Dom

Dom

wtorek, 23 czerwca 2015

62. Okna bez miejsca na watę uszczelniającą

2014-04-15

W sobotę jedziemy podpisać umowę na zakup i montaż okien. Jak się dziś kupuje okna?
Bardzo łatwo. Wystarczy mieć pieniądze i Internet.
Zaczęłam od wykonania skanu fragmentu naszego projektu budowlanego, na którym wyrysowane były wszystkie okna potrzebne do domu, wraz z podaniem ich wymiarów.




Następnie wykaz ten rozesłałam do trzystu dwudziestu siedmiu różnych producentów, sprzedawców i dystrybutorów okien „z prośbą o wycenę”. Następnie zostałam zasypana ofertami, od których dostałam bólu głowy, bo każda z nich zawierała mnóstwo tabel, szkiców, parametrów i danych technicznych, które kompletnie nic mi nie mówiły.
Oczywiście z tymi trzystoma firmami to przesadziłam, ale kilkanaście faktycznie sprawdziłam. Prawie wszyscy odpowiedzieli na moje zapytanie ofertowe, przysyłając specyfikację okien. Każda z wycen liczyła sobie kilka stron, a dodatkowo wiele firm przysłało wyceny w kilku wariantach, do wyboru do koloru, zależnie od tego, czy zdecydujemy się na okna białe (opcja najtańsza), czy na kolorowe, czy na dwuszybowe, czy też na trzyszybowe, itp. itd.
Było w czym wybierać, oj było. Spędziłam nad tymi elektronicznymi papierami sporo czasu, aby wszystkie je przeanalizować i wybrać okna odpowiednie dla nas. Ale udało się.

Zanim dostawca naszych okien zleci ich produkcję, musimy podpisać umowę i wpłacić zaliczkę w wysokości ok. 4 000 zł. Natomiast wszystkie nasze okna, wraz z usługą montażu, będą kosztować niecałe 9 i pół tysiąca. I to jest bardzo dobra cena, bowiem do kupienia mamy całkiem sporo sztuk, mianowicie:
·         2 okna duże (do sypialni i kuchni)
·         5 okien średnich (do pokojów chłopców, łazienki i salonu),
·         2 okna malutkie (do kotłowni i spiżarni)
·         4 okna wysokie balkonowe dwuskrzydłowe.  
Razem 13 sztuk.
Wariant najtańszy, okien dwuszybowych, na innym profilu, można było zamówić sporo taniej, za kwotę 6 800 zł, ale chcemy przecież okna dobre i tanie, a nie tylko tanie.

Nawet poruszając się w obrębie okien z PCV, ceny mogą się plasować w bardzo dużym rozwidleniu, o czym przekonałam się analizując zebrane oferty. Równie dobrze za naszych 13 okien z PCV o wybranych parametrach mogliśmy zapłacić 18 tys, bo i takie oferty były.

Okna drewniane są – jak się spodziewałam – dużo droższe od okien plastikowych. Znajomi za takowe, w ilości porównywalnej jak u nas, zapłacili ponad 25 tys. zł. Znam też rodzinę, która za okna do swojego parterowego domu jednorodzinnego zapłaciła 36 tys. zł, a więc jak się chce wydać na okna dużo pieniędzy, to nie ma problemu. Da się.

Cena okien zależy od tego, czego się szuka oraz jak wytrwale się szuka. Można kupić okna tanio, co nie znaczy że źle, ale można też kupić drogo, i drogo wcale nie musi oznaczać, że to lepiej.
Koszty okien rosną lawinowo w przypadku projektów zawierających tzw. okna tarasowe, ogromne na pół ściany. Okna takie najczęściej nie są otwierane, ale przesuwane. Okna przesuwane występują w opcji tańszej, z progami, oraz w opcji droższej, bez progów, gdy dolna krawędź okna wpasowana jest w poziom podłogi. To rozwiązanie świetne dla inwalidów poruszających się na wózkach, w innym razie dopłata za brak progu rzędu kilku tysięcy złotych wydaje mi się bezsensowna. Jednak oczywiście można dopłacać, jeśli tylko ktoś ma pieniądze i dużą potrzebę by je wydać – jak najbardziej okna tarasowe bezprogowe idealnie pomogą zrealizować taki cel.

My nie jesteśmy entuzjastami wielkich okien tarasowych, które są obecnie bardzo modne. W zasadzie wszyscy nasi znajomi wybrali projekty zawierające takie właśnie ogromne okna.
Jak dla mnie okno na pół ściany to same kłopoty.
Po pierwsze, jedno wielkie okno tarasowe potrafi kosztować więcej, niż reszta okien do całego domu. Koszt 11 – 15 tys. to norma.
Po drugie, salon ze szklaną ścianą jest zazwyczaj mało ustawny. Niby fajnie, bo dużo światła, ogromne szyby, tylko potem okazuje się, że nie ma gdzie postawić kanapy, że byłoby ładniej, gdyby jednak widoku z okna tarasowego nie zagracać meblami, a nie zawsze się da.
Po trzecie, ogromne okna tarasowe oznaczają spore koszty firan i zasłon albo rolet. Gdy przychodzi zmrok i w salonie zapala się światła, okna tarasowe pokazują nas sąsiadom w całej okazałości. Widać przez nie calutki dom, całe wnętrze. I aby w takim domu mieć intymność, należy jakoś się zasłonić przed wścibskimi oczami sąsiadów i przechodniów. Okazuje się wtedy, że za intymność trzeba sporo zapłacić.
Po czwarte – i najważniejsze – kwestia gustu, o którym podobno się nie dyskutuje. A więc do naszego gustu okna tarasowe nie pasują i dyskusję na tym pora zakończyć.

Przy wybieraniu okien jednym z ważniejszych parametrów jest współczynnik przenikania ciepła k. Im jest on niższy, tym okna są cieplejsze. Współczynnik ten może być podawany dla samych szyb (i niektórzy producenci na tym poprzestają), ale także w danych technicznych powinien być podany współczynnik k dla całego okna (szyba wraz z ramą). I ten ostatni parametr jest decydujący, bo pokazuje prawdziwą izolacyjność termiczną okien. Bo choćby szyba była nie wiadomo jak pancerna, to jeśli będzie oprawiona w zimną ramę, całe okno będzie kiepskie.


W naszym domu wszystkie okna – poza balkonowymi – będą jednoskrzydłowe. To nasz świadomy wybór, zaznaczony już na etapie projektowania. Ponieważ okna w domu myję zazwyczaj ja, postanowiłam sobie zminimalizować ilość pracy. A umyć jedno skrzydło jest zdecydowanie łatwiej niż dwa skrzydła. Jak wiadomo najgorsze jest mycie ram, tych wszystkich zakamarków i załomów, a w oknach jednoskrzydłowych jest ich dwukrotnie mniej niż w oknach dwuskrzydłowych. Przy okazji wyszło naprawdę ładnie. W naszych oknach są duże szyby, niezakłócone żadnymi dzieleniami i poprzeczkami. Dzięki niedzielonym oknom w pomieszczeniach jest naprawdę widno.
Owszem, pan od pomiarów uczulał, aby tych najszerszych okien raczej nie trzymać długotrwale w pozycji otwartej:
- Te wielkie okna to radziłbym bardziej uchylać niż otwierać, bo skrzydło jest naprawdę ciężkie i takie obciążenie tylko z jednej strony ramy to nie najlepszy pomysł. Niby to policzone wszystko i nic się nie powinno stać, ale ja bym tak doradzał.
- Tak tak, wiem. Okna będą otwierane na oścież rzadko, tylko do mycia. Mam w zwyczaju raczej okna uchylać niż otwierać, bo po pierwsze mamy w domu koty, a po drugie nie chcemy gościć u siebie obcych kotów, a tu co chwilę jakiś plącze się po podwórku – powiedziałam zgodnie z prawdą.

Po przeanalizowaniu wielu ofert zdecydowliśmy się na okna z PCV extremo prestige, bezołowiowe, białe z uszczelkami w kolorze jasno szarym (nie czarnym!), trzyszybowe o współczynniku przenikania szyb zespolonych U=0,6 W/m2K, na profilu 6-komorowym  76 mm, z okuciami Roto NT (podobno najlepsze), z trzema uszczelkami (co bardzo ważne, ponieważ dodatkowa uszczelka podobno bardzo poprawia szczelność okna, o czym przekonywał nas sprzedawca i co potwierdził monter:
- Bardzo fajnie, że wzięliście z tą dodatkową uszczelką. To naprawdę dużo daje, nie ma możliwości, żeby przez taką uszczelkę wiało. Super okna, serio! – zachwalał chłopak.

Przenikalność cieplna samych szyb jest bardzo dobra. 0,6 to doskonały współczynnik. Jednak należy pamiętać, że dotyczy on tylko szyb, a więc tak naprawdę to parametr służący bardziej jako chwyt marketingowy niż jako wartość użyteczna.
Okna jako całość natomiast mają współczynnik nieco gorszy, każde okno, zależnie od wymiarów, inny. W naszych oknach współczynniki te kształtują się od 0,982 do 1,079. Podobno to całkiem niezły wynik, a ja jestem wręcz przekonana, że nasze okna są rewelacyjne!

Pamiętam bowiem okna z czasów mojego dzieciństwa. U babci były okna drewniane tzw. skrzynkowe, podwójne. Jedna para skrzydeł otwierała się do środka domu, a druga para – na zewnątrz. Szyby mocowane były do drewnianych ramek podzielonych na kwadraty przy pomocy kitu.  Co jakiś czas kit się wykruszał i należało go uzupełniać. Ramy malowane były oczywiście farbami olejnymi, których wiele warstw z czasem łuszczyło się coraz mocniej, co szalenie utrudniało mycie takich okien. Ileż to razy odprysk farby wlazł mi boleśnie za paznokieć, to szkoda gadać. W ogóle mycie tamtych okien to był istny horror. Nie dość, że wypadał kit i łuszczyła się farba, to jeszcze trzeba było myć szyby z czterech stron! A mycie okien zewnętrznych od strony ulicy groziło zwyczajnie wypadkiem. Na zimę między okna zewnętrzne i wewnętrzne, na dolnej listwie, tam gdzie był haczyk (bo okna zamykane były na haczyk!) babcia układała grubą warstwę waty, żeby zatrzymać wiatr, a przynajmniej choć trochę wiatru.

