Dom

Dom

poniedziałek, 29 grudnia 2014

47. Ulepszone uchwyty pod słupy i tandetny kranik

2013-09-05

Dziś pan Jarek z ekipą skończyli zalewać wieniec nad drugą ścianką kolankową.
Wykopali też dołki pod stopy fundamentowe, które będą stanowić podpory pod słupy od ganku. W jeden z tych dołków włożyli zbrojenia i zalali go do połowy betonem – identycznie, jak to było przy stopach fundamentowych od tarasu. Na resztę zalewania słupów zabrakło cementu. Będą kończyć jutro.







Panowie dobudowali też spory fragment jednej ze ścian szczytowych nad stropem (czyli ściany bocznej), tak więc zaczyna być już widoczny jej trójkątny kształt. Trójkąt ten najpierw wyznaczony został przez sznurki, rozciągnięte pod odpowiednimi kątami w powietrzu, aby wiadomo było, jak budować, do którego momentu stawiać pustaki. Teraz pusty kontur sznurkowego trójkąta wypełnił się pustakami.




Na jutro pan Jarek obiecał przynieść „rozpiskę” z wyliczeniem ilości cegieł klinkierowych i zaprawy na komin. I trzeba będzie to szybciutko kupować. Przed nami więc wybór kolorystyki komina. To będzie pierwsza decyzja dotycząca docelowego wyglądu domu.

Na razie wiem, że komin powinien kolorystycznie pasować do dachu, ale jaki będzie dach – tego jeszcze nie wiadomo. W projekcie komin jest brązowy, ale wahamy się, czy nie lepszy byłby grafitowy. Jutro o tym pomyślę. Może uda nam się dostać w jakimś składzie budowlanym ofertę gontów i wybrać kolor dachu – wtedy decyzja o kolorze komina będzie łatwiejsza. Marek uprzedził, że kolorami zajmował się nie będzie i że ma do mnie pełne zaufanie w tej kwestii. Tak więc jak wyjdzie brzydko - będzie na mnie.

Pan Jarek podpowiedział życzliwie, że ładny jest klinkier dwukolorowy:
- Taki cieniowany, od brązu do grafitu na każdej cegle, albo taki od żółtego do czerwonego, też ciekawie wygląda.
Cóż, widziałam tego typu pstrokate cegły i uznałam je za produkt w wybitnie złym guście. Oczywiście zachowałam tę opinię dla siebie. W końcu o gustach się nie dyskutuje. U nas w każdym razie cegły będą z pewnością w jednym kolorze.

Pan Jarek skrytykował dziś pomysł naszego projektanta odnośnie usytuowania ganku:
- Nie wiem czemu on wam tak to wyrysował, że jeden słup wypada prawie na wprost wejścia. Zamiast zrobić równomiernie obydwa słupy po bokach, żeby drzwi wychodziły na środku ganku, to on wam taki przesunięty ten ganek zrobił. Tak jest w projekcie i tak zrobiłem. Nie pasuje mi to wcale, ja bym zrobił symetrycznie - mówił.
- Panie Jarku, bo to wszystko moja wina. Ja sobie tak wymyśliłam, że na ganku, obok drzwi, ma się zmieścić ławeczka.Gdy będę wracać do domu z zakupami, to nie chcę mocować się z siatkami szukając kluczy w torebce, tylko sobie je po prostu odstawię na ławeczkę. Zresztą na tę ławeczkę będę wyganiać gości na papierosy – wyjaśniałam całkiem poważnie. To rzeczywiście był mój pomysł, a architekt z aprobatą przyjął koncepcję, aby złamać symetrię domu.
- A ha, no, to jak na wsi. Dobrze, że sobie pani nie zrobiła ławeczki przed furtką, bo potem by pani musiała tam przesiadywać – żartował pan Jarek.



Koncepcja z przesuniętym gankiem mi się podobała, ale trochę wątpliwości pan Jarek we mnie zasiał. Czy aby faktycznie słup nie stanie w świetle drzwi? 
Po powrocie do domu natychmiast zajrzałam do projektu. I uff. Nie wchodzi. Słup usytuowany jest lekko z boku. Jest dokładnie tak jak chciałam. 
Na razie słupów jeszcze nie ma a doły pod stopy fundamentowe są takie ogromne, że nijak nie można sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało w rzeczywistości. Na chwilę obecną wydaje się, że gdyby wyjść z domu na wprost to można prawie wpaść do dołu. A przecież to będzie zabetonowane. Sam słup ma mieć przekrój zaledwie 16 x 16 cm, więc będzie zdecydowanie mniejszy niż obecne dołki. Będzie dobrze.

Pan Jarek twierdzi, że słupy trzeba będzie jakoś wykończyć, czymś obłożyć albo obudować:
- Bo takie surowe słupy zawsze pękają i zresztą tak się już nie robi - mówił.
A ja jeszcze nie wiem, w jaki sposób wykończymy słupy. Czy aby na pewno będziemy je pogrubiać? Szczerze mówiąc nie podobają mi się ciężkie, grube, kwadratowe i toporne słupy z klinkieru. Wolę coś delikatniejszego, cieńszego, co da wrażenie lekkości. 
Sądziłam, że słupy wystarczy wyszlifować, zabejcować, czymś pomalować. Ale teraz już sama nie wiem. Faktycznie słupy będą mieć szczeliny od pęknięć. 
Nasz przyjaciel wybudował sobie ostatnio nowiutki ganek.Zamontował w nim całkiem nowe drewniane słupy, które były dobrze zaimpregnowane, należycie wysezonowane i prawidłowo zestawione. I dokładnie tak zareagowały, czyli popękały. Samej konstrukcji to podobno nie przeszkadza, ale wizualnie rysy są denerwujące. Nie ma chyba możliwości, aby nie było pęknięć. Będziemy się tym martwić innym razem.

Pan Jarek osobiście kupił cztery metalowe uchwyty, w których osadzone będą drewniane słupy od ganku i od tarasu. Uchwyt wygląda jak prostokątna litera U wykonana z grubego kątownika, do której u dołu dospawana jest nóżka z metalowego pręta. Pręt ten będzie wbetonowany w stopę fundamentową, a do U wstawiony będzie słup, który zostanie przytwierdzony do U grubymi wkrętami. Uchwyty to gotowe elementy do nabycia w każdym składzie budowlanym. Pan Jarek kupił je sam, bowiem postanowił je nieco zmodyfikować i ulepszyć. Mianowicie przedłużył dolny pręt, czyli dospawał do niego dodatkowy, dłuższy pręt, aby nóżka była wbetonowana w stopę odpowiednio głęboko. Bo pan Jarek nie ufa tym „gotowcom” i jego zdaniem taki krótki pręt nie utrzyma dobrze słupów. Zrobi to więc po swojemu. Osobiście dospawał pręty przedłużające. 
Uchwyty kosztowały 80 zł.





