Dom

Dom

poniedziałek, 8 czerwca 2015

61. Dach jak dach. Na tip-top

Pan Andrzej dostał klucz od furtki i w oczekiwaniu na dostawę zamówionych gontów jego ludzie naprawiali podartą przez wiatr papę.




Gonty zostały sprowadzone w ciągu pół tygodnia od chwili zamówienia, więc jak na polskie realia błyskawicznie. Pan ze składu budowlanego zadzwonił do mnie poinformować, że gonty są i że skontaktował się bezpośrednio z panem Andrzejem na odbiór towaru na działce. Oni dowiozą, pan Andrzej odbierze. Nawet nie musieliśmy jechać i przy tym być.

Gonty pakowane są w foliowe, płaskie paczki, która jedna na drugiej, warstwami wzdłuż i na przemian w poprzek, ułożone są na palecie. I w takiej formie, sześciennej bryły zeskładowanej na palecie, są transportowane. Na nasz dach wyszło tego dwie palety.

Pamiętam, że martwiłam się strasznie o zwiezione na działkę materiały. Że jak wyładują dwie palety gontów i postawią je po prostu w otwartym domu (nie mamy jeszcze żadnych drzwi a do garażu dwie palety się nie zmieszczą, zresztą nawet nie ma jak wjechać na tyły działki aby wypakować palety za domem), to w nocy ktoś przyjedzie i to ukradnie!
W dodatku nie mamy z panem Andrzejem żadnej umowy, że to on odpowiada za towar aż do chwili skończenia roboty i podpisania protokołu zdawczo-odbiorczego. Żadnego protokołu nie będzie. Formalnie nic tu nie gra a opieramy się wyłącznie na wzajemnym zaufaniu. Pociesza mnie myśl, że pan Jarek z pewnością nie polecałby człowieka, który nie jest godny zaufania. Niemniej pewna doza niepewności pozostaje.

Pan Andrzej nie chciał klucza od garażu – jak proponowałam – żeby schować tam gonty i rynny. Powiedział, że nie ma to sensu i że nikt nie będzie nosił tych ciężkich paczek w tą i z powrotem, skoro jutro mają zaczynać robotę. Zapewnił, że gonty to nie jest chodliwy towar do ukradzenia i że jeszcze nigdy żadna paczka gontów mu nie zginęła:
- Ani to na złom, ani sprzedać na allegro. Jeszcze nigdy nie zginęły mi gonty z budowy. Co innego kable elektryczne, te łatwo spieniężyć. Ale taki gont? Phi, pani się nie martwi, żule wiedzą, co mogą sprzedać a prawdziwi złodzieje celują wyżej, niż w dwie palety gontów. Spokojnie.
No dobra. Zaufałam.

Pojechaliśmy na działkę obejrzeć nasze gonty. Ich sterta stoi na dwóch paletach w przedpokoju. Cóż, pojedyncze pasy nie wyglądają atrakcyjnie. Lekki zawód jest. Gonty to po prostu gruba papa pocięta w metrowe, postrzępione pasy w kształcie kwadratowych zębów, całkiem w nijakich z bliska kolorach. I to ma być ten piękny dach? No nie wiem.

Naszły nas wątpliwości, że może to był zły wybór? Dopóki palety nie są naruszone zawsze można negocjować zwrot. Postanowiliśmy pojechać na tę ulicę Chocianowicką i obejrzeć „nasze” gonty na gotowym już dachu. Może to nas uspokoi.
Niestety, decyzję o oględzinach podjęliśmy zbyt późno i gdy odnaleźliśmy właściwy dom, zaczynało się ściemniać. Pod wieczór kolor wydawał się ciemniejszy niż za dnia i tak naprawdę mało co było widać, niczego nie dało się stwierdzić.