W socjalistycznym mieszkaniu w bloku moich rodziców okna także były drewniane, ale już nowocześniejsze. Także podwójne, jak te skrzynkowe babcine, ale otwierające się tylko do wewnątrz. Aby okna takie umyć należało je rozkręcić specjalnym kluczem z kwadratową końcówką. Rozkręcanie tych okien to było zadanie dla faceta, bo normalna kobieta zazwyczaj nie była w stanie siłować się z zapieczonymi, sklejonymi oknami i śrubami. Mycie tych okien, także z czterech stron, to oczywiście istny horror. Robota na cały dzień.

Okna współczesne są ogromnym rarytasem. Są gładkie, szczelne, z szybami zespolonymi, myje się je bez rozkręcania, poza zwyczajnym otwarciem da się je rozszczelnić oraz uchylić, i nie trzeba ocieplać ich watą! Ciekawe, jaki współczynnik k miały okna mojej babci?

Zgodnie z zapewnieniami pana sprzedawcy montaż okien nie potrwa długo. Panowie wyrobią się z tym w kilka godzin. Niemniej proces zamawiania okien – od decyzji i umowy, poprzez pomiary, do montażu – trwa ponad miesiąc, bowiem okna produkowane są na bieżąco, każdorazowo do zapotrzebowania i zamówienia, na konkretne wymiary. W fabryce nie ma okien na zapas. Trzeba czekać.

2014-05-03 Sobota

Od początku wiedzieliśmy, że chcemy mieć okna plastikowe, nie drewniane. Po pierwsze dlatego, że okna plastikowe są tańsze – a to nie jest argument bez znaczenia. Po drugie dlatego, że okna plastikowe łatwiej się myje. Po trzecie dlatego, że okna plastikowe, w przeciwieństwie do drewnianych, nie wymagają konserwacji.
Okna drewniane natomiast trzeba systematycznie malować, impregnować i konserwować. Bez tych zabiegów pielęgnacyjnych szybko tracą świetność, a więc fabrycznie piękne i nieskazitelne są tylko przez pierwszy rok. A potem – różnie bywa.
Znamy doświadczenia co najmniej pięciorga naszych znajomych, którzy posiadali okna drewniane. Po zaledwie kilku latach użytkowania przeklinali siarczyście mówiąc „Nigdy więcej!”. Kupili okna drewniane w przekonaniu, że są lepsze od okien plastikowych, jednak mocno się rozczarowali. Okazuje się bowiem, że okna drewniane są o wiele mnie trwałe niż plastiki, że się wypaczają, że się rozszczelniają, że są pracochłonne i że się trudniej myją. Ludzie po kilku latach posiadania okien drewnianych zmieniają je właśnie na plastiki i dopiero wtedy osiągają stan świętego spokoju.

Zresztą umówmy się, co to teraz za okna drewniane produkują? Z jakiego drewna? To nie to, co przed laty, gdy drewno było mocne, z dorosłych, zdrowych i dorodnych drzew, porządnie wysuszone, wysezonowane i służyło latami bez odkształceń. Dziś okna niby-drewniane robi się z niby-drewna. W dodatku niby-drewno jest klejone ze ścinków albo z jakiejś masy drzewnej, prasowane prasami pod ciśnieniem, impregnowane i nasączane mnóstwem chemikaliów, a w środku taka sama szyba zespolona jak w oknie plastikowym. Takie okno nie ma niestety zbyt wiele wspólnego z naturą i z naturalnym drewnem.
Poza tym w oknach drewnianych szyby uszczelniane są silikonem, który okazuje się mało odporny na zabrudzenia i łatwo się niszczy. Znam historię okien drewnianych, które nie przetrwały bez szwanku procesu samej budowy. Mianowicie w silikonowe uszczelnienia wżarł się pył ceglasty i kurz, którego nie sposób było domyć. Ponadto przy ogromnej wilgotności nowego domu, gdy wysychają tynki i wylewki i wszystko paruje, aż woda leje się po szybach, okna drewniane nie przetrwały próby wody i nadawały się do remontu, zanim jeszcze dom został zasiedlony. Okna drewniane nie są gotowe na to, aby ściekała po nich woda przez kilka tygodni non stop, a tyle mniej więcej czasu potrzebują tynki aby wyschnąć. I w końcu się psują. Oknom plastikowym natomiast, jak wiadomo, woda niestraszna. 

A więc nie ma o czym mówić. Drewnianym oknom dziękujemy. Zwłaszcza, że biorąc pod uwagę możliwości naszego budżetu, nie moglibyśmy kupić okien prawdziwie drewnianych, z górnej póły, a te tańsze niby-drewniane kompletnie nie mają sensu.

Nasz przyjaciel Adam, pracownik dużego składu budowlanego, o rozległych kontaktach handlowych, zaproponował, że może „załatwić” nam dobre okna niemalże w cenie producenta, z minimalną tylko marżą. Ale niestety bez montażu, bowiem ekipy montującej, która działa przy tym producencie, Adam szczerze polecić nie może. Odradza ich usługi i twierdzi, że to ludzie niesolidni, niesłowni i nieterminowi, a on nie chce świecić za nikogo oczami. Tak więc możemy kupić okna tanio, ale montaż musimy sobie załatwić we własnym zakresie.

Przez chwilę Marek rozważał, czy nie zamontować okien samodzielnie. Zaczęliśmy szukać w Internecie materiałów i filmów na temat montowania okien. Niby to nie takie trudne, podłożyć dystanse, złapać pion i poziom, dokręcić kotwy i zapianować - ale – jak we wszystkim – wprawę trzeba mieć. No i okna nie są wcale lekkie. Nie da się ich zamontować w składzie jednoosobowym, a mnie nie można przecież uznać za pełnoprawnego pomagiera, bo w dźwiganiu ciężarów jestem cienka. Już oczami wyobraźni widziałam, jak upuszczam takie balkonowe skrzydło i szyba sypie się w drobny mak. Chyba jednak nie. Ja się na montaż okien nie piszę.

Zaczęłam więc szukać ekipy montującej okna. Dałam ogłoszenie w Internecie o treści „Zlecę montaż okien, proszę o wycenę”.
Ze spływających ofert i telefonów wywnioskowałam, że po pierwsze, za sam montaż 13 okien zapłacimy jakieś 2 tys. zł. A po drugie, z prawie żadnym panem Zdziśkiem albo Zenkiem, który oddzwonił, nie mogłam się dogadać. Wszyscy wydali mi się niedorozwinięci, niekomunikatywni i niekompetentni. Żaden nie umiał opowiedzieć, na czym proponowany przez niego montaż okien ma polegać. Żaden z nich nie wiedział nic o tzw. ciepłym montażu i nie umiał niczego doradzić:
- Normalnie daje się kotwy i pianę i już! – Tyle tylko mogłam się od nich dowiedzieć. Ani żadnych argumentów za „ciepłym montażem, ani żadnych argumentów przeciw. No po prostu „Usterka”.

Przestraszyłam się takich „fachowców”.
Przypomniało mi się, że gdy wymienialiśmy okna w naszym mieszkaniu, miałam nieprzyjemność natrafić na strasznych partaczy. Do dziś moje okna mnie po prostu denerwują. Parapety są krzywe, nie trzymają poziomu i spadek mają w niewłaściwą stronę, nie na mieszkanie, tylko na dwór. Gdy coś się wyleje na parapecie, woda ścieka wprost w mur, na zewnątrz, a przecież spadek parapetu wewnętrznego, jeśli w ogóle ma być, to w kierunku wnętrza mieszkania! Spod parapetów wieje, od zewnątrz między parapetem a oknem panowie-partacze zionący wczorajszym kacem pozostawiili spore szczeliny. Usługa montażu skończyła się reklamacją. Przyjechał sam szef i zapaćkał dziury silikonem, ale wprawionych już parapetów nie dało się poprawić bez rozwalania połowy ściany więc już tak zostały. Ogólnie całość wypadła słabo i okna w obecnym mieszkaniu zamontowane mamy fatalnie. Zupełnie, jakby robili to przypadkowi ludzie, z łapanki. Bez pojęcia i zero fachowości, o estetyce wykończenia nawet nie wspomnę.

Ale nie sam strach przed złymi monterami zdecydował, że kupujemy okna wraz z usługą montażu oferowaną przez sprzedawcę i producenta zarazem. Okazało się bowiem, że aby mieć gwarancję na zakupione okna, należy zamówić je wraz z usługą montażu. W przeciwnym razie żaden producent nie udzieli gwarancji. Nikt nie weźmie odpowiedzialności za nieprawidłowo osadzone okna. No i oczywiście chodzi też o VAT, który w przypadku zamawiania okien z usługą montażu wynosi 8%, a bez montażu 23%.
Niektórzy sprzedawcy oferowali promocyjne warunki sprzedaży z montażem gratis, ale ci akurat ceny samych okien mieli najwyższe. Niemniej czasem warto o taką promocję zapytać. 

Ostatecznie zdecydowaliśmy się na zakup okien od producenta – firmy Izoplast, której wycena oraz parametry okazały się najkorzystniejsze z zebranych. Na dysku komputera uzbierałam pokaźny folder różnych  wycen i spędziłam naprawdę kilka dobrych wieczorów na ich analizowaniu, więc  decyzja „TE!” to naprawdę spora ulga.

Pojechaliśmy do salonu sprzedaży, aby obejrzeć „na żywo” wszystkie cztery zaproponowane przez Izoplast  warianty profili. Okna dwuszybowe były tańsze o prawie 3 000 zł, ale dla nich współczynnik k zdecydowanie się pogarszał. Uznaliśmy, że taka oszczędność nie ma najmniejszego sensu, bo potem przez całe życie rozpamiętuje się, czy nie warto było jednak zainwestować w okna lepsze, cieplejsze, niż płacić te chore rachunki za ogrzewanie. Wiadomo, że na kosztach ogrzewania takie decyzje odbijają się najmocniej i że okna ciepłe zaprocentują.  

