawić drabinę i spadnięcie z takiej wysokości to śmierć na miejscu. 


Na ocieplenie dachu kupiliśmy wełnę w belach (jest jeszcze wełna w płytach), o grubości 15 cm. Dojdzie potem jeszcze druga warstwa o grubości 10 cm. Współczynnik przenikania ciepła lambda wybranej przez Marka wełny wynosi 0,36. Po przeanalizowaniu parametrów kilku gatunków wełny kupiliśmy wełnę firmy Isover Termo Mata Plus. To dość ciepła wełna, choć są jeszcze cieplejsze 0,33. Najpopularniejsza jest Izo mata, czyli wełna o współczynniku 0,39 za 14 zł/m2. Kładzie ją większość osób, bo to podobno parametr wystarczający dla ocieplenia dachu. Ale my zdecydowaliśmy się na produkt nieco droższy (19 zł/m2), za to cieplejszy. I mam nadzieję, że odczujemy różnicę na kosztach ogrzewania. Przez dach bowiem ucieka najwięcej ciepła i na jego ociepleniu nie należy oszczędzać.

O ile – jak mówili różni fachowcy – ciepły montaż okien to „pic na wodę”, tak ocieplenie dachu porządną wełną o dobrych parametrach jest szalenie ważne. Są to wszak ogromne powierzchnie i tu oszczędności rzędu 1500 zł nie są opłacalne, bo potem koszty ogrzewania rok w rok będą wysokie.

Z ciepłym montażem okien chodzi o to, że stosuje się styropianowe podkładki pod parapety, cholernie drogie i chętnie proponowane przez producentów okien. Ale podobno nie poprawiają one znacząco ciepłoty okna. Gdy pozakleja się dobrze wszystkie szczeliny i należycie opianuje okno, a potem gdy dojdzie ocieplenie z zewnątrz, to ciepły montaż prawie nie różni się od zwykłego montażu. Tak słyszałam od fachowców, więc powtarzam, ale nie mam tu własnych spostrzeżeń. Może gdybym spała na pieniądzach, to ciepły montaż bym sobie zafundowała, ale że muszę wybierać, to wybieram cieplejszą wełnę na ocieplenie dachu.

Gdy przyjechał samochód ciężarowy z wełną, musieliśmy ją sami rozładować. Dobrze, że wtedy był z nami na budowie starszy syn, to sporo pomógł. Samochód wjechał tyłem w bramę, podjeżdżając prawie pod sam ganek. Kierowca otworzył tylną platformę, nieco ją opuścił i tylko przerzucał bele wełny z tyłu auta na platformę. A stamtąd musieliśmy poprzenosić wszystko do domu. A było tego 49 sztuk! Jedna bela nie stanowi ciężaru nie do udźwignięcia, sama byłam w stanie nosić, ale bele są wielkie, nieporęczne, wstrętnie zakurzone i po przerzuceniu kilkunastu sztuk każda następna wydawała się coraz cięższa. Przynajmniej dla mnie. 




Upociliśmy się nieźle przy tym noszeniu i zapełniliśmy belami wełny prawie calutki salon! Na środku powstała ogromna hałda z wełny. Poza tym kilka rolek wylądowało też w przedpokoju i kilka Marek od razu zaniósł na górę, bo już się to nie mieściło na dole, a trzeba przecież jeszcze zostawić jakieś przejście. Ogrom tego!

Teraz wełny ubywa z salonu z każdym dniem. Coraz więcej belek jest już rozciągniętych pod dachem. Ostatnie bele wczoraj Marek poprzenosił na górę, a ja te pozostałe zafoliowane czteropaki przetoczyłam do czystej sypialni (jest tam zagruntowana posadzka, pomalowany na gotowo sufit i białe ściany pomalowane farbą podkładową – czyli porządek, już się tu nie kurzy). 


Niebawem przystępuję do malowania ostatniego pomieszczenia na dole – czyli salonu połączonego z aneksem kuchennym. To największe pomieszczenie w naszym domu, ma chyba 45 m2 i pomalowanie go stanowi nie lada wyzwanie, zwłaszcza sufitu, który trzeba zaciągną warstwą farby o raz. Wszystkie inne pomieszczenia są już czyste, białe, z zagruntowanymi posadzkami i gotowymi sufitami. Pozostało jeszcze zatynkować dziury w ścianach przy rurach doprowadzających wodę do grzejników (dziś Marek ma to robić) i można malować ściany kolorami. Już się nie mogę doczekać! 