Dziś kupiliśmy nowy kranik do wody, bo ten poprzedni, kupiony w markecie budowlanym, okazał się tandetą i popękał. Nie pierwszy to już trefny zakup w sklepie sieciowym niestety. Czasem odnoszę wrażenie, że handlują tam materiałami w drugim albo w trzecim gatunku. Śruby są miękkie i po jednokrotnym ich wkręceniu wkrętakiem tracą rowki, że nie da się ich już wykręcić. Kraniki pękają i przeciekają, a w dodatku ceny za ten podgatunek okazują się kosmiczne. Profesjonalne, lokalne składy budowlane oferują towar lepszej jakości i w lepszej cenie. Taki kranik w markecie kosztował niemal dwukrotnie więcej niż w pobliskim składzie, gdzie kupiliśmy go za 20 zł.

Marketowy kranik się nie sprawdził.. Po odkręceniu wajchy (na którą mój mąż mówi "cybant", co nas bardzo rozśmiesza) strumień wody leciał nie tylko przez wylot kranu, ale fontanna tryskała również na boki, zalewając ściany i chudziak. Z dnia na dzień kranik stawał się coraz bardziej nieszczelny i ściany przestawały wysychać, były permanentnie mokre. A tak być nie może. Tym razem pojechaliśmy po kranik do naszej hurtowni i jutro Marek ma zamiar robić wymianę.

Wymiana kranika specjalnie zaplanowana jest na jutro, ponieważ jutro właśnie ZWiK ma nam wymieniać wodomierz w studzience, któremu szczęśliwie skończyła się legalizacja. A to oznacza, że jakiś pracownik ZWiK będzie musiał wejść do studzienki aby zakręcić zawór główny. Podsunęłam Markowi pomysł, aby skorzystać z okazji i wymienić kranik bez konieczności osobistego wchodzenia to studzienki, czego Marek wprost niecierpi. Bo Marek już raz tam wchodził i prawie zwymiotował z obrzydzenia, tyle tam było bezskorupych, ogromnych i obrzydliwych ślimaków! Tak więc Marek ochoczo pojechał do sklepu po nowy kranik i wcale nie marudził.

2013-09-09

W piątek rano, po telefonicznym wezwaniu przez panów ze ZWiK-u, pojechaliśmy na działkę. 
Pan Jarek i jego ludzie murowali ścianki działowe na poddaszu. Widać już początek dziury na okno między reżyserką a kabiną nagraniową. Mury rosną.




Panów do wymiany wodomierza przyjechało trzech. Wszyscy byli bardzo sympatyczni i pomocni. Po zakręceniu zaworu głównego w studzience panowie zajęli się demontowaniem starego, zapieczonego wodomierza, odkręcaniem zardzewiałych i zapiekłych śrub. Po zdjęciu żeliwnego włazu do studzienki może wejść jeden człowiek i nie ma tam zbyt dogodnej pozycji do działania. W dodatku na dnie studni jest woda. Wystarczy jeden fałszywy ruch i można się skąpać. Oczywiście operacja odbywa się w towarzystwie licznych, obrzydliwych ślimaków. Wyrazy współczucia. Trochę się facet nasiłował i naprzeklinał na stare rury. Ale dał radę.



W tym czasie Marek rozpoczął wymianę kranika z zaworkiem w domu, na końcówce rury doprowadzającej wodę, która wystaje z posadzki. Oczywiście był problem z odkręceniem starego kranika, bowiem nie dysponujemy profesjonalnymi narzędziami typu klucz francuski czy tam klucz-żabka (nie znam się na tych fachowych nazwach). Jeden pan ze ZWiK zauważył nasze zmagania i przyniósł z samochodu właściwe narzędzia, po czym spytał:
- Mogę? – i przystąpił do wymiany kranika, chociaż nie śmieliśmy prosić go o pomoc. Dwa wprawne ruchy i popsuty kran został wymontowany. Gdy facet zauważył, że Marek szykuje taśmę, aby zaizolować gwint stwierdził:
- Tym? Eeeee, to słabe jest. Pan da ten kranik, pakułów dam i pasty, będzie pewniejsze.
No i zrobił wszystko sam - bo umie.
Wychwaliliśmy go za fachowość, że taki sprytny - bo naprawdę sprytny i naprawdę nam zaimponował. Tym sposobem mamy wymieniony kranik a pan w zamian zabrał sobie ten popsuty bo stwierdził, że jemu się przyda.



Pan, co wszedł do studzienki, został przeze mnie ostrzeżony przed ślimakami:
- Ślimaki? A no są. Jak zwykle. Nie przeszkadzają mi one. Na pewno mnie nie zjedzą, a jak już to będzie odwrotnie, bo ja ślimaki akurat uwielbiam – mówił rozbawiony. Tylko się skrzywiliśmy w odruchu obrzydzenia, bo te ślimaki naprawdę oślizgłe są. Bleeee.

Stary wodomierz został wymontowany i w jego miejsce w studzience pojawił się sprzęt nowoczesny, działający na fale radiowe. Teraz odczytanie stanu licznika będzie polegało na zbliżeniu się z odpowiednim czytnikiem na odległość kilku metrów do studzienki, bez konieczności wchodzenia do dziury. Jedno „pik” i stan wodomierza odczytany. Wot technika!

Panowie powiedzieli, że teraz studzienkę można nawet przysypać ziemią i spokojnie zakładać trawnik, na żeliwnym włazie też. Tylko w razie awarii potrzebny będzie dostęp, a te się prawie nie zdarzają. 

czwartek, 4 grudnia 2014

46. Klinkier czy tynk? – czyli kilka słów o kominie


2013-09-05

Czas na kolejne wydatki. Tym razem do kupienia jest cegła klinkierowa. Będzie ona wykorzystana do wykończenia komina, a w zasadzie jego części wystającej ponad dach. Oprócz cegły klinkierowej trzeba będzie kupić też specjalną zaprawę do murowania klinkieru. Według pana Jarka szacowany koszt to 600 – 800 zł, zależnie od tego gdzie dokonamy zakupów i jaki „wzorek” wybierzemy. 