Sam montaż, zamówiony w fabryce wraz z oknami, wyceniony został na 1500 zł. A więc panowie Ziutkowie i Zdziśkowie z ogłoszeń odpadają. No i mamy gwarancję  oraz pewność, że okna zamontują ludzie kompetentni, wyspecjalizowani w tej usłudze, dla których montaż okien to chleb powszedni.

Podpisaliśmy umowę. Przelałam zaliczkę na wskazane konto i od razu umówiliśmy się na pomiary naszych okien w domu. Bo projekt projektem, podaje zaprojektowane i pożądane wymiary, ale czy budowlańcy faktycznie trzymali się tych wymiarów – należy sprawdzić. Zazwyczaj nie do końca.
Przed zamówieniem okien i zleceniem ich produkcji trzeba więc dokonać dokładnych obmiarów na budowie, aby uwzględnić różnice rzędu 1– 3 cm, które zawsze występują. Budowlańcy bowiem nie murują otworów z suwmiarką w rękach, ale – jak mawia moja mama - „pi razy drzwi”.
Wszystkie okna produkowane są na konkretne wymiary i każde może być inne, choć w projekcie niby takie same. Dlatego fabryka nie robi zbyt wielu okien na zapas i dlatego na okna długo się czeka.

Na pomiary przyjechał miły, młody pan, z laserowym miernikiem nazywanym fachowo dalmierzem. Panowie na dachu nabijali gonty, a my chodziliśmy z tym panem od otworu do otworu, ustalając wymiary oraz to, czy klamka ma być zamontowana z prawej czy z lewej strony.
Facet mierzył wysokości i szerokości, upewniał się po trzy razy, na którą stronę ma się dane okno otwierać – a więc znów decyzje – i wszystko skrupulatnie notował.

Na poddaszu należało przewidzieć podwyższenie pod okna balkonowe, aby poniżej dolnej krawędzi okien zmieściło się ocieplenie ze styropianu oraz wylewka. Oczywiście my nie mamy pojęcia, o ile centymetrów te okna mają być podniesione, ale przezornie wzięłam ze sobą na budowę projekt budowlany i wspólnie z panem od pomiarów szukaliśmy w opisach, jakie po kolei warstwy podłogi są przewidywane. Pan na szczęście wiedział, gdzie szukać i jak czytać projekt, szybko pododawał sobie centymetry:
- Na dole bez problemu, osadzimy okna na opasce z bloczków betonowych, która tu jest, to spokojnie zmieści się i ocieplenie, i wylewka i podłoga, panel czy płytka, wszystko jedno, mamy zapas. Ale na górze mamy problem. Nie możemy osadzić okna na pojedynczej  belce podwyższającej, bo gdy dojdzie styropian, 5 cm, to już mamy go do listwy. A gdzie wylewka i jakiś panel? Sam panel ma najczęściej 8 mm, do tego podkład trzeba doliczyć, no brakuje nam tu. Musimy podnieść te okna balkonowe nieco wyżej – facet myślał na głos, mówiąc bardziej do siebie niż do nas.


Podniesienie okien balkonowych na poddaszu było możliwe w dwojaki sposób – albo sami przygotujemy i wymurujemy jeden rząd bloczków betonowych, na których ustawione zostaną okna (tak jak jest na dole), albo zamówimy dodatkowe, gotowe belki z tworzywa, przewidziane dokładnie na takie sytuacje.
Normalnie ramę okien stawia się na plastikowych listwach pojedynczych, a jeśli wystąpi potrzeba podwyższenia okien, aby zrobić miejsce dla styropianu i wylewki (jak u nas), pod okna podkłada się po prostu dwie takie listwy. Wszystko zależy od tego, na jakim etapie wstawiane są okna, czy przed wylewkami, czy po nich.  

Oczywiście za trzy dodatkowe listwy (na górze mamy trzy okna balkonowe) będzie drobna dopłata, ale niewielka. I tak listwy te wychodzą taniej, niż wymurowanie bloczków. Zresztą kto miałby to murować? Nie będziemy przecież szukać teraz ekipy, kupować cementu i 15 bloczków, aby wymurować podstawki pod trzy okna. Pan od okien powiedział:
- Takie podwyższenie to żaden kłopot, wszyscy tak robią, że dają dodatkowe listwy, więc to się zrobi.

Ok. Pomiary wyszły pomyślnie. Okazało się, że wszystkie wymiary są niemal co do centymetra idealne, jak w projekcie. Brawo dla pana Jarka i jego ekipy!
A to podobno wcale nie takie oczywiste. Pan od pomiarów mówił:
- Proszę pani, niektórzy budowlańcy to jakby po pijanemu budowali, wszystko krzywe, kątów nie trzyma, każde okno nie dość, że w innym rozmiarze, do 10 cm różnicy potrafi być, to jeszcze na różnych wysokościach. U was to jest perfekt!

O ile z oknami generalnie nie ma problemów, nawet gdy budowlańcy wybudują otwory okienne niedokładnie, w rozmiarach innych niż przewiduje projekt, to nie ma to większego znaczenia (okna i tak są produkowane na konkretny wymiar), tak przy otworach drzwiowych niedokładność budowlańców może przysporzyć wielu kłopotów.
Znam przypadek, gdy wybudowane zostały zbyt niskie otwory drzwiowe, bo majster się pomylił i nie uwzględnił kilku centymetrów na wylewki. No i robi się spory kłopot, nie ma bowiem jak zamontować standardowych drzwi. Nad otworem jest naproże, którego nie da się podkuć ani łatwo podwyższyć. Pozostaje jedynie robić niższe drzwi, indywidualnie, na zamówienie, albo rozkładać ciężkie roboty budowlane, aby wyciąć z muru nadproża, wykuć dziury w pustakach nad drzwiami wyżej i powiększyć otwór, wmurowując nadproża wyżej. A to oczywiście rodzi spore koszty (chyba że wywalczy się poprawki w ramach reklamacji) i mnóstwo bałaganu.
Należy więc na etapie murowania nadproży nad otworami drzwiowymi zmierzyć i sprawdzić, czy otwór będzie odpowiednio wysoki, aby w jego świetle zmieściła się przewidziana w projekcie warstwa styropianu, wylewka i drzwi z ościeżnicą. Standardowo wysokość skrzydła drzwi wewnętrznych wynosi 203 cm, plus należy uwzględnić ościeżnicę i miejsce na piankę montażową, czyli min. 205 cm. Należy więc przycisnąć majstra aby wyjaśnił, czy przewidział wszystkie wysokości dla drzwi.
Jednak mało kto to robi, bo mało kto zdaje sobie sprawę z ewentualnych późniejszych konsekwencji błędów popełnionych przy budowie. Majster buduje jak chce, nikt go najczęściej nie sprawdza, nie biega za nim z miarką (choć kierownik budowy powinien). Majster zrobi swoje i odejdzie. A potem dopiero, na etapie wykańczania, okaże się, że po zrobieniu wylewki otwór drzwiowy będzie za niski i że trzeba będzie coś podkuwać, poprawiać albo ucinać drzwi
A warto dodać, że nie każde drzwi da się łatwo skrócić, np. ucięcie drzwi okleinowanych oznacza ich popsucie, bo narusza się przytwierdzoną do drzwi na gorąco warstwę wykończeniową.  No i nowe od razu ciąć? Bzdura!
My także nie pilnowaliśmy pana Jarka, czy dobre otwory drzwiowe wymurował. Liczymy na fuksa.

Po pomiarach i uzgodnieniach nasze okna zlecone zostały do produkcji. Dowiedzieliśmy się, że zamawiamy okna w ostatniej chwili przed podwyżką cen, bo sezon budowlany właśnie się zaczyna. Nawet przez chwilę pan stwierdził, że oferta cenowa, jaką dostaliśmy przez Internet, jest już nieważna i ceny już powinniśmy mieć wyższe, bo minęły ponad dwa tygodnie okresu związania ofertą. Faktycznie, w ofercie wskazany był dwutygodniowy termin jej ważności. Ale przekonałam go, że nie ma racji i że my musimy mieć te okna po starych cenach:
- Oj, będę się z panem kłócić. Owszem, oferta była ważna dwa tygodnie ale myśmy się w tym terminie zmieścili. Byliśmy u państwa w fabryce przed upływem dwóch tygodni i podpisaliśmy umowę. A to, że pan jest u nas na pomiarach dopiero dzisiaj, bo taki miał pan najbliższy wolny termin, to już państwa sprawa. Nie ma takiej możliwości, żebyśmy mieli okna w wyższej cenie proszę pana. Proszę nas tu nie straszyć, bo ja mam słabe serce – skłamałam słodko.
- No dobrze dobrze. Ja tylko zaznaczam, że w takiej cenie już od dwóch tygodni nie sprzedaję, bo ceny naprawdę poszły w górę.
- Dla nas jest stara cena. Inaczej nie kupujemy.
Trochę się martwiłam, czy facet przyjmie moją argumentację, bo zgodnie z umową powinnam była wpłacić zaliczkę kilka dni temu, czego nie zrobiłam, ale o tym nie mówiłam na głos.
- No, w sumie racja. To ja zapytam szefa, dobrze? Sam nie mogę podjąć takiej decyzji.
Facet zadzwonił przy nas do szefa i uzgodnił, że ok, że możemy mieć te okna po starych cenach z tą różnicą, że dojdzie nam dopłata za trzy dodatkowe listwy podwyższające okna balkonowe na poddaszu. Uff!!!

Po trzech tygodniach oczekiwania na okna nikt z fabryki nie zadzwonił. Zadzwoniłam więc ja z pytaniem, co z naszymi oknami. Okazało się, że są. Stoją. Wobec tego czemu nikt nie dzwoni? Wrrrrr!
No dobra. Nie będę się kłócić. Pani przez telefon mnie uspokoiła, że dziś, w ciągu godziny, oddzwonią do mnie i umówiona zostanie data oraz godziny montażu.
Zadzwonili, umówili.

Do zamontowania okien przyjechało dwóch panów, jeden młody – i ten był szefem, oraz drugi starszy – i ten słuchał się młodszego. Stawili się na działce punktualnie.
Zaczęliśmy od wspólnej kawy. Porozmawialiśmy chwilę o montażach okien, o tym, jak niektórzy pseudo-fachowcy umieją to spartaczyć. Polubiliśmy się, zjedliśmy po miętowej czekoladce i potem każdy zajął się swoją pracą. Ja kosiłam trawę ręczną kosiarką na popych spalając mnóstwo kalorii, Marek robił prowizoryczne drzwi do domu, a panowie zajęli się oknami.  