Wczoraj byliśmy u znajomych, którzy mieli salon pomalowany tą samą farbą, jaką ja wybrałam do naszego salonu. Magnat ceramiczny, kolor szary piryt. Farba jest dużo jaśniejsza, niż się spodziewałam na podstawie małej próbki wymalowanej na ścianie w łazience. Może to kwestia oświetlenia? Nie wiem. W każdym razie ładnie, jasno. Marek twierdzi, że za jasno, że ten szary to prawie biały, ale mnie się podoba. Chcę mieć jasne wnętrze. Ta wizyta pokazuje, że kolory farb są nieodgadnione i że tak naprawdę dopiero po pomalowaniu domu dowiemy się, jak to wyjdzie. Niczego nie można sobie wyobrazić a dobór kolorów farb to loteria.

Wczoraj w drodze na budowę wstąpiliśmy do sklepu budowlanego po wiertło do betonu numer czternaście. To takie długie, grubaśne wiertło, którym musimy przewiercić się przez ścianę na wylot, aby wyprowadzić kable elektryczne na zewnątrz, do oświetlenia tarasu i ganku. Trzeba też przewiercić się przez ścianę nośną wewnątrz domu, aby zamontować w salonie programator do pieca gazowego.

I wtedy właśnie zadzwonił pan gazownik z informacją, że musimy się spotkać, podpisać kilka dokumentów, bowiem pan przystępuje niebawem do modernizacji naszego przyłącza gazowego. Czyli lada moment będziemy mieć podłączony gaz! Super.

Umówiliśmy się na działce, za pół godziny. Pojechaliśmy, zrobiliśmy sobie kawę i czekamy, czekamy, a faceta nie ma. Po dłuższym czasie dzwoni:
- Witam, no jestem u państwa pod bramą.
- No to zapraszamy. Do środka. Czekamy na pana.
- Gdzie czekacie? Ja też na was czekam. Tu zamknięte jest.
- Jak to, otwarte!
- No furtka jest zamknięta.

Wyszłam z domu po faceta. Od pół godziny siedział w samochodzie i czekał na nas. A my z kolei czekaliśmy na niego w domu! No cóż, nasza stara furtka faktycznie się zacina. Ja się już nauczyłam, że samo naciśnięcie na klamkę niewiele daje i trzeba furtkę potraktować z kopa na dole, wtedy się otwiera. Ale facet przecież nie mógł wiedzieć, że trzeba furtkę potraktować brutalnie. Wyszłam po niego na ulicę:
- No to zapraszam, witam, nareszcie osobiście. Czyli jednak pan istnieje – śmiałam się – bo do tej pory wszystkie kontakty mieliśmy tylko przez telefon.
- Witam witam, no tak się składa, że istnieję.
- Długo pan tu siedzi? Trzeba było dzwonić.
- Nie szkodzi. Nie czekałem bezczynnie, pozałatwiałem wiele spraw przez telefon przynajmniej.
- Kawy?
- Nie da rady, spieszę się. Tylko papiery załatwimy i zmykam.

Facet okazał się bardzo konkretny i mocno zapracowany. Przywiózł dokumenty, które mieliśmy podpisać i powiedział, że w ciągu tygodnia, najwyżej dwóch – to zależy od Zarządu Dróg i Transportu – gaz będzie zrobiony.
- Fajnie, bo piec gazowy już stoi, tylko podłączyć – powiedziałam z zadowoleniem.

Gazownik, opalony schludny facet w średnim wieku, z gładką cerą i w modnych okularach z seledynowym paseczkiem, zrobił na nas dobre wrażenie. Konkretny człowiek, nie ma czasu na pogaduchy, a w jego teczce wszystkie przegródki na dokumenty były zapełnione papierami, które miał pedantycznie poukładane. Zero chaosu.

Powiedział, że jak wykona robotę, najkorzystniej dla nas będzie przekazanie przyłącza na własność gazowni:
- Lepiej im przekazać, to wtedy nie będziecie co rok płacić jakiejś tam opłaty za zajęcie drogi pod przyłącze, tylko to już będzie w gestii gazowni.
Trochę to draństwo, że przyłącze robimy na nasz koszt, ale lepiej jest go oddać na własność gazowni, żeby opłat nie płacić. Nie wiem, o co w tym chodzi i nie wiem, czy opłaty za gaz potem różnią się zależnie od tego, czyje jest przyłącze. Muszę to sprawdzić.

Podpisaliśmy jakieś upoważnienia dla pana gazownika. Facet poprosił też, aby przesłać mu w sms-ie nasze numery Pesel i NIP.
- A proszę mi powiedzieć, jak wygląda sprawa z odbiorem budynku? Jakieś dokumenty od Pana do odbioru będą nam chyba potrzebne? – zapytałam.
- Tak, ja wszystko dam, papiery dla nadzoru budowlanego przygotuję, to wszystko opowiem co i jak potem. Na razie tyle, muszę lecieć. Zdzwaniamy się jak będę wchodził z robotą. Do widzenia.
Uścisk dłoni i poleciał.