Klinkier na kominie jest zaplanowany w projekcie przez naszego architekta. Oszczędny z natury pan Jarek podpowiedział jednak, że jeśli bardzo zależy nam cięciu kosztów, to z klinkieru możemy zrezygnować. Że komin można wymurować ze zwykłej cegły, następnie obłożyć go styropianem i otynkować. A kiedyś, jak będziemy chcieli i mieli na to kasę, będzie można obłożyć komin z zewnątrz jedynie ozdobnymi nakładkami klinkierowymi. „To wtedy będzie trochę taniej” – powiedział.

Pewnie tak. Pewnie można zaoszczędzić ze 300 złotych. Pytanie tylko, czy ma to sens?

Zdecydowaliśmy z mężem jednogłośnie, że nie będziemy oszczędzać 300 złotych, które w kontekście kosztów całej budowy nie są istotne. Nie chcemy bowiem przez całe życie zmagać się z remontowaniem tynków na kominie. Nie chcemy żałować, że nie zrobiliśmy komina raz a porządnie.

Architekt szczególnie uczulał nas na ten problem. Mówił, żebyśmy nie popełniali błędu i nie rezygnowali z klinkieru na kominie:

- Wszędzie indziej tak, klinkier ma funkcję wyłącznie ozdobną i nie jest konieczny. Ale nie na kominie! Na kominie tylko klinkier! – mówił Pan Piotr.

Przekonywał nas, że to głupia i pozorna oszczędność, bo wszelkie substytuty typu tynki i nakładki, zawsze z kominów odpadają. Komin przecież się nagrzewa i stygnie, na przemian. Więc każdy materiał podlega szczególnie dynamicznym naprężeniom wynikającym z rozszerzalności cieplnej. Po prostu nie ma siły, aby tynk na kominie nie pękał.

Kominy otynkowane, nie dość że się brudzą i wyglądają paskudnie, to wymagają ciągłych remontów. Aby uniknąć nieustannego tynkowania, niektórzy okładają kominy blachą, ale to wygląda chyba jeszcze gorzej niż ten popękany tynk.
Po prostu nie warto.

Decyzja zapadła. Chcemy mieć komin klinkierowy. Pan Jarek twierdzi, że jemu jest wszystko jedno, w jaki sposób wykończy komin. Przyznał, że owszem, układanie klinkieru jest trudniejsze, bo żeby to dobrze wyglądało wymagana jest dbałość o szczegóły i precyzja. Ale to dla niego nie problem. Niejeden komin z klinkieru postawił i zrobi tak, że będzie ładnie – zapewnił.

Skoro pan Jarek chce i umie murować z klinkieru, to niech muruje. Gdzie ja potem znajdę takiego fachowca? No i niech ten komin będzie piękny i naprawdę porządny! Nie będziemy do niego wracać.

Dziś z Markiem ustalaliśmy rozmiary okna, jakie będzie w studio, w ścianie między reżyserką a kabiną nagraniową. Trzeba to ustalić już teraz, bo pan Jarek murując ściankę działową musi uwzględnić w niej odpowiedni otwór, a tego nie ma w projekcie. 



Wzięliśmy do ręki taśmę mierniczą, uruchomiliśmy wyobraźnię i najpierw wymyśliliśmy szybę szeroką na 2,5 metra. Taka wielkość wydawała się wcale nie przesadzona na tle rozpoczętej ścianki działowej. Proporcje na oko pasowały. Ale potem, będąc w naszym obecnym studio i sprawdzając wymiary okna między reżyserką a kabiną nagraniową, Marek puknął się w czoło. Dwa i pół metra?! Taką szerokość obecnie ma cała kabina nagraniowa! Fakt, nowe studio będzie ogromne, jednak nawet w tak dużych pomieszczeniach okno szerokie aż na 2,5 metra to gruba przesada. Musimy zaplanować coś mniejszego. Tym bardziej, że na etapie wykańczania koszt dźwiękoszczelnego okna o znacznych rozmiarach może nas przytłoczyć.

Dziś postanowiliśmy nie jechać na działkę z samego rana. Lubimy patrzeć, jak naszego domu przybywa, a rano zobaczylibyśmy prawie to samo, co wczoraj wieczorem. Plan był taki, że jedziemy tam po południu. Ale nie tak łatwo jest odpuścić sobie budowę choćby na pół dnia. 


Rano zadzwonił pan Jarek z zamówieniem na 30 worków cementu, „bo już się kończy i stanę z robotą!”. Ok, dzwonię do hurtowni, zamawiam i proszę, żeby to było „na już”. 

Niestety. „Na już się nie da” – słyszę w słuchawce. Mogą dowieź „na po dwunastej” i to pod warunkiem, że zdążą, bo mają mało samochodów a dużo zamówień.
Dobra, może być po dwunastej. Byle dziś.

O godzinie 13 pan Jarek już dzwonił do mnie:
- No gdzie ten cement! Bo roboty mam najwyżej na gadzinę i stanę! – grzmiał złowieszczo.
- Jeszcze nie dotarł? Ok, już jedziemy, pogonimy hurtownię, zaraz jesteśmy na działce – powiedziałam potulnie. He he, znów majster na mnie prawie nakrzyczał a ja znów nie mam nic przeciwko temu. Byle by robota szła do przodu.

Szkoda, że pan Jarek nie powiedział wczoraj o potrzebnym cemencie. Ale może nie ma się co dziwić, że zapomniał. W końcu musi spamiętać tak wiele rzeczy, że każdy by się w tym pogubił, ja na pewno.

Zadzwoniłam do hurtowni i ustaliłam, że faktycznie cement jeszcze nie wyjechał i że będzie dopiero na 15. A o tej godzinie robotnicy już są w drodze do domu. Budowa będzie zamknięta. Dzwonię więc znów do pana Jarka, że cement na 15, ale jak mu potrzeba to ze 3-4 worki możemy przywieźć w bagażniku.
- Eee, to nie ma sensu, 3-4 worki to mnie nie urządza, bo ja stopy chcę zalewać od ganku. To nie starczy. No dobra, wieniec zrobiliśmy to najwyżej jutro ruszymy dalej, a teraz sobie damy spokój.