Najpierw młodszy pan ustawił na środku salonu laserową poziomicę na statywie podobnym do tych fotograficznych. Mierzył coś i wyznaczał, a urządzenie co chwilę dawało pikające sygnały dźwiękowe. Facet biegał od okna do okna i zaznaczał coś ołówkiem. Na koniec stwierdził, że różnica górnej krawędzi okien między najwyżej i najniżej wymurowanym otworem wynosi tylko 2 cm, a więc jest prawie idealnie i w ogóle nie będzie to widoczne gołym okiem.
- No, powiem, że prosto zbudowane, nawet bardzo, rzadko mam taką małą różnicę.

Najpierw panowie przynieśli do domu z samochodu wszystkie okna, ostrożnie rozstawiając je pod poszczególnymi otworami. Okna balkonowe okazały się dość ciężkie, w dodatku troje z nich należało wnieść po schodach na górę, ale panów to nie zniechęcało:
- Te to jeszcze nie są takie ciężkie, we dwóch dajemy radę. Ale jak ludzie sobie teraz zamawiają okna tarasowe, takie na pół ściany?! To dopiero jest ciężar. Wtedy na montaż to czasem w sześciu musimy być.
- Albo jak montuje się okna na poddaszu, a jeszcze schodów nie ma? – dodał drugi.
- Jak to schodów nie ma? To jak tam wejść? – spytałam.
- Po drabinie się wchodzi.
- Z oknami? – nie wierzyłam własnym uszom.
- No z oknami. Z oknami. Jest gimnastyka wtedy, że szok.



Po pomiarach poziomicą panowie wsadzali w otwory okienne same ramy, bez skrzydeł. Ramy stawiali na dwóch słupkach ustawionych z plastikowych, płaskich podkładek (tzw. dystansów). Ilość tych podkładek była za każdym razem dobierana w taki sposób, aby dolna krawędź ramy  trzymała poziom.
Ramy ustawiane były tak, aby z zewnątrz domu rama okna i mur były w jednej linii, to tzw. okna zlicowane z budynkiem. Nie jest to jedyny sposób montażu, czasem okna montuje się inaczej, aby od zewnątrz zrobić uskok na parapet zewnętrzny – wszystko zależy, jaką planuje się warstwę ocieplenia. U nas ma ona wynosić 25 cm, więc parapet zewnętrzny osadzony będzie w warstwie ocieplenia i okna mogą być zlicowane z budynkiem. Gdy natomiast ocieplenie jest węższe nic planowane parapety zewnętrzne, ramy należy nieco cofnąć w głąb domu.



Potem po bokach, między ramy a mury,  panowie wbijali plastikowe kliniki, składane po dwa, aby zblokować luźną ramę w otworze. Pion wyznaczany był przy pomocy poziomicy a następnie kliniki boczne pan dobijał młotkiem delikatnie, żeby najpierw ten pion złapać, a potem go utrzymać. Po wbiciu nowych kliników te poprzednie należało lekko korygować – i tak do skutku, aż rama siedziała sztywno w murach zaklinowana w sześciu punktach.  



Następnie dookoła ramy, w kilku punktach, przykręcane były do muru – we wnękach - metalowe kotwy. A więc w ruch poszła wiertarka, kołki rozporowe i wkręty.
Po przykręceniu ram kotwami do wnęk w murze, panowie zawiesili skrzydła okien na zawiasach. Teraz przyszedł czas na regulację zawiasów, aby okna lekko się zamykały i otwierały. Początkowo bowiem większość okien się zacinała i blokowała, ale to normalne i właśnie wyeliminowaniu tego efektu służy regulacja.
Żałuję, że nie podejrzałam, na czym ta regulacja polega, co też pan tam przykręcał bądź odkręcał, bo obecnie jedno okno lekko nam się opuściło i przydałoby się je podregulować, a nie wiem jak. Cóż, będziemy to jakoś rozkminiać. A można było wtedy po prostu zapytać i zobaczyć, to kosić mi się zachciało!

 Każde okno było kilkakrotnie sprawdzane, czy klamka dobrze i lekko chodzi, czy nic nie obciera i się nie blokuje. Klamki na razie nie zostały przykręcone. Wszystkie okna otwierane były i zamykane przy pomocy jednej, przenośnej klamki. Pan doradził, aby nie przykręcać klamek przed położeniem tynków i wykończeniem wnętrza, bo niepotrzebnie się porysują i zniszczą:
- Klamki i nakładki maskujące na zawiasy to najlepiej zamontować na końcu, już po malowaniu. To wtedy wszystkie będą nowe, niezakurzone, bez zarysowań. A póki co niech sobie państwo używają jednaj klamki do otwierania, tak, bez przykręcania nawet.

Następnie starszy pan bardzo dokładnie, nie żałując piany, piankował okna dookoła. A więc wpuszczał tę puchnącą w oczach pianę poliuretanową w szczeliny między mur i ramy przy użyciu specjalnego pistoletu, aż piana wychodziła z drugiej strony, na zewnątrz:
- Piany to wam nie żałuję, niech to się mocno trzyma, a nadmiar będzie do obcięcia – tłumaczył.

Raz w taką świeżą pianę, która spadła z drugiej strony na ziemię, wdepnęłam butem i powiem, że byłam w kłopocie. Na szczęście na świeżo jakoś udało się zdrapać z buta to świństwo, przy pomocy paznokci i wody uporałam się z problemem, ale gdyby to zaschło, to koniec, buty do wyrzucenia.
Podobno z ram okiennych, gdy piana zaschnie, jej nadmiar odchodzi łatwo:
- W razie czego można ślady po piance usunąć zmywaczem do paznokci, ale zazwyczaj sama odchodzi – zaspokajał moją ciekawość monter.


Pan młodszy poinstruował nas, żeby przy kolejnym etapie obrabiania tynkiem wnęk okiennych, usunąć kliny boczne (dziury po nich należy wypełnić pianką), ale aby kliników z dołu, na których stoją ramy, nie usuwać, a jedynie przyciąć je nożykiem równo w ramą:
- Bo lepiej, żeby okno, które jest ciężkie, stało na podkładkach, a nie na samej, elastycznej piance. Wtedy nic się na pewno nie wypaczy i nie siądzie – tłumaczył.

Po czasie dodam, że z kolei monterzy parapetów wewnętrznych, de facto z tej samej firmy, usunęli wszystkie dystanse, te spod spodu też, twierdząc, że okno trzyma się na kotwach i na zastygniętej pianie, a kliny lepiej usunąć i dziury po nich zapianować, aby zlikwidować mostki termiczne:
- Bo taki plastik to żadna izolacja i będzie tędy przemarzać. Piana to piana, ciepła jest. A chba o to chodzi, żeby było ciepło co nie? Ja tak kliny zawsze wybijam i jeszcze nie było reklamacji – mówił chłopak od parapetów.   

Następnie pan młodszy nas poinstruował, że okna plastikowe wymagają jednak pewnych zabiegów konserwacyjnych. Mianowicie zawiasy i elementy metalowe należy co jakiś czas naoliwić, a gumowe uszczelki przesmarować wazeliną:
– Uszczelki mają wtedy dłuższą trwałość i tak szybko nie parcieją – wyjaśniał.


Ponadto pan polecił, abyśmy w miarę szybko zerwali folie ochronne, którymi zabezpieczone są plastikowe ramy okien. Zwłaszcza naklejki od strony zewnętrznej, wyeksponowanej na działanie słońca, należy oderwać od ram okiennych jak najszybciej. Słońce bowiem powoduje, że folia wtapia się w plastik, zespala się z nim na stałe i nie sposób tego potem doczyścić.

Sąsiad Wojtek też nas przed tym przestrzegał. Miał kiedyś nieprzyjemność czyścić ramy okien, do których przyspawała się folia ochronna. Podobno koszmarna robota i w gruncie rzeczy zniszczenie okien. Ramy po tym zabiegu były porysowane, w wielu miejscach oderwanie folii było niemożliwe i należało przy użyciu skalpela ściąć folię wraz z warstewką plastiku, a potem szlifować powierzchnię do połysku. A to już nie to samo, co nowa, gładka rama.

Po usłyszeniu historii z wtapianiem się folii w ramy zrywałam taśmy zabezpieczające od zewnątrz już następnego dnia, choć teoretycznie nic nie powinno się wydarzyć do trzech miesięcy.
Wojtek doradził, żeby zerwać folie tylko od zewnątrz a ze środkiem poczekać, aż sobie posprzątamy, do czasu, gdy nie będzie się już tak kurzyć, bo ten pył zawsze jednak trochę rysuje ramy. Więc na razie folie wewnątrz domu zostawiłam.

I tak sobie pomyślałam o domu w trakcie budowy, który stoi na sąsiedniej ulicy. Jego właściciele najwyraźniej nie wiedzą o konieczności zerwania folii, bo okna z foliami prażą się na słońcu już od dwóch lat. Będą mieli kłopot. Nawet miałam ochotę im powiedzieć, aby zerwali te folie, ale jak dotąd nie udało mi się nigdy nikogo zastać na budowie, która utknęła w martwym punkcie już dawno, a działka zarosła chwastami po pas. Nawet nie ma jak zostawić listu z informacją. 

Na koniec montażu pan młodszy zostawił nam reklamówkę klamek, osłonek na zawiasy i osłonek na wywietrzniki w ramach okiennych – do samodzielnego montażu. Powiedział, że jeśli sobie życzymy, to on zaraz wszystko to nam pozakłada i zamocuje, ale szczerze odradza, żeby robić to na tym etapie.
- Wszystko się jeszcze zakurzy, porysuje i nie będzie już takie ładne i nowe. Lepiej upiększyć okna tymi wykończeniami i nakładkami, jak już będą wymurowane wnęki i założone parapety. To mówię szczerze, nie z lenistwa.