Gdy zatrzymaliśmy się pod domem pokrytym gontem miedziano-brązowym na ulicy Chocianowickiej, z okna wychylili się zaciekawieni właściciele, kto też i po co parkuje pod ich bramą. Machnęłam do nich „dzień dobry” i gestem poprosiłam, żeby do nas wyszli. No i wyszli.
- Ja bardzo przepraszam, że niepokoimy państwa, ale przyjechaliśmy zobaczyć wasz dach.
- To znaczy? – miny mieli głupie, bo nie wiedzieli o co chodzi.
- Dostaliśmy informację ze składu budowlanego, że macie państwo na dachu położony gont Katepal, dokładnie w takim kolorze, jaki my też zamówiliśmy. I chcieliśmy zobaczyć, jak to wygląda na dużej powierzchni. Tak więc jeśli państwo pozwolą, to popatrzymy sobie chwilkę i już uciekamy.
- Aaaaa, to proszę bardzo, zapraszamy, z tamtej strony lepiej widać. Wchodźcie wchodźcie – ludzie okazali się bardzo przyjaźni.

Niezmiernie się ucieszyli, że przyjechaliśmy podziwiać ich nowy dachy, a my nie szczędziliśmy komplementów, jaki ten gont piękny. Wprawdzie mało co było widać w pół-zmierzchu, ale chwaliliśmy i tak. Właściciele zaprosili nas na podwórko, żeby z dalszej perspektywy niż jest to możliwe z ulicy obejrzeć dach. Opowiedzieli nam przy okazji, jakie mieli przejścia z tych gontem. Okazało się, że jest to druga warstwa, bo pierwsza została źle położona przez niekompetentną ekipę, którą wywalili na zbity pysk i z którą wygrali sprawę sądową o zwrot kosztów zmarnowanego materiału.
Bardzo miło się gadało, ale jednocześnie ludzie ci zaszczepili we mnie nową dawkę niepokoju – jak to będzie u nas? Czy pan Andrzej, a raczej jego ekipa, wykona zlecenie jak się należy, czy też będziemy mieć cieknący dach i ciągnące się sprawy sądowe? Potwierdziła się powszechna opinia, że prawidłowe ułożenie gontów to nie jest bułka z masłem.

Nasz przyjaciel Andrzej również relacjonował onegdaj, że z gontami miał sporo nieprzyjemnych przejść, z których najbardziej zapamiętał zalewany permanentnie podczas deszczu sufit w łazience:
- Wreszcie wziąłem innego majstra, naprawił ten dach i już się nie leje, ale co się stało z ociepleniem pod dachem w czasie, gdy ten dach przeciekał, to aż się boję pomyśleć.

Przy ostatecznej zapłacie za gonty i inne materiały okazało się, że wyszło drożej o 450 zł, niż wynikało to z rozpiski wstępnej. Pan Andrzej uprzedził nas o tym mówiąc:
- Domówiłem więcej blachy, bo brakło. No i wcześniej nie były liczone gwoździe i lepik. To tam dopłata jakaś wyszła. Uprzedzam, żebyście nie dostali zwału przy płaceniu.
No trudno. Zdążyłam się przyzwyczaić. Nie sprawdzałam ilości zużytego materiału, bo nawet nie wiem, jak to policzyć. Nie rachowałam ilości pasków blachy zakupionych i położonych. Tu niestety mogliśmy jedynie ufać panu Andrzejowi, że kupiony materiał znajdzie się wyłącznie na naszym dachu, i że nie finansujemy przy okazji budowy jakiegoś szwagra. Niemniej czuję niedosyt, że nie zostało to sprawdzone. Ale nie mam już na to siły.
Z panem Jarkiem też tak było, że wycena przed przeważnie była lekko niedoszacowana, a w trakcie prac okazywało się, że coś trzeba dokupić. Tak to właśnie jest na budowie. Jakoś przeżyjemy.

Dach się robi. Pan Andrzej to prawdziwy szef, sam nie kładzie gontów:
- Ja gontów nie robię, nie znam się na tym. Mam od tego ludzi. Bo ja jestem specjalista od blachy, a nie od gontów – wyznał szczerze, bawiąc się naszymi coraz bardziej zdziwionymi minami, „Jak to!”. Ale gadał dalej:
- Kiedyś wlazłem na dach i zacząłem chłopakom pomagać, to mnie wygonili mówiąc, że źle gwoździe biję, że nie w tym miejscach i żebym się w to nie mieszał jak się nie znam. No to więcej tam nie włażę – śmiał się pan Andrzej – Chłopaki lepiej ode mnie wiedzą co robią.