Co ja słyszę? Pan Jarek odpuszcza? Tak łatwo? Nowość!
Czasem odnoszę wrażenie, że rozpoczął już równolegle drugą budowę, bo coraz wcześniej zjeżdża od nas. I robi to tak sprytnie, żeby wyglądało to na przypadek - że niby cementu zabrakło, albo cegieł. A wszystko to by mogło być na czas, gdyby tylko zlecał zakupy wcześniej. Jakby celowo przestał nagle panować logistycznie nad budową i zapomina zapewnić sobie dostaw materiałów na czas. 
Ale może się wkręcam. W każdym razie nawet jeśli tak jest, to w ogóle mi to nie przeszkadza. Tempo pracy i tak jest zawrotne. A przecież na więźbę dachową tak czy siak trzeba poczekać do 15-go września, więc niewiele da się podgonić. 



Dziś pan Jarek zagadał:
- Chyba zostanie sporo pustaków. Nie wiem, czy oni się w tej hurtowni nie walnęli i nie przywieźli za dużo, bo już się pogubiłem. Ale to nic. Jak zostanie, to będzie można zrobić zwrot. Na każdej budowie tak jest, bo nigdy nie wyliczy się co do sztuki. Wchodzą nadproża, otwory na okna i drzwi, więc różnice zawsze są – tłumaczył.
- Tak? Nie wiedziałam, że można robić zwroty. To co? Przyjadą z hurtowni odebrać te załadowane palety?
- Tak tak, i oddadzą kasę. To normalne, zawsze się tak robi. Tak liczę i wychodzi mi, że chyba się pomylili. Myśmy dokupowali bloczki, pamięta pani, bo brakło, a teraz mi tu na palecie przywieźli jakieś sztuki. Ale to nic się nie stało. Odda się albo wykorzysta do budowy garażu.


Nie chciałam się z panem Jarkiem spierać na ten temat, ale moim zdaniem to on się pomylił, nie hurtownia. Pustaki, cegły i bloczki zamawiane były na sztuki - zgodnie z rozpiską pana Jarka sporządzoną na podstawie projektu. Wiadomo, ile sztuk jakiego materiału wchodzi na jedną paletę. W hurtowni przy każdym transporcie odhaczali ilość dostarczonych już palet, a w ostatnim transporcie przywieźli wszystkie te pozostałości, niepełne palety, żeby dobić do ilości zamówionych sztuk. To pan Jarek nie policzył, że wymurował 1000 bloczków, a zamówionych było 1100. I gdy bloczków zabrakło nie pamiętał, że do przywiezienia zostało jeszcze 100 szt. Zamiast zamówić transport materiałów kupionych, kazał dokupić nowe bloczki, 35 szt. A teraz zostało.


Oczywiście nie powiedziałam mu o tym, bo nie chcę go denerwować. On jest szalenie ambitny i nie uznaje swoich błędów. A zresztą nie mogę się czepiać faceta. Sama powinnam tego pilnować, liczyć palety i kontrolować ilości przywiezionych materiałów - też się w tym pogubiłam, a przecież miałam na głowie o wiele mniej niż pan Jarek. 
Naprawdę nie można mieć o to pretensji. Zwłaszcza, że nic się nie stało. Bloczki albo się odda, albo wykorzysta później, do budowy garażu. Kilka bloczków zawsze się przyda, choćby na chwilę, do ułożenia prowizorycznych schodków przed wejściem do domu. Marek twierdzi, że bloczki będą mu też potrzebne do budowy cokołów pod odsłuchy w studio. Czyli problemu nie ma.

Transport cementu miał przyjechać na 15. Uprzedziłam telefonicznie panią sprzedawczynię, że o tej godzinie na budowie nikogo nie będzie, więc nie będzie ludzi do rozpakowania i noszenia worków cementu:
- Przydałoby się, żeby przyjechało auto z hds-em, żeby ustawić paletę za bramą. Bo o tej porze nie mam już ludzi do rozładunku – uprzedziłam grzecznie.
- Dobrze, nie ma problemu. Tak przekażę kierowcy.

Pojechaliśmy z dziećmi do McDonalda na obiad. Są mega promocje, kupony rabatowe i można zjeść niezdrowy obiad za 12 zł sprawiając dzieciom i sobie frajdę. Czasem głupiejemy, żeby nie było za zdrowo. A tu telefon od kierowcy, że za 20 minut będzie na budowie z cementem i żeby ktoś był na miejscu i otworzył bramę:
- Bo nie mam hds, a przez ogrodzenie nie przerzucę.
Cóż, umowa była inna. Kierowca miał sobie poradzić w wstawieniem palety za bramę bez jej otwierania, a więc bez naszej obecności. Ale co zrobisz jak nic nie zrobisz?

No dobra, szybki powrót na działkę. Niedojedzone tortille i niedopite napoje w dłonie i do auta. Aż strach pomyśleć co by było, gdybyśmy z mężem pracowali na etatach w godzinach od 8 do 16. Nie wyobrażam sobie, jak wtedy ogarnąć życie, zakupy, mieszkanie, dwoje dzieci i jeszcze budowę, która co chwilę wymaga obsługi, jeżdżenia, zakupów i przyjmowania transportów.

Pan kierowca to młody, chudy chłopak, który okazał się nadspodziewanie silnym facetem. Jego chudość mnie zmyliła, dopiero po bliższym przyjrzeniu się dostrzegłam jego silne muskuły. Błyskawicznie wyładował z samochodu, własnymi rękami, 30 worków cementu, z których każdy ważył 25 kilo. A brał je po dwa na raz! Siłownia temu panu nie jest potrzebna. Ja ledwie podnoszę pojedynczy worek i po takim rozładunku chorowałabym tydzień. A na tym chudym facecie nie zrobiło to żadnego wrażenia. Nawet nie dostał zadyszki! Spryciarz jeden.


Przy okazji rozładunku cementu podlaliśmy strop i wieńce. Było trochę frajdy dla dzieciaków z lania wody wężem. 

wtorek, 25 listopada 2014

45. Wieniec na kolankowej

2013-09-04

Rano zadzwonił pan transportowiec, który ma przywieźć nasz żwir. Proszę, jaki słowny! To lubię, choć telefony o siódmej rano lubię nieco mniej. Cóż, nikt nie mówił, że będzie lekko.
Pan powiedział, że właśnie przed chwilą dostał „cynk z bazy”. Przelew dotarł i można odebrać towar. Więc pan jedzie, ładuje i spotykamy się na budowie za pół godzinki. Potwierdził adres i rozłączył się.
Chciał nie chciał musieliśmy wyskoczyć z łóżka w trybie „szybki” i jechać na działkę, aby przyjąć transport i rozliczyć się z panem.