Pan pokazał tylko, jak montuje się klamki i już. Banalnie proste. Należy włożyć trzpień klamki w otwór, w odpowiedniej pozycji (gdy okno jest całkowicie zamknięte klamka ma być skierowana dół). Następnie należy odchylić i przekręcić o 90 stopni plastikową osłonkę przy nasadzie klamki, pod którą znajdują się dwa wkręty. I wystarczy przykręcić je wkrętarką albo wkrętakiem. Wszystkie otwory są nawiercone i wszystkie klamki wyposażone są w śrubki i podkładki. Po przykręceniu śrubek (do każdej klamki dwóch) należy przekręcić osłonkę na swoje miejsce, zasłoni ona śrubki. I gotowe.
Sama osobiście przykręcałam potem większość klamek. Sama przyjemność :)



Panowie polecili, aby nie otwierać okien i nie ruszać ich przez najbliższe 24 godziny:
 – Do tego czasu pianka jeszcze twardnieje i lepiej nie dotykać, aby nic się nie przesunęło i nie rozszczelniło. Nie dotykać. ok.?

Wreszcie podpisałam fakturę i protokół odbioru robót, wypełniłam ankietę oceny ekipy montującej – oczywiście schwaliłam ich i dałam najwyższe oceny z możliwych.
Panowie naprawdę przyłożyli się do pracy. Zamontowali 13 okien w 6 godzin i zrobili to z wielką starannością. Zupełnie inaczej, niż wynikało to z moich dotychczasowych doświadczeń z panami-partaczami. Czyli da się. Nie zawsze jest „Usterka”.

No i tyle. Mamy okna!

poniedziałek, 8 czerwca 2015

61. Dach jak dach. Na tip-top

Pan Andrzej dostał klucz od furtki i w oczekiwaniu na dostawę zamówionych gontów jego ludzie naprawiali podartą przez wiatr papę.




Gonty zostały sprowadzone w ciągu pół tygodnia od chwili zamówienia, więc jak na polskie realia błyskawicznie. Pan ze składu budowlanego zadzwonił do mnie poinformować, że gonty są i że skontaktował się bezpośrednio z panem Andrzejem na odbiór towaru na działce. Oni dowiozą, pan Andrzej odbierze. Nawet nie musieliśmy jechać i przy tym być.

Gonty pakowane są w foliowe, płaskie paczki, która jedna na drugiej, warstwami wzdłuż i na przemian w poprzek, ułożone są na palecie. I w takiej formie, sześciennej bryły zeskładowanej na palecie, są transportowane. Na nasz dach wyszło tego dwie palety.

Pamiętam, że martwiłam się strasznie o zwiezione na działkę materiały. Że jak wyładują dwie palety gontów i postawią je po prostu w otwartym domu (nie mamy jeszcze żadnych drzwi a do garażu dwie palety się nie zmieszczą, zresztą nawet nie ma jak wjechać na tyły działki aby wypakować palety za domem), to w nocy ktoś przyjedzie i to ukradnie!
W dodatku nie mamy z panem Andrzejem żadnej umowy, że to on odpowiada za towar aż do chwili skończenia roboty i podpisania protokołu zdawczo-odbiorczego. Żadnego protokołu nie będzie. Formalnie nic tu nie gra a opieramy się wyłącznie na wzajemnym zaufaniu. Pociesza mnie myśl, że pan Jarek z pewnością nie polecałby człowieka, który nie jest godny zaufania. Niemniej pewna doza niepewności pozostaje.

Pan Andrzej nie chciał klucza od garażu – jak proponowałam – żeby schować tam gonty i rynny. Powiedział, że nie ma to sensu i że nikt nie będzie nosił tych ciężkich paczek w tą i z powrotem, skoro jutro mają zaczynać robotę. Zapewnił, że gonty to nie jest chodliwy towar do ukradzenia i że jeszcze nigdy żadna paczka gontów mu nie zginęła:
- Ani to na złom, ani sprzedać na allegro. Jeszcze nigdy nie zginęły mi gonty z budowy. Co innego kable elektryczne, te łatwo spieniężyć. Ale taki gont? Phi, pani się nie martwi, żule wiedzą, co mogą sprzedać a prawdziwi złodzieje celują wyżej, niż w dwie palety gontów. Spokojnie.
No dobra. Zaufałam.

Pojechaliśmy na działkę obejrzeć nasze gonty. Ich sterta stoi na dwóch paletach w przedpokoju. Cóż, pojedyncze pasy nie wyglądają atrakcyjnie. Lekki zawód jest. Gonty to po prostu gruba papa pocięta w metrowe, postrzępione pasy w kształcie kwadratowych zębów, całkiem w nijakich z bliska kolorach. I to ma być ten piękny dach? No nie wiem.

Naszły nas wątpliwości, że może to był zły wybór? Dopóki palety nie są naruszone zawsze można negocjować zwrot. Postanowiliśmy pojechać na tę ulicę Chocianowicką i obejrzeć „nasze” gonty na gotowym już dachu. Może to nas uspokoi.
Niestety, decyzję o oględzinach podjęliśmy zbyt późno i gdy odnaleźliśmy właściwy dom, zaczynało się ściemniać. Pod wieczór kolor wydawał się ciemniejszy niż za dnia i tak naprawdę mało co było widać, niczego nie dało się stwierdzić.

Gdy zatrzymaliśmy się pod domem pokrytym gontem miedziano-brązowym na ulicy Chocianowickiej, z okna wychylili się zaciekawieni właściciele, kto też i po co parkuje pod ich bramą. Machnęłam do nich „dzień dobry” i gestem poprosiłam, żeby do nas wyszli. No i wyszli.
- Ja bardzo przepraszam, że niepokoimy państwa, ale przyjechaliśmy zobaczyć wasz dach.
- To znaczy? – miny mieli głupie, bo nie wiedzieli o co chodzi.
- Dostaliśmy informację ze składu budowlanego, że macie państwo na dachu położony gont Katepal, dokładnie w takim kolorze, jaki my też zamówiliśmy. I chcieliśmy zobaczyć, jak to wygląda na dużej powierzchni. Tak więc jeśli państwo pozwolą, to popatrzymy sobie chwilkę i już uciekamy.
- Aaaaa, to proszę bardzo, zapraszamy, z tamtej strony lepiej widać. Wchodźcie wchodźcie – ludzie okazali się bardzo przyjaźni.

Niezmiernie się ucieszyli, że przyjechaliśmy podziwiać ich nowy dachy, a my nie szczędziliśmy komplementów, jaki ten gont piękny. Wprawdzie mało co było widać w pół-zmierzchu, ale chwaliliśmy i tak. Właściciele zaprosili nas na podwórko, żeby z dalszej perspektywy niż jest to możliwe z ulicy obejrzeć dach. Opowiedzieli nam przy okazji, jakie mieli przejścia z tych gontem. Okazało się, że jest to druga warstwa, bo pierwsza została źle położona przez niekompetentną ekipę, którą wywalili na zbity pysk i z którą wygrali sprawę sądową o zwrot kosztów zmarnowanego materiału.
Bardzo miło się gadało, ale jednocześnie ludzie ci zaszczepili we mnie nową dawkę niepokoju – jak to będzie u nas? Czy pan Andrzej, a raczej jego ekipa, wykona zlecenie jak się należy, czy też będziemy mieć cieknący dach i ciągnące się sprawy sądowe? Potwierdziła się powszechna opinia, że prawidłowe ułożenie gontów to nie jest bułka z masłem.

Nasz przyjaciel Andrzej również relacjonował onegdaj, że z gontami miał sporo nieprzyjemnych przejść, z których najbardziej zapamiętał zalewany permanentnie podczas deszczu sufit w łazience:
- Wreszcie wziąłem innego majstra, naprawił ten dach i już się nie leje, ale co się stało z ociepleniem pod dachem w czasie, gdy ten dach przeciekał, to aż się boję pomyśleć.

Przy ostatecznej zapłacie za gonty i inne materiały okazało się, że wyszło drożej o 450 zł, niż wynikało to z rozpiski wstępnej. Pan Andrzej uprzedził nas o tym mówiąc:
- Domówiłem więcej blachy, bo brakło. No i wcześniej nie były liczone gwoździe i lepik. To tam dopłata jakaś wyszła. Uprzedzam, żebyście nie dostali zwału przy płaceniu.
No trudno. Zdążyłam się przyzwyczaić. Nie sprawdzałam ilości zużytego materiału, bo nawet nie wiem, jak to policzyć. Nie rachowałam ilości pasków blachy zakupionych i położonych. Tu niestety mogliśmy jedynie ufać panu Andrzejowi, że kupiony materiał znajdzie się wyłącznie na naszym dachu, i że nie finansujemy przy okazji budowy jakiegoś szwagra. Niemniej czuję niedosyt, że nie zostało to sprawdzone. Ale nie mam już na to siły.
Z panem Jarkiem też tak było, że wycena przed przeważnie była lekko niedoszacowana, a w trakcie prac okazywało się, że coś trzeba dokupić. Tak to właśnie jest na budowie. Jakoś przeżyjemy.

Dach się robi. Pan Andrzej to prawdziwy szef, sam nie kładzie gontów:
- Ja gontów nie robię, nie znam się na tym. Mam od tego ludzi. Bo ja jestem specjalista od blachy, a nie od gontów – wyznał szczerze, bawiąc się naszymi coraz bardziej zdziwionymi minami, „Jak to!”. Ale gadał dalej:
- Kiedyś wlazłem na dach i zacząłem chłopakom pomagać, to mnie wygonili mówiąc, że źle gwoździe biję, że nie w tym miejscach i żebym się w to nie mieszał jak się nie znam. No to więcej tam nie włażę – śmiał się pan Andrzej – Chłopaki lepiej ode mnie wiedzą co robią.


A te chłopaki to panowie w wieku na oko blisko pięćdziesiątki, choć to nie wiadomo, czy faktycznie starsi, czy tylko mocno zniszczeni i zmarszczeni przez dachowe słońce. Faktem jest, że kładą gonty sami, bez nadzoru pana Andrzeja.
Podczas zakładania gontów byliśmy na budowie kilka razy i nie zastaliśmy tam pana Andrzeja ani raz. Za to panowie za każdym razem zamiast pracować siedzieli na prowizorycznych ławeczkach zestawionych z desek i pustaków stropowych, które były na placu naszej budowy. Radio gra, stolik z arkusza styropianu, przykryty obrusem z papieru po worku z gontów nakryty. Są kanapki, jest kawa i papierosy, i panowie mają przerwę. Nie wiem, kiedy i jak pracowali, w każdym razie przy nas zawsze siedzieli, a gontów na dachu z każdą wizytą było coraz więcej.
Ja w to nie wnikam, czy siedzą czy pracują, bo cena za pokrycie dachu jest jedna i mało mnie obchodzi, czy będą pracować tu tydzień, czy miesiąc. Niech sobie ich pan Andrzej pilnuje. A skoro go nie ma budowie – widocznie ma zaufanie, że siedzą dokładnie tyle ile potrzeba.