A te chłopaki to panowie w wieku na oko blisko pięćdziesiątki, choć to nie wiadomo, czy faktycznie starsi, czy tylko mocno zniszczeni i zmarszczeni przez dachowe słońce. Faktem jest, że kładą gonty sami, bez nadzoru pana Andrzeja.
Podczas zakładania gontów byliśmy na budowie kilka razy i nie zastaliśmy tam pana Andrzeja ani raz. Za to panowie za każdym razem zamiast pracować siedzieli na prowizorycznych ławeczkach zestawionych z desek i pustaków stropowych, które były na placu naszej budowy. Radio gra, stolik z arkusza styropianu, przykryty obrusem z papieru po worku z gontów nakryty. Są kanapki, jest kawa i papierosy, i panowie mają przerwę. Nie wiem, kiedy i jak pracowali, w każdym razie przy nas zawsze siedzieli, a gontów na dachu z każdą wizytą było coraz więcej.
Ja w to nie wnikam, czy siedzą czy pracują, bo cena za pokrycie dachu jest jedna i mało mnie obchodzi, czy będą pracować tu tydzień, czy miesiąc. Niech sobie ich pan Andrzej pilnuje. A skoro go nie ma budowie – widocznie ma zaufanie, że siedzą dokładnie tyle ile potrzeba.





Panowie od gontów nie byli zbyt komunikatywni. Nie dało się z nimi pogadać. To nie to samo, co z chłopakami pana Jarka. Jeden z nich poczuł się w obowiązku wytłumaczyć, że siedzą:
- Dach jest tak stromy, że nogi nam siadają, cały czas w takiej niewygodnej pozycji to się nie da. Ale powoli zrobimy.
Faktycznie, stromość dachu grozi zsunięciem się i wypadkiem. Oczywiście panowie pracują bez zabezpieczeń, nie są przywiązani żadnymi linami! Ja nie rozumiem, na czym polega to całe BHP, ale z moich doświadczeń wynika, że to fikcja jakaś. Urzędnicy za biurkiem odbywają obowiązkowe szkolenia jak sobie nie zrobić krzywdy siedząc przed komputerem, podczas gdy faceci śmigający po dachach ryzykują życie w każdej sekundzie pracy i nikt tego nie sprawdza, nie pilnuje. No trudno, nie mój to problem, a świata nie naprawię.

Ponieważ panowie nie byli zbyt mili ani rozmowni, szybko się stamtąd zmyliśmy. Tak naprawdę poczułam się nieswojo. Przyjechaliśmy na naszą budowę popatrzeć na postępy robót, za które płacimy ciężkie pieniądze, a tam siedzi czterech obcych facetów, którzy sprawiają wrażenie, jakbyśmy im przeszkadzali. Jakbyśmy niepotrzebnie się zjawili i zakłócali ich błogi spokój, w czasie, gdy nie ma szefa i gdy sobie spokojnie siedzą popijając kawę. Trochę zagadywałam, czy ładny dach, czy im się podoba. Usiłowałam nawiązać z nimi jakikolwiek kontakt. Ale nic. Jeden wzruszył ramionami odpowiedział od niechcenia:
- Dach jak dach.
I już.

Przy następnej naszej wizycie, dzisiaj, panowie znowu siedzieli przy styropianowym stoliczku. Dopiero na nasz widok ruszyli do pracy. Weszli na dach i zaczęli przybijać gonty. Zapytałam jednego, takiego najstarszego i najbardziej kumatego, do czego używają tej czarnej mazi z puszki, w której zanurzony jest pędzel. No i nareszcie doczekałam się jakiejś interakcji:
- Podklejamy tym gonty, tak wie pani, na brzegach, przy ścianach szczytowych, do blachy, i przy kominie.
- Ja przepraszam, że tak wypytuję, ale tyle się nasłuchałam o tym, że gonty się trudno kładzie i że łatwo to schrzanić, że się potem leje, że trzeba przykrywać blachą, że …
- Niech się pani nie martwi, fuszerki nie zrobimy – powiedział i odwrócił się na pięcie dając mi do zrozumienia, że gadał nie będzie.