W drodze – kolejny telefon. Dzwoni pan Jarek z pretensją w głosie:
- No co z tym żwirem! – już chciał na mnie nakrzyczeć, że nie ma czym robić, ale przerwał w pół słowa – A nie, dobra, no, całe szczęście. Właśnie przyjechał! To na razie! - i skończył połączenie.

Ze żwirem wszystko ok. Jest przepłukany, ma dobrą wielkość i w pełni zaspokaja wymogi pana Jarka, który nareszcie jest zadowolony.

A ten kierowca od żwiru niedrogi, za transport wziął 60 zł. Za to straszliwie brudny. Facet z samego rana był brudny! Nie wiem, jak można wstać z czystej – zakładam - pościeli i włożyć na siebie tak ohydne ubranie! Nie mieści się to w mojej głowie. Ja wiem, że ciuchy robocze muszą mieć plamy z niedoprania, że mogą się pobrudzić w trakcie dnia, przy robocie. Ale rano? Takie sztywne i oklejone brudem, że aż brzydzisz się o nie otrzeć? Łeee.

Ale nic to. Na szczęście ten brudny pan naszego czystego, płukanego żwiru nie pobrudził, bo żwir był na pace a pan siedział w kabinie. Co ja mówię, nie w kabinie tylko w barłogu wypchanym szmatami, butelkami i śmieciami. Łeee. Przez przypadek tam zajrzałam, i aż profilaktycznie wstrzymałam oddech. Ciekawe, czy facet ma żonę. Jeśli tak – to współczuję z całego serca, albo raczej dziwię, się, że jeszcze jest z takim syfiarzem.


Na budowie prace postępują. Jeszcze niedawno nasz strop stanowił gładką, niezabudowaną, pustą taflę, a już na obwodzie, dookoła całego domu, zaczęły rosnąć ścianki poddasza.



Panowie zdążyli wymurować ścianki kolankowe poprzecinane pionowymi przerwami. Zaczęli także wznosić ściany szczytowe (boczne).
Na stropie pojawiły się palety z pustakami - przy ostatiej dostawie pan Jarek polecił kierowcy rozładować transport HDS-em bezposrednio na strop. Większość z tych pustaków już tworzy mury. Tempo jak zwykle nie słabnie.



Pan Jarek doradził, aby dokupić rolkę folii fundamentowej, identycznej jak ta do izolacji poziomej fundamentów. Chce ją rozwinąć na ściankach kolankowych:
- Wprawdzie w projekcie jej nie ma, ale ja bym radził położyć izolację między dachem a wieńcem, na ścianie kolankowej. Bo jakby się coś z dachu skraplało, to po co ma wchodzić w ścianę? – uzasadniał swoją rację pan Jarek.
Oczywiście – zgoda. Ja nie polemizuję z panem Jarkiem w kwestiach budowlanych.

Od razu pojechaliśmy do hurtowni aby zakupić jedną rolkę, czyli 30 metrów bieżących folii fundamentowej o szerokości 25 cm. Wygląda ona jak zwinięta w rolkę, sprasowana guma.
W hurtowni oczywiście dostaliśmy rabat, i to bez proszenia się, bo sprzedawca na mój widok reaguje słowami „Wiem wiem, dzień dobry, oczywiście że będzie rabacik!”.
Zapłaciliśmy 54 złote. Jeśli za taką kwotę można zabezpieczyć mury przed skroplinami wody z dachu – to bardzo proszę.

Dziś panowie budowlańcy zbijali blaty. Te same, z odzysku, które wykorzystywali poprzednio przy zalewaniu wieńca przy stropie. Tym razem platformy z połączonych desek mocowali do ścian kolankowych, czyli tych z przodu i z tyłu domu. Na ścianach szczytowych natomiast, czyli patrząc od frontu na ścianach bocznych, blaty mocowane były tylko przy narożnikach, po metrze z każdej strony. Ściany szczytowe, czyli te, które będą piąć się ku górze w trójkąty, zgodnie z kątem wyznaczanym przez stromiznę dachu, nie będą więc w całości objęte wieńcem.




Blaty przybite z dwóch stron murów stworzyły korytka, jakby rynienki dla betonu. Między nimi na murach ułożone zostały poziomo prostopadłościenne zbrojenia, czyli powiązane drutem wiązałkowym konstrukcje z prętów stalowych.




Następnie te zbrojenia poziome leżące na murze, przywiązane zostały drutem do zbrojeń pionowych, które wystają ze stropu (ciągną się w górę już od wieńca przy stropie). Bo jak pamiętacie, w ścianach kolankowych są pionowe szczeliny, takie przerwy w murze co półtora metra, w których znajdują się zbrojenia. Odsyłam do zdjęć, to wszystko będzie jasne.



Blaty oczywiście były ściągnięte ze sobą prętami gwintowanymi, z użyciem śrub i podkładek. W ten sposób pod naporem wlewanego między nie betonu nie rozejdą się na boki i utrzymają ciężar.

Oprócz blatów poziomych panowie przybili do murów także blaty pionowe, zakrywające pionowe szczeliny w ścianach kolankowych od środka i od zewnątrz. Utworzyli w ten sposób jakby pionowe naczynia, w które wlana będzie zaprawa.



I teraz dopiero, między blaty, te poziome i te pionowe, można wlewać półpłynny beton pomieszany ze żwirem. Powstanie wieniec „leżący” na ścianach kolankowych, zachodzący na ściany szczytowe i jakby zakorzeniony w ścianach kolankowych pionowymi, odlanymi z betonu nogami.

Beton na ów wieniec panowie wyrabiali w betoniarce, więc tym razem nie będzie zamawiana „grucha” i pompa. Porcje zaprawy przelewane były z betoniarki do taczki, następnie taczka pakowana była na windę i wjeżdżała na górę, aż wreszcie zaprawa z taczki przekładana była do korytek utworzonych z drewnianych blatów. I tak w kółko, betoniarka, taczka, winda, wieniec – i od nowa. Kilkudziesięciu taczek zaprawy nie da się wyrobić w kilka chwil, więc zalewanie wieńca trwało i trwało. Tempo zgoła inne, niż przy laniu betonu z „gruchy”. Panowie najeździli się taczką przez cały dzień, bo od betoniarki, która stała przy bramie (blisko hałdy piachu) do windy ustawionej z boku domu, mieli do pokonania sporą odległość. Dziś panowie zdążyli zrobić wieniec na jednej tylko ścianie kolankowej.