Panowie od gontów nie byli zbyt komunikatywni. Nie dało się z nimi pogadać. To nie to samo, co z chłopakami pana Jarka. Jeden z nich poczuł się w obowiązku wytłumaczyć, że siedzą:
- Dach jest tak stromy, że nogi nam siadają, cały czas w takiej niewygodnej pozycji to się nie da. Ale powoli zrobimy.
Faktycznie, stromość dachu grozi zsunięciem się i wypadkiem. Oczywiście panowie pracują bez zabezpieczeń, nie są przywiązani żadnymi linami! Ja nie rozumiem, na czym polega to całe BHP, ale z moich doświadczeń wynika, że to fikcja jakaś. Urzędnicy za biurkiem odbywają obowiązkowe szkolenia jak sobie nie zrobić krzywdy siedząc przed komputerem, podczas gdy faceci śmigający po dachach ryzykują życie w każdej sekundzie pracy i nikt tego nie sprawdza, nie pilnuje. No trudno, nie mój to problem, a świata nie naprawię.

Ponieważ panowie nie byli zbyt mili ani rozmowni, szybko się stamtąd zmyliśmy. Tak naprawdę poczułam się nieswojo. Przyjechaliśmy na naszą budowę popatrzeć na postępy robót, za które płacimy ciężkie pieniądze, a tam siedzi czterech obcych facetów, którzy sprawiają wrażenie, jakbyśmy im przeszkadzali. Jakbyśmy niepotrzebnie się zjawili i zakłócali ich błogi spokój, w czasie, gdy nie ma szefa i gdy sobie spokojnie siedzą popijając kawę. Trochę zagadywałam, czy ładny dach, czy im się podoba. Usiłowałam nawiązać z nimi jakikolwiek kontakt. Ale nic. Jeden wzruszył ramionami odpowiedział od niechcenia:
- Dach jak dach.
I już.

Przy następnej naszej wizycie, dzisiaj, panowie znowu siedzieli przy styropianowym stoliczku. Dopiero na nasz widok ruszyli do pracy. Weszli na dach i zaczęli przybijać gonty. Zapytałam jednego, takiego najstarszego i najbardziej kumatego, do czego używają tej czarnej mazi z puszki, w której zanurzony jest pędzel. No i nareszcie doczekałam się jakiejś interakcji:
- Podklejamy tym gonty, tak wie pani, na brzegach, przy ścianach szczytowych, do blachy, i przy kominie.
- Ja przepraszam, że tak wypytuję, ale tyle się nasłuchałam o tym, że gonty się trudno kładzie i że łatwo to schrzanić, że się potem leje, że trzeba przykrywać blachą, że …
- Niech się pani nie martwi, fuszerki nie zrobimy – powiedział i odwrócił się na pięcie dając mi do zrozumienia, że gadał nie będzie.

No dobra. Muszę zaufać. Bardziej ufam w to, że skoro pan Jarek poleca, to ufa panu Andrzejowi. A skoro pan Andrzej zapewnia, że będzie ok., to ufa swojej ekipie. A zapewnia, że nic się nie będzie lało, a jeśli byłyby jakiekolwiek poprawki – w co nie wierzy bo to się jeszcze nigdy nie zdarzyło – to on je wykonuje bezpłatnie w ramach gwarancji.
- A w ogóle to co się pani tak interesuje! Sprawy techniczne mają panią w ogóle nie interesować, bo to jest moja działka i ja za to biorę pełną odpowiedzialność. Pani się wyluzuje. Dach będzie na tip-top. Mówię to ja. Andrzej!
Zapytałam go tylko o jedno:
Skoro na położone już gonty (a kładzie się je począwszy od dolnej krawędzi dachu w kierunku szczytu) nabijane są drewniane listwy, służące jako stopnie dla robotników, do wchodzenia, to czy po ich zdjęciu nie pozostaną dziury po gwoździach? A więc czy w tych miejscach dach nie będzie przeciekał?
Pan Andrzej powiedział:
- Trochę może przeciekać, ale przecież po czymś muszą chodzić, nie mają skrzydeł.
- No to jak to będzie? To deszcz będzie się przez te dziury wlewał i będzie nasiąkała wełna mineralna? – spytałam przestraszona.
- A ileż tego deszczu tam wpadnie, przecież tak często wcale nie pada – podpuszczał mnie pan Andrzej.
- Pan chyba żartuje? – zaczynałam być poirytowana.
- No pewnie, że żartuję Nie zauważyła pani, że w miejscach, gdzie listwy do chodzenia są przybite do dachu, gonty są odchylone? Dopiero jak zdejmiemy listwy, jak będziemy schodzić ze szczytu w dół, to gont się położy i przykryje te malutkie dziurki po gwoździach?
Owszem, teraz, po przyjrzeniu się, widzę to. Listwy przybite są nie na wierzch gontów, ale pod nimi, gonty mają odchylone łuski.



Panowie dekarze zapewnili mnie ponadto, że ten dach ma tak duży spadek i kąt nachylenia, że nawet gdyby dziurki po gwoździach były na wierzchu – a przecież nie będą - to i tak cała woda spłynie w dół:
– Tak stromy dach nie ma prawa przeciekać. Bez szans. Na czymś takim woda nigdy nie stoi.
No ok. Przyjmuję do wiadomości.

2014-07-12 Sobota

W dniu dzisiejszym dach został zakończony.
Pan Andrzej, a raczej jego ludzie, dziś rano uzupełniali ostatnie fragmenty nad gankiem, na które zabrakło gontu.
Zgodnie z umową czekałam na telefon od pana Andrzeja. Miał powiadomić, gdy skończą robotę, abyśmy wsiedli w auto i podjechali na działkę rozliczyć się ostatecznie (dotąd za robociznę wpłacona była zaliczka w wysokości połowy sumy), ale telefonu się nie doczekałam.
Zastanawiałam się więc, czy w ogóle kończyli ten dach dzisiaj, czy nie. Czy może nie dowieźli gontu, który był domawiany, skoro pan Andrzej nie dzwoni?

Zadzwoniłam więc ja, z pytaniem, czy dziś pracowali.
- Ależ oczywiście. Dach skończony. Dziś rano zamknęliśmy, można jechać oglądać. Gdyby były jakieś uwagi czy zarzuty to bardzo proszę mówić, będziemy poprawiać jakby co.
- No to czemu pan nie dzwoni? Mieliśmy się przecież dziś spotkać na rozliczenie końcowe?
- Aaaa, sobota, rano, nie chciałem pani budzić. Zdążymy – śmiał się pan Andrzej.
Stanęło na tym, że Marek ma podjechać na działkę w poniedziałek rano (ja będę wtedy w pracy), aby rozliczyć się z kosztów robocizny z panem Andrzejem. 
A dziś mieliśmy podjechać do składu budowlanego, gdzie kupowany był materiał na dach, aby podpisać protokół odbioru robót. No i oczywiście żeby dopłacić kwotę za dobierane przez pana Andrzeja w trakcie prac materiały. W sumie dopłata wyniosła nie 450 a ponad 1200 zł w stosunku do pierwszej wyceny pana Andrzeja.

Czemu zabrakło materiałów policzonych pierwotnie na podstawie projektu? Nie wiem. Ale od początku nam się wydawało, że nasz dach ma 280 m2 (tak mówił pan Jarek gdy zamawialiśmy płyty OSB i papę), a nie 240 m2 (jak wyliczył na podstawie projektu pracownik składu, gdzie kupowaliśmy gonty).
Okazało się, że projekt projektem, a fakty są inne. Budowlańcy nie trzymają się ściśle wytycznych z projektu tylko robią tak, żeby było dobrze, logicznie i ładnie. 
I trzeba tu powiedzieć, że z tym „ładnie” to oczywiście kwestia gustu. Przykładowo nasz pan Jarek w trakcie budowy sugerował nam, że np. drzwi wejściowe powinny być na środku ganku, a nie z boku, i proponował, że może to jeszcze zmienić póki czas. Tylko że nie chcieliśmy zmian i mamy – według niego – brzydko, a według nas ładnie.

Za to pan Jarek – za zgodą Marka – zmienił nam wysokość dwóch okienek (w kotłowni i spiżarce), które w swej górnej krawędzi – zgodnie z projektem – kończyły się niżej od linii pozostałych okien w domu. Pan Jarek nie mógł przeboleć, że ta linia okien została zaburzona i bardzo nas namawiał, żeby te okna jednak powiększyć:
- Najwyżej, jak będziecie chcieli, to sobie wstawicie te okna niżej i mniejsze, a tą górę się uzupełni czymkolwiek. Ale naprawdę to aż nie pasuje, żeby te okna były niżej! – przekonywał – No jak to będzie wyglądać, tak się nie buduje, bo to wygląda jak partanina jakaś. No ja bym się wstydził tak zbudować – marudził pan Jarek.
No i zgodziliśmy się. Dobra, niech robi tak, żeby się nie musiał wstydzić. Różnica w cenie dwóch okien wyższych o 20 cm nie powinna nas zrujnować.
Po czasie powiem, że nie żałujemy powiększenia okienek od spiżarni i kotłowni. W zasadzie nie robi nam to różnicy. Niemniej nieprawdą jest, że tak łatwo jest wykonać zmniejszenie wybudowanego otworu okiennego, że „jak będziecie chcieć, to zawsze te okna możecie sobie zmniejszyć do takich, jak są w projekcie”.
Otóż nikt z nas nie weźmie do ręki kielni, nie rozrobi sobie w wiaderku zaprawy i nie będzie wymurowywał od nowa otworów okiennych albo kombinował, czym zatkać szczelinę od góry nad oknem, aby zmniejszyć otwór okienny. Decyzje podjęte na początku mają swoje konsekwencje potem. Zwłaszcza, że od góry idą nadproża i nie da się ich łatwo obniżyć, jakoś podmurować. Usługi montażu okien są standardowe. Nie przewidują korekcji wielkości otworów okiennych. Wprost przeciwnie - to okna robi się pod konkretne wymiary dziur w ścianach. O wiele łatwiejsze okazuje się zamówienie po prostu większych, czyli droższych okien, dokładnie dopasowanych do wymurowanych otworów. Nie należy słuchać budowlańców, że to łatwo zmienić. Może im tak, ale nam nie.