No dobra. Muszę zaufać. Bardziej ufam w to, że skoro pan Jarek poleca, to ufa panu Andrzejowi. A skoro pan Andrzej zapewnia, że będzie ok., to ufa swojej ekipie. A zapewnia, że nic się nie będzie lało, a jeśli byłyby jakiekolwiek poprawki – w co nie wierzy bo to się jeszcze nigdy nie zdarzyło – to on je wykonuje bezpłatnie w ramach gwarancji.
- A w ogóle to co się pani tak interesuje! Sprawy techniczne mają panią w ogóle nie interesować, bo to jest moja działka i ja za to biorę pełną odpowiedzialność. Pani się wyluzuje. Dach będzie na tip-top. Mówię to ja. Andrzej!
Zapytałam go tylko o jedno:
Skoro na położone już gonty (a kładzie się je począwszy od dolnej krawędzi dachu w kierunku szczytu) nabijane są drewniane listwy, służące jako stopnie dla robotników, do wchodzenia, to czy po ich zdjęciu nie pozostaną dziury po gwoździach? A więc czy w tych miejscach dach nie będzie przeciekał?
Pan Andrzej powiedział:
- Trochę może przeciekać, ale przecież po czymś muszą chodzić, nie mają skrzydeł.
- No to jak to będzie? To deszcz będzie się przez te dziury wlewał i będzie nasiąkała wełna mineralna? – spytałam przestraszona.
- A ileż tego deszczu tam wpadnie, przecież tak często wcale nie pada – podpuszczał mnie pan Andrzej.
- Pan chyba żartuje? – zaczynałam być poirytowana.
- No pewnie, że żartuję Nie zauważyła pani, że w miejscach, gdzie listwy do chodzenia są przybite do dachu, gonty są odchylone? Dopiero jak zdejmiemy listwy, jak będziemy schodzić ze szczytu w dół, to gont się położy i przykryje te malutkie dziurki po gwoździach?
Owszem, teraz, po przyjrzeniu się, widzę to. Listwy przybite są nie na wierzch gontów, ale pod nimi, gonty mają odchylone łuski.



Panowie dekarze zapewnili mnie ponadto, że ten dach ma tak duży spadek i kąt nachylenia, że nawet gdyby dziurki po gwoździach były na wierzchu – a przecież nie będą - to i tak cała woda spłynie w dół:
– Tak stromy dach nie ma prawa przeciekać. Bez szans. Na czymś takim woda nigdy nie stoi.
No ok. Przyjmuję do wiadomości.

2014-07-12 Sobota

W dniu dzisiejszym dach został zakończony.
Pan Andrzej, a raczej jego ludzie, dziś rano uzupełniali ostatnie fragmenty nad gankiem, na które zabrakło gontu.
Zgodnie z umową czekałam na telefon od pana Andrzeja. Miał powiadomić, gdy skończą robotę, abyśmy wsiedli w auto i podjechali na działkę rozliczyć się ostatecznie (dotąd za robociznę wpłacona była zaliczka w wysokości połowy sumy), ale telefonu się nie doczekałam.
Zastanawiałam się więc, czy w ogóle kończyli ten dach dzisiaj, czy nie. Czy może nie dowieźli gontu, który był domawiany, skoro pan Andrzej nie dzwoni?