Drugą ścianę kolankową będą ubierać w wieniec jutro. Na razie leżą na niej tylko zbrojenia. Nie są jeszcze zbite blaty.

Z zalanego betonem wieńca wystają pionowo w górę grube pręty gwintowane, te które wczoraj dokupowaliśmy. Jest ich siedem sztuk rozmieszczonych równomiernie na całej długości ściany kolankowej i są one wbetonowane w wieniec. Dzięki tym prętom - jak tłumaczył pan Jarek – dach zostanie przykręcony, przytwierdzony do murów. Zobaczymy, jak to wyjdzie. Na razie tego nie widzę.


Po południu pojechaliśmy na działkę raz jeszcze. Tym razem rowerami, zabierając z sobą dzieciaki. Pomyślałam, że dobrze by było podlać świeżo zalany wieniec wodą. Zwłaszcza, że słońce operowało mocno i zauważyliśmy na powierzchni betonu kilka rys i pęknięć. Uzgodniłam to telefonicznie z panem Jarkiem, żeby niczego nie popsuć:
- No jak pani jest na budowie, to jasne, że nie zaszkodzi. Ale jak się nie podleje to też się nic nie stanie – mówił pan Jarek – A tymi rysami to się pani nie przejmuje. Wieniec zawsze lekko pęka. Strop jest ważny, żeby nie pękał, a wieniec to nie. Wieniec to tylko podparcie dla dachu i rysy nie przeszkadzają – uspokajał głos w słuchawce.

Ja tam bym wolała, żeby żadnych rys i pęknięć nie było, ale widocznie tak się nie da.

piątek, 21 listopada 2014

44. Płukanka i przesypownia kruszyw

2013-09

Pan Jarek polecił załatwić płukankę. Nagle okazało się to bardzo pilne. Zapomniał powiedzieć o tym wcześniej więc po raz kolejny mamy nóż na gardle i musimy działać błyskawicznie.
- Jaką znowu płukankę panie Jarku? – spytałam całkiem pogubiona.
- No, normalną, taką nie za grubą, od 8 do 16. Tonę tylko. Tona wystarczy.


I to niby miało wyjaśniać sprawę.
- A co to jest ta płukanka? Bo prawdę mówiąc pierwsze słyszę – przyznałam szczerze.
- Żwir! Żwir po prostu. Tylko że czysty, płukany znaczy się. No płukanka zwykła – śmiał się pan Jarek.
- Aaaaaa, a ha. W życiu bym na to nie wpadła.

Żwir zostanie dodany do zaprawy. Dosypią go do betoniarki, w której mieszany będzie beton do zalewania nowego wieńca oraz pionowych słupów łączących się z wieńcem. O jakie słupy chodzi – jeszcze nie wiem, ale cierpliwości. Żwir ma zmienić strukturę betonu i spowodować, że będzie on wyjątkowo mocny.

Potrzebna na naszą budowę ilość żwiru to jedna tona. Materiał ma być dostarczony już jutro, bo w przeciwnym razie panowie staną z robotą, a taka sytuacja jest dla pana Jarka nie do zniesienia.
Grubość żwiru ma wynosić od 8 do 16 mm. Fachowo to się nazywa frakcja 8 – 16 mm. Chodzi po prostu o średnicę kamyczków składających się na żwir. Teraz jasne.

Pan Jarek przekazał nam karteczkę z telefonem do faceta, który załatwia żwir. Znając kanały i znajomości pana Jarka z pewnością jest to tanie i pewne źródło, więc oczywiście najpierw zadzwoniłam pod wskazany numer:
- Ile? Tona? Pani kochana, ja nie sprzedaję żwiru na taczki, tylko na wywrotki. To się pani kompletnie nie opłaca. Wie pani ile to jest tona żwiru?
- No …. tona. Żwir raczej ciężki jest, ale nie mam pojęcia, ile to będzie objętościowo.
- Tona to jest tyle, że śmiech. Jak pani to wysypie na kupkę, to zniknie prawie. Ze trzy taczki zaledwie. Nawet nie opłaca się samochodu odpalać - brzmiał głos w słuchawce.

Po chwili rozmowy okazało się, że przywiezienie żwiru na jutro jest niemożliwe. Po pierwsze dlatego, że pan ma zaklepane inne zlecenia i nie wciśnie dodatkowego kursu. Po drugie dlatego, że dla nas transakcja byłaby bardzo nieopłacalna, bo za transport mielibyśmy zapłacić kilkakrotnie więcej niż żwir jest wart. Pan dysponuje wyłącznie ogromnymi samochodami i nie wozi małych transportów. 
- Nawet jakby pani chciała przepłacić, to ja się nie zgadzam. Bo to nieuczciwe by było. Zresztą pilnie się nie da.

Spytałam pana z telefonu, gdzie w takim razie mogę kupić małą ilość żwiru. Pomyślałam, że skoro siedzi w branży, to na pewno ma kontakty, kogoś zna i coś wie. I miałam rację. Pan odesłał mnie do przesypowni kruszywa na ulicę X ale uprzedził, że tam trochę kłopot z zamówieniami. Konkretnego adresu, a tym bardziej telefonu, nie znał. Ale nic to. W dobie internetu sama nazwa ulicy to już dużo. No i dowiedziałam się, że miejsce właściwe do kupowania żwiru nazywa się przesypownią kruszyw. Dotąd sądziłam, że żwir kupuje się w żwirowni. Ale dziś już wiem, że żwirownia to miejsce odkrywkowego wydobywania żwiru i piachu, które niekoniecznie obsługuje detalistów takich jak my, którzy potrzebują zaledwie trzech taczek surowca.  Poza tym najbliższą żwirownię kojarzę w Tomaszowie, więc stanowczo przesypownia w Łodzi na ulicy X wydaje się być lepszym dostawcą.

Jadąc samochodem zaczęłam szukać w Internecie namiarów na przesypownię kruszyw przy ulicy X. Udało mi się znaleźć dokładny adres, jednak telefon tego dnia nie współpracował najlepiej z Internetem. Co chwilę zrywało połączenie, przesył 3G strasznie ślimaczył i do namiarów telefonicznych ani mailowych nie dotarłam. 