Pan ze składu budowlanego i pan Andrzej twierdzą, że niedoszacowanie ilości gontu wyniknęło z tego, że budowlańcy zbudowali większy dach, niż jest to określone w projekcie:
- Wie pani, zawsze tak jest. Projektant coś tam pisze, rysuje, ale na budowie robią i widzą, że np. okap będzie za mały, że jak dojdzie ocieplenie to dom będzie wyglądał paskudnie. No to dokładają trochę od siebie, na ile im krokwi starczy, żeby był zapas, żeby było ładnie. A każdy wymiar lekko większy robi te metry kwadratowe gontu. Bo jak dołoży pani 10 cm dłuższy dach, to na metrach kwadratowych robi się sporo.

Pan Jarek zapierał się, że robi wszystko zgodnie z projektem, żeby nikt mu nie zarzucił, że samowolkę uprawia. A jedyne zmiany (te podwyższone okienka) uzgodnił z nami. Ale teraz to już nie wiem kto ma rację. Czy dach został faktycznie powiększony, czy też panowie źle wyliczyli metry kwadratowe i teraz zganiają na pana Jarka, że ten powiększył dach. Nieważne. Dopłatę za gonty trzeba było wykonać.

Należy się tylko cieszyć, że ostatecznie nasz dach nie wyszedł bardzo drogo. Krycie dachu, z materiałem, robocizną, obróbkami blacharskimi, rynnami, wyłazem dachowym, zamknęliśmy w kwocie 21 tys. zł.
Nasi znajomi kryją dach blacho-dachówką i koszty mają porównywalne z naszymi. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że gonty wychodzą drożej od blachodachówki, bowiem blacha kosztuje tyle samo co gonty, a samo przygotowanie dachu pod gonty jest droższe o jakieś 7 tys. zł (o koszt płyt OSB). Przy dachu krytym blachą daje się bowiem tylko membranę oraz drewniane żebra (łaty) co pewien czas. Nie jest potrzebne pełne deskowanie czy też pełna płyta. Za to przy kryciu dachu blacho-dachówką pozostaje sporo bezużytecznych ścinków, odpadów, które są do wyrzucenia. A zapłacić trzeba za każdy centymetr kwadratowy blachy. Na gontach nie ma natomiast żadnych strat. Ostatecznie więc koszty wyszły nam podobnie.

Najważniejsze, że nasz gont wyszedł super! Bardzo, bardzo nam się podoba! Dach nie jest nudny, obróbki blacharskie, w matowej czerni, wykonane są bardzo dokładnie. Nigdzie żadnych zagięć, wszystko świetnie spasowane. Rynny działają jak należy – gdy pada deszcz można umyć ręce pod strumieniem wody odprowadzanej z dachu.

Umiejscowienie rur spustowych ani rynien nie jest przewidziane w projekcie. To wykonawca decyduje, jak orynnować dach, aby odebrać całą deszczówkę i aby nigdzie nie lało się "na dziko", poza rurami spustowymi.
Zgodnie z sugestią pana Andrzeja, rury spustowe zostały zamontowane jak najdalej od fundamentów domu (tam, gdzie było to możliwe). A więc woda spływająca z dachu została pokierowana tak, aby spływać do rur umieszczonych wzdłuż słupów, na których wspiera się ganek i taras, a nie wzdłuż samych ścian budynku. Im woda wylewa się z rur dalej od fundamentów, tym lepiej. Tylko w jednym narożniku rura spustowa biegnie przy murze. Dla ścisłości dodam, że rura ta została od muru oddalona na tyle, aby między nią z surowym jeszcze murem zmieściła się warstwa planowanego ocieplenia zewnętrznego domu. Pan Andrzej pytał, jaka grubość styropianu na ocieplenie jest planowana, aby dopasować do tego odpowiednie dystanse, czyli wysięgniki, na których zamontowane będą rury spustowe. Tak więc rura spustowa biegnie równolegle do muru, ale w odległości od niego ponad 20 cm.

Pod wylot tej rury biegnącej najbliżej muru podłożyłam kawałek rynny, który został z budowy, żeby przekierować ściekający strumień wody jak najdalej od fundamentów, choć nie wiem, czy ma to jakikolwiek sens. Pewnie gdy skończymy budowę będziemy obmyślać plan, jak przechytrzyć deszczówkę, by nie zalewała fundamentów. Wiem, że niektórzy wkopują wyloty rur spustowych w ziemię, przedłużając je nawierconymi rurami z PCV, by woda wsiąkała w ziemię jak najdalej od domu. Ale tym się będziemy martwić potem.

Plastikowe rury spustowe są dość cienkie, o wiele cieńsze, niż tradycyjne, blaszane. Ale podobno takie są wystarczające do odprowadzenia wody. Tak zapewniał pan Andrzej. Za to rynny (czyli te poziome rynienki zamontowane wzdłuż dolnej krawędzi dachu) są spore:
- Żeby się nie przepełniały i żeby zdołały odebrać całą wodę ze stromego dachu, to muszą być szerokie – tłumaczył pan Andrzej.

Wszyscy przeważnie mylą rynny z rurami spustowymi, ale nie ja. Wiem, że rynny są poziome a rury są pionowe. Uczyłam się tego na studiach, na przedmiocie Budownictwo – bo miałam podstawy takowego aż przez dwa semestry. Wprawdzie nie nauczono mnie tam, jak zbudować dom, ale co to trylinka, bieg i spoczynek schodów oraz rura spustowa, zapamiętałam na całe życie.

Deski zwieńczające brzegi dachu obrobione zostały elegancko czarną, matową, odpowiednio pozaginaną na wymiar desek blachą. Do blachy, w idealnie równych odstępach, co pół metra, przykręcone zostały półokrągłe uchwyty na rynny. Uchwyty są na pewno w równych odstępach, bo pytałam o to pana Andrzeja:
- Panie Andrzeju, a panowie to tak sobie wiercą te dziurki na uchwyty pod rynny jak chcą? Tak na oko?
- A czemu pani pyta?
- Bo wie pan, ja jestem pedantyczna. I jak będzie coś krzywo, to ja tego nie przeżyję. Wie pan o tym? – pan Andrzej zaczął się śmiać.
- Czy naprawdę sądzi pani, że oni robią te dziury na oko? Nie nie, najpierw wszystkie odległości i miejsca nawiercania wyznaczane były przy pomocy sznurka i miarki. Spokojnie.
- A ha, to dobrze. Nie zauważyłam :)
- No, to jak pani taka pedantka, to nie wiem jak pani przeżyje fakt, że rynny nie będą trzymać poziomu, bo muszą mieć lekki spadek, żeby woda jednak spływała, a nie stała. Chyba, że się pani uprze, to zrobimy na prosto. Ale wtedy będę musiał wziąć to życzenie na piśmie, że to na żądanie klientki, bo działać nie będzie.
- Nie nie, no, panie Andrzeju, bez przesady – facet najwyraźniej zaczynał sobie robić ze mnie jaja.
- Tak się tylko śmieję, lubię jak się pani tak daje nabierać na wszystko.



Odnośnie wykańczania naszego dachu czuję niedosyt o tyle, że sprawy działy się jakby poza nami. Nie zdążyliśmy wszystkiemu się przyjrzeć. Nie zdążyliśmy zarejestrować wszystkich zakupów, które przywożone były na budowę bez naszego udziału. Połowy pozycji z faktury zakupu nie rozumiem, te nazwy są dla mnie obce. Pan Andrzej sam wszystko obliczył, zamówił, odebrał i zamontował. I twierdzi, że wszystko jest jak się należy, a nawet lepiej, że dach będzie działał przez długie lata a w dodatku jeszcze ładnie wyszło! No prawie w samozachwyt wpadł.

Zarejestrowałam jedynie, że w dwóch miejscach dachu zamontowane zostały plastikowe kominki, wywietrzniki. W swoim kształcie przypominają wielkie pociski torpedowe. W miejscach ich montażu w dachu, w płycie OSB, wycięte zostały na wylot kwadratowe otwory. Do tych kominków mają być podciągnięte i wpięte rury z odpowietrzeniem kanalizacji, żeby fetory z kanałów wylatywały wysoko nad dachem a nie w domu. Nie wiem jeszcze, kto i na jakim etapie ma wykonać to podłączenie, ale pan Andrzej zapewniał, że kominki zaprojektowane są dobrze, że są konieczne i że wykonał je jak trzeba, zgodnie ze sztuką.




Zarejestrowałam też, że – zgodnie z projektem – pan Andrzej zamontował wyłaz dachowy. W tym celu również wyciął dziurę w dachu, w płycie OSB, tylko że tym razem wielokrotnie większą niż dla odpowietrzników. W uzgodnieniu z nami pan Andrzej umieścił wyłaz bliżej komina, niż wynikało to z projektu. Wyłaz wypada więc w łazience na górze.
- I tak będzie lepiej – przekonywał pan Andrzej – lepiej i wygodniej dla kominiarza. - Mam nadzieję.

Gdy przywieźli wyłaz dachowy, pan Andrzej poprosił jednak o klucz od garażu, żeby go schować:
- Taki wyłaz dachowy to mógłby zginąć, lepiej trzymać go pod kluczem.
No i zamknął wyłaz w garażu, a klucz powiesił na gwoździu w otwartym domu! Na szczęście nic nie zginęło.
Wyłaz dachowy jest szklany, to takie jakby okno dachowe, tylko w prostszej i brzydszej ramie. W łazience na poddaszu przez wyłaz wlatuje do domu światło z nieba. Pewnie kiedyś będziemy to zabudowywać sufitem, a do wyłazu trzeba będzie przytwierdzić jakąś rozkładaną drabinę, ale na razie jest fajnie, bo wpadające światło rozświetliło ciemne dotąd schody.