Podjechaliśmy więc pod wyszukany adres. Okazało się, że to znajome dla nas miejsce. Przejeżdżaliśmy tamtędy wielokrotnie, jednak nigdy nie zwróciliśmy na nie uwagi. Kto by pomyślał, że te kupy kamieni, stosy betonowych płyt, kopce piachu i głazów to "sklep" ze żwirem. Zawsze myślałam, że to jakiś opuszczony plac budowy, albo raczej inwestycja zaniechana, ogromny zdegradowany teren, który ktoś zapomniał uporządkować, gdzie za chwilę wjedzie ciężki sprzęt, wszystko wyrówna, zaora i posieją trawę.

Zjechaliśmy z asfaltu w polną, nieutwardzoną i rozjeżdżoną ciężarówkami drogę. Same doły i kałuże, aż strach, by nie zaryć podwoziem o glebę i czegoś nie urwać. 
Ale nic, jedziemy. Gdzieś tu powinna być firma, jakaś administracja lub choćby budka strażnika – adres przecież dobry. To musi być tu. 
Dookoła widać tylko żwir, kamienie i inne kruszywa zeskładowane w hałdy na ogromnym jak się okazało terenie. Raczej firma powinna działać. Niestety, w zasięgu wzroku nie było ani jednego człowieka. Nie widać też żadnego budynku. 


Droga stawała się coraz gorsza, kręta i bardziej dziurawa, w dodatku z kałużami i błotem, choć w powietrzu upał. Zapędzaliśmy się coraz bardziej w głąb tego księżycowego, dość nieprzyjemnego krajobrazu, wjeżdżając między kolejne góry piachu. A końca nie widać!
Ogarnął mnie nawet irracjonalny lęk, że w tym miejscu mogą grasować patologiczni mordercy. Gdyby taki nas zaatakował, to przecież nikt niczego nie zobaczy ani nie usłyszy. Idealne miejsce na morderstwo doskonałe. Znajdowaliśmy się zaledwie kilkaset metrów od ulicy, a sceneria jakże inna. Brrr, nieprzyjemnie. 

Wreszcie w oddali, między hałdami piachu i kamieni, ujrzeliśmy pracującą koparkę. Postanowiliśmy podjechać do niej i zagadnąć operatora. 
Po chwili z naprzeciwka nadjechała ciężarówka załadowana piachem. Uff. Czyli Trójkąt Bermudzki to nie jest - pomyślałam z ulgą.  
Marek odsunął szybę i przekrzykując huk silnika ciężkiej wywrotki zapytał kierowcy, gdzie można zamówić żwir. Ten machnął ręką i kazał nam jechać dalej, w głąb. 

No dobra. Jedziemy, ale szybko przekonaliśmy się, że to nie był dobry pomysł. Błoto coraz większe, o wiele za duże jak na możliwości samochodu osobowego. Koła momentami traciły przyczepność i zaczynały buksować na śliskiej glinie. Co gorsza, koparka z oddali zniknęła. Gdzieś odjechała, wjechała w zakręt albo za hałdę i znów znaleźliśmy się na opuszczonej, wymarłej planecie. 
Na szczęście po chwili znów się pojawiła w zasięgu wzroku. Gdy byliśmy dość blisko Marek zatrzymał auto, chciał wysiąść i zagadnąć operatora o biuro tej kompletnie niecywilizowanej firmy. Poza tym może jak się wysiądzie z samochodu, to uda się sięgnąć wzrokiem ponad hałdy i dostrzec tę cholerną administrację! Z perspektywy kierowcy siedzącego za kierownicą w niskim samochodzie niewiele widać. 


Ja postanowiłam nie wysiadać z samochodu. Nie ma mowy! 
Marek wysiadł i natychmiast tego pożałował, bo wpadł w błoto po samą kostkę! Jego jasny, siwy bucik zamszowy z białymi sznurówkami oraz biała skarpeta oblepiły się brązową mazią. Wkurzony nie na żarty natychmiast wsiadł z powrotem do samochodu i przeklinając głośno próbował obetrzeć buta z grubszego błota przy użyciu połowy paczki nawilżanych chusteczek. Efekt oczywiście mierny.
A operator koparki nawet nas nie zauważył i znów sobie gdzie odjechał!

Dość tego. Wróciliśmy na jezdnię, do cywilizacji, i postanowiliśmy poszukać innego wjazdu do tej tajemniczej przesypowni kruszywa. Uznaliśmy, że to niemożliwe, aby składanie zamówień odbywało się w błocie po kolana.

Po chwili jeżdżenia autem w tą i z powrotem wokół placu z hałdami wreszcie udało, się. Na bocznym wjeździe, nieco w głębi, znaleźliśmy budkę z trzema panami. Ci zagadnięci o żwir wręczyli nam karteczkę z numerem telefonu do Działu Zamówień. Uprzedzili jednocześnie, że transport musimy sobie zapewnić we własnym zakresie, bo przesypownia usług transportowych nie świadczy.
Powiedziałam, że nie posiadam wywrotki ani przyczepy, ani nawet haka przy samochodzie, i że muszą nam pomóc zorganizować jakiś transport. Najwyraźniej panowie tego właśnie się spodziewali. Od razu dostałam od nich wizytówkę kolegi, który „załatwia takie rzeczy". Ok., wzięłam, Zadzwonić można.

Panowie kazali nam najpierw złożyć zamówienie w Biurze Obsługi Klienta i dopiero jak Biuro potwierdzi transakcję i zapłatę – będzie można przyjechać po żwir.
Ok. Dzwonimy, żeby złożyć zamówienie. Ale numer nie odpowiada. Po kierunkowym widzę, że biuro znajduje się na drugim końcu Polski, pod Wrocławiem.
Nic, spróbuję za chwilę. Trzeba jechać do domu i zasiąść do Internetu, aby dowiedzieć się czegoś więcej o przesypowni, jak zrealizować zamówienie i transakcję. Poza tym byliśmy już porządnie głodni, no i Marek musi uprać buta, skarpetkę i siebie - więc odjechaliśmy.

Przed wjazdem do przesypowni kruszyw stał facet w niewielkiej wywrotce. Zaczepił Marka i z miejsca zaproponował swoje usługi:
- A państwo czego potrzebują? Ja tu od ręki załatwiam, dowożę. Wszystko co potrzeba. Bo w tej firmie – tu wskazał ręką na budkę strażników - to owszem, ceny mają dobre, tylko że nic od ręki. Zamówienia jakieś trzeba składać, to wszystko trwa, panie, kto by to ogarnął, Ponoć same z tym kłopoty. No i nie dowożą. Na kiedy państwo chcecie? Na dziś? Proszę bardzo!