Na początku wyłaz dachowy mi się nie spodobał. Wypakowałam go sobie z pudła, które stało w garażu i oglądałam z każdej strony kompletnie nie rozumiejąc, jak to ma zadziałać na dachu, w którą stronę to urządzenie się mocuje. Jest w nim jakieś drewno, jakieś elastyczne gumy po bokach i prowizoryczna klamka. Niepokoiły mnie zwłaszcza te elementy drewniane, zabezpieczone jedynie lakierem. Czy to aby nie zgnije na deszczu? Po zamontowaniu okazało się, że te drewniane elementy znajdują się od spodu, od strony domu. Nie są w ogóle narażone na deszcz. A z góry wyłaz jest zabezpieczony elementami z gumowo-plastikowego tworzywa, na które przyklejony jest gont i wszystko jest uszczelnione lepikiem.
Wyłaz dachowy mamy firmy Velux. Pan Andrzej twierdzi, że to górna półka, że okucia są nierdzewne i że to nie ma prawa przeciekać.



Umiejscowienie kominków wywietrznikowych pan Andrzej też zmienił. Zaproponował, żeby obydwa wywietrzniki dać od strony podwórka, żeby nie było ich widać z ulicy:
– Bo to są kominki plastikowe i z czasem, na słońcu, pewnie trochę wyblakną i nieco zbrzydną. Więc lepiej, żeby ich z ulicy nie było widać. A od podwórka trochę wyblakłe mogą być, co nie? Ja w każdym razie rak doradzam.
Pan Andrzej zaproponował też, że gdy będą do tych wywietrzników zakładać podłączenie, to żeby po niego zadzwonić. Wtedy on przyjedzie i pomoże w montażu. aby przy dachu niczego nie uszkodzić, bo wszystko jest należycie uszczelnione i takie ma pozostać.



Zauważyłam też, że do naszego dachu zamówione zostały plastikowe, długie, prostokątne elementy, z których wykonany został tzw. pas kalenicowy. Elementy te przypominają gruby, ruchomy kątownik, są to dwa, połączone ze sobą elastycznym szwem pasy, z wierzchu gładkie, a od spodu żebrowane, z przegródkami i kanałami do przepływu powietrza. W przekroju elementy te tworzą równoramienną literę L, której kąt zbiegu ramion można zmieniać (elastyczny szew), dostosować do kąta płaszczyzn dachu przy kalenicy.
Elementy te zamocowane są na samym szczycie dachu, właśnie na kalenicy, tworząc jakby grzybek, niewielką nakładkę na szczyt. Przykrywa on dość szeroką szczelinę dylatacyjno-wentylacyjną, jaka pozostawiona została w szczycie dachu pomiędzy płytami OSB.
Z góry na pas kalenicowy przyklejony został gont, ale w taki sposób, aby nie zamykać wlotów powietrza do kanalików. Czyli od góry pas kalenicowy zabezpieczony jest przed deszczem gontem, a od dołu powietrze wwiewa sobie swobodnie pod pas kalenicowy i szczeliną w szczycie dostaje się pod płyty OSB. Otwory te zapewniają przewiew i odpowiednią wentylację.



Pan Andrzej relacjonował, że pas kalenicowy to bardzo ważny elementem dachu. Dach bowiem nie może być idealnie szczelny dla powietrza, musi mieć przewietrzanie oraz miejsca i kanały, w których będą zbierać się skropliny:
– Bo w domu się oddycha, bo w domu się gotuje, bo w domu się suszy pranie. A więc w domu wytwarza się dużą ilość pary wodnej, z której nawet sobie nie zdajemy sprawy. I para ta fruwa sobie w powietrzu, nie da się jej uniknąć. I gdy nie będzie dla niej odpowiednich kanałów ujścia, to wda się wilgoć, a z czasem grzyb – tłumaczył pan Andrzej.
Podobno nie wszyscy dekarze wiedzą, czemu służy pas kalenicowy, nie wszyscy są dokształconymi fachowcami i nie wszystkim zależy, aby dach oddychał:
- I potem są problemy z grzybem i ze stęchniętą wełną mineralną pod dachem. Ale wam to nie grozi – przechwalał się pan Andrzej.

Nasz wesoły dekarz przestrzegał także, aby docieplenie dachu wełną mineralną wykonać na samym końcu, czyli po tynkach ścian i sufitów oraz po wylewkach na podłogach. I to nie tuż po ich wykonaniu, ale po pewnym czasie, gdy wszystkie te powierzchnie dobrze wyschną:
- Wie pani, niby kolejność jest tu obojętna, niektórzy zaczynają od docieplenia dachu, a dopiero potem robią tynki i wylewki w środku. Ale ja uważam, że to błąd. Ocieplenie dachu wełną powinno się zostawić na koniec. Przecież tynki i wylewki są mokre, bardzo mokre, wylewki dodatkowo polewa się wodą, aby lepiej związały. Więc potem wszystko to musi bardzo długo schnąć i gdzieś ta woda musi odparować. Czyli wilgoć wejdzie pani w wełnę pod dachem. Może i to potem przeschnie, ale po co ta nowa wełna ma od razu przyjąć taką wielką dawkę wilgoci? A niech sobie ten tynk schnie gdy dach nie jest uszczelniony i niech ta para wyleci dziurami na zewnątrz. A jak wyschnie, to spokojnie, na sucho, położy się wełnę i nic już nie będzie jej moczyć, ani od góry – bo ma pani szczelne pokrycie, ani od dołu – bo tynki będą już suche. No i niech pani najpierw zrobi sobie ściany i sufity, a dopiero na końcu wylewki. Bo niektórzy zaczynają od wylewek, a potem przy robieniu ścian na te wylewki im leci świeża zaprawa, i muszą to zabezpieczać jakimiś foliami, albo skuwać purchle. A po co, jak można zalać ten cały bałagan na końcu i nie musieć się certolić przy ścianach?

Z perspektywy czasu powiem, że nie skorzystaliśmy z rady pana Andrzeja co do kolejności „najpierw tynki, potem wylewki”. Hydraulik bowiem przekonywał, że lepiej zrobić odwrotnie, najpierw wylewki:
- Jak pani będzie miała wylewkę, równą, gotową, to tynkarze po tynkach będą musieli posprzątać do czysta, wszystkie spady zdrapać i wynieść, na świeżo, zanim zaschną. A jak tynki będą przed wylewką, to ekipy zazwyczaj nie sprzątają, zostawiają pod ścianami takie góry spadów. Bo mówią, że to wszystko i tak przykryje wylewka. No niby przykryje, tylko że pod wylewkę trzeba przygotować podłoże, ułożyć styropian. To co spadnie ze ścian zasycha, i nie wiadomo, czy to skuwać, czy zostawić, bo styropian należy ułożyć na płasko, na równo, w płaszczyźnie poziomej. A na takie krzywe podłogi, ze zgrubieniami przy ścianach, nie ma jak rozłożyć styropianu, bo albo trzeba skuwać, albo podcinać styropian. Tak czy siak niepotrzebna dłubanina. Ja tam radzę, żeby wylewki były pierwsze, wtedy tynkarze porządek muszą zostawić.
Z kolei gdy przyszli tynkarze to orzekli, że wylewki należy jednak robić po tynkach, szczególnie, gdy w domu przewiduje się ogrzewanie podłogowe. A z jakich powodów - opowiem przy okazji tynków. I nie chodzi tu bynajmniej o względy estetyczne, kro po kim ma sprzątać, tylko o technologiczne.


Gdy Marek pojechał w poniedziałek rozliczyć się panem Andrzejem okazało się, że ten zapomniał nam powiedzieć jeszcze o jednej fakturze za gwoździe, na 140 zł. Ponieważ Marek miał przy sobie odliczoną gotówkę, pan Andrzej machnął ręką „Dobra”. Stanęło na tym, że rozliczymy się kiedyś tam, jak będzie okazja. Może gdy się spotkamy przy okazji montowania do kominków rur odpowietrzających kanalizację? Pan Andrzej jest wyluzowany, nie ma napięć. Fajnie się z nim pracowało i rozmawiało. A dach wyszedł naprawdę ładnie.

My wprawdzie nie mieliśmy okazji zobaczyć panów –dekarzy w akcji, jak pracują, ale sąsiad Wojtek doniósł nam, że ekipa znów nam się udała:
- Powiem wam, że oni tu na tym dachu to tacy dokładni bardzo byli. Dłubali się z tymi paskami, jeden drugiego tam pilnował, że jak cokolwiek krzywo przyłożył, to zaraz bluzgi leciały, żeby to poprawiać, bo się linie nie zbiegną. No, zależało im, zależało. Fajnie, przyłożyli się – mówił Wojtek.

Uff. Mamy szczęście. Chociaż rozmowni i sympatyczni panowie nie byli, to szacunek za świetnie wykonaną robotę się należy.
Faktycznie tak sobie teraz patrzę, że wszystkie te prostokątne, wycięte w goncie klepeczki, tworzą idealnie proste, skośne linie. Nie ma tu przypadku. Wzór jest spasowany jak w dobrze położonej wzorzystej tapecie. Okazało się na koniec, że jeden z tych panów-dekarzy to brat pana Andrzeja, więc to pewnie on był głównym nadzorującym i pewnie dlatego pan Andrzej nie musiał stać nad robotnikami i nadzorować, bo robił to jego brat.

Blachy w miejscach doklejenia ich do komina uszczelnione są specjalnym lepikiem. To - jak twierdzi pan Andrzej - najbardziej newralgiczne punkty dachu, w których najczęściej dochodzi do przeciekania, gdy klejenie jest źle zrobione, więc tym łączeniom panowie poświęcili szczególnie dużo uwagi.



Po zakończeniu prac nad dachem, gdy spadł pierwszy deszcz, Marek natychmiast wsiadł w samochód i pojechał sprawdzać, czy nigdzie nic nie przecieka. I sukces! Sucho wszędzie, aż kurz kręci w nosie. Jakby miało coś przeciekać, to od razu. A więc jest ok. Pan Andrzej dotrzymał słowa i jesteśmy bardzo zadowoleni.