Facet rekomendował swoje usługi zbyt nahalnie. Nie spodobał mi się. Za duży cwaniak. I jak bezczelnie, podbiera klientów pod samym nosem konkurencji! Chyba nie dostał jeszcze po nosie tylko dlatego, że zarząd przesypowni we Wrocławiu urzęduje.

Marek był już gotów układać się z facetem, żeby tą pilną sprawę żwiru mieć już z głowy. Ale ze mnaą nie tak łatwo. Zawsze byłam upierdliwa:
- Zaraz zaraz - włączyłam się do dyskusji - Najpierw chcemy poznać cenę. Niech pan nam powie, za ile może nam pan sprzedać żwir i ile będzie kosztował transport. Na ulicę Łopianową, Osiem kilometrów stąd – zapytałam konkretnie.
Pan wycenił całość na 193 złote, 93 żwir plus 100 transport. Wzięłam wizytówkę i powiedziałam, że się zastanowimy.
- Jakby co będziemy dzwonić - powiedziałam bez przekonania.
Nie uwierzyłam temu panu, który usiłował nam wmówić, że zamówienie towaru i zrobienie przelewu przez internet to wyczyn ponad ludzkie siły. Stwierdziłam, że w takim razie jesteśmy nadludźmi i poradzimy sobie z tym wyzwaniem.

Z domu udało mi się dodzwonić do biura przesypowni. Dowiedziałam, się że zamówienia składa się wyłącznie przez Internet. Weszłan na wskazaną stronę, wypełniłam i przesłałam formularz zaznaczając potrzebne opcje, czyli wybierając towar, ilość i frakcję, zrobiłam przelew, wysłałam PDF z potwierdzeniem przelewu, aby bez czekania na wpływ kasy na konto odbiorcy zrealizować transakcję i jutro rano mogę odebrać towar.
Korzystając z wizytówki otrzymanej od panów z budki zadzwoniłam szybko do transportowca, który „załatwia takie rzeczy". Facet wycenił usługę transportu na 60 zł. Żwir natomiast kosztował z vatem 72 zł.
Tak oto w 15 minut zarobiłam 61 polskich nowych złotych dzięki temu, że lubię Internet. Ale przyznać trzeba, że wiele osób słono płaci za nieumiejętność posługiwania się komputerem.

Po południu zadzwonił pan Jarek, cały w pretensjach, że już jest trzynasta a transportu pustaków jeszcze nie ma! A przecież miał być na rano!
Musiałam dzwonić do składu budowlanego i ustalać, co z tym transportem. Tam mi powiedzieli, że chyba transport wyjechał, ale czy na pewno to muszą sprawdzić, zadzwonić do kierowcy – więc oddzwonią.
Po pół godzinie oddzwonili z informacją, że kierowca krąży po okolicy rozwożąc ładunki do różnych klientów i że do nas powinien dotrzeć najpóźniej do piętnastej.
Dzwonię więc znów do pana Jarka i mu o tym mówię, a ten, że o piętnastej to jego już nie będzie na budowie, bo jak nie ma pustaków to nie ma czym murować a wszystko inne pokończył.
Więc jeśli transport nie dotrze w ciągu godziny, to czeka mnie jeszcze jeden kurs na działkę, aby otworzyć bramę i umożliwić rozładowanie palet. z pustakami.
Na szczęście kierowca załapał się jeszcze na zmianę pana Jarka.

Pan Jarek prosił też, żebym spróbowała przyspieszyć dostawę więźby dachowej. Ten narwaniec nie zwalnia tempa ani na minutę. Niestety, w tartaku odmówili. Drewno zamawiane było na 15 września i w tym terminie dotrze. Wcześniej nie da rady, bo kolejka.
Trudno, pan Jarek będzie musiał poczekać, zwłaszcza, że to on sam wyznaczył taki termin.

Mamy straszne kłopoty z tym panem Jarkiem, bo za szybko pracuje i ciągle nas pogania, ochrzania, domaga się zakupów natychmiast albo przyspieszania dostaw. A jak czegoś nie ma na czas, to jest nerwowy i prawie obrażony. No upierdliwy się zrobił ostatnio bardzo.
Ale niech tam. Jeśli chodzi o terminy to ich skracanie jest zdecydowanie mniej frustrujące niż przeciąganie, więc obyśmy mieli takie tylko kłopoty.

Zapytałam pana Jarka, o co chodzi z fragmentem stropu nad klatką schodową. Z tym miejscem, gdzie nie ma systemu belek i pustaków teriva, a strop powstał poprzez wylanie betonu na blat z desek podparty od spodu stemplami. Na blacie oczywiście ułożona była kratka zbrojeń z prętów i drutu, która zatonęła w półpłynnej masie i w niej zastygła. W tym miejscu strop jest sporo cieńszy niż na reszcie powierzchni.
- Czy ten cienki fragment się nie zarwie? Bo całość taka gruba, solidna, a tu cienizna wyszła? – zagadnęłam pana Jarka.
Pan Jarek zapewnił mnie, że chociaż strop jest cienki, to wystarczająco mocny:
- Bo to jest strop monolityczny, czyli taki wylewany, a nie systemowy. W monolitach 15 cm grubości jest absolutnie wystarczające. A tu macie jakieś 18. Więc spokojnie. Przecież to zbrojone jest.
- No dobrze, a co potem z podłogą na górze? Jak się niweluje te różnice poziomów?
- Nijak, tak krzywo zostaje.
- Co? Naprawdę? – wystraszyłam się na serio.
- Nie no, żart. Ale pani się daje wkręcać. No wiadomo przecież, że to się robi na równo. Ale to już specjaliści od wylewek pani wyjaśnią.
- A pan nie wie?
- Wiem – droczył się ze mną.
- To nie można było od razu wylać betonu na równo? Czym to potem wyrównać? – nie dawałam za wygraną.
- Nie mogę powiedzieć. Za to powiem, że jak będziemy robić dach, to potrzebne mi będą paski wełny mineralnej. Niewiele, ale trzeba będzie pojechać i kupić.



Poza tym, że czeka nas kolejny nieprzewidziany wydatek tego dnia nie dowiedziałam się od pana Jarka niczego więcej.
Grunt, że udało nam się załatwić płukankę. Różnicami poziomów w podłodze będziemy się martwić kiedy indziej.