Zadzwoniłam więc ja, z pytaniem, czy dziś pracowali.
- Ależ oczywiście. Dach skończony. Dziś rano zamknęliśmy, można jechać oglądać. Gdyby były jakieś uwagi czy zarzuty to bardzo proszę mówić, będziemy poprawiać jakby co.
- No to czemu pan nie dzwoni? Mieliśmy się przecież dziś spotkać na rozliczenie końcowe?
- Aaaa, sobota, rano, nie chciałem pani budzić. Zdążymy – śmiał się pan Andrzej.
Stanęło na tym, że Marek ma podjechać na działkę w poniedziałek rano (ja będę wtedy w pracy), aby rozliczyć się z kosztów robocizny z panem Andrzejem. 
A dziś mieliśmy podjechać do składu budowlanego, gdzie kupowany był materiał na dach, aby podpisać protokół odbioru robót. No i oczywiście żeby dopłacić kwotę za dobierane przez pana Andrzeja w trakcie prac materiały. W sumie dopłata wyniosła nie 450 a ponad 1200 zł w stosunku do pierwszej wyceny pana Andrzeja.

Czemu zabrakło materiałów policzonych pierwotnie na podstawie projektu? Nie wiem. Ale od początku nam się wydawało, że nasz dach ma 280 m2 (tak mówił pan Jarek gdy zamawialiśmy płyty OSB i papę), a nie 240 m2 (jak wyliczył na podstawie projektu pracownik składu, gdzie kupowaliśmy gonty).
Okazało się, że projekt projektem, a fakty są inne. Budowlańcy nie trzymają się ściśle wytycznych z projektu tylko robią tak, żeby było dobrze, logicznie i ładnie. 
I trzeba tu powiedzieć, że z tym „ładnie” to oczywiście kwestia gustu. Przykładowo nasz pan Jarek w trakcie budowy sugerował nam, że np. drzwi wejściowe powinny być na środku ganku, a nie z boku, i proponował, że może to jeszcze zmienić póki czas. Tylko że nie chcieliśmy zmian i mamy – według niego – brzydko, a według nas ładnie.

Za to pan Jarek – za zgodą Marka – zmienił nam wysokość dwóch okienek (w kotłowni i spiżarce), które w swej górnej krawędzi – zgodnie z projektem – kończyły się niżej od linii pozostałych okien w domu. Pan Jarek nie mógł przeboleć, że ta linia okien została zaburzona i bardzo nas namawiał, żeby te okna jednak powiększyć:
- Najwyżej, jak będziecie chcieli, to sobie wstawicie te okna niżej i mniejsze, a tą górę się uzupełni czymkolwiek. Ale naprawdę to aż nie pasuje, żeby te okna były niżej! – przekonywał – No jak to będzie wyglądać, tak się nie buduje, bo to wygląda jak partanina jakaś. No ja bym się wstydził tak zbudować – marudził pan Jarek.
No i zgodziliśmy się. Dobra, niech robi tak, żeby się nie musiał wstydzić. Różnica w cenie dwóch okien wyższych o 20 cm nie powinna nas zrujnować.
Po czasie powiem, że nie żałujemy powiększenia okienek od spiżarni i kotłowni. W zasadzie nie robi nam to różnicy. Niemniej nieprawdą jest, że tak łatwo jest wykonać zmniejszenie wybudowanego otworu okiennego, że „jak będziecie chcieć, to zawsze te okna możecie sobie zmniejszyć do takich, jak są w projekcie”.
Otóż nikt z nas nie weźmie do ręki kielni, nie rozrobi sobie w wiaderku zaprawy i nie będzie wymurowywał od nowa otworów okiennych albo kombinował, czym zatkać szczelinę od góry nad oknem, aby zmniejszyć otwór okienny. Decyzje podjęte na początku mają swoje konsekwencje potem. Zwłaszcza, że od góry idą nadproża i nie da się ich łatwo obniżyć, jakoś podmurować. Usługi montażu okien są standardowe. Nie przewidują korekcji wielkości otworów okiennych. Wprost przeciwnie - to okna robi się pod konkretne wymiary dziur w ścianach. O wiele łatwiejsze okazuje się zamówienie po prostu większych, czyli droższych okien, dokładnie dopasowanych do wymurowanych otworów. Nie należy słuchać budowlańców, że to łatwo zmienić. Może im tak, ale nam nie.

Pan ze składu budowlanego i pan Andrzej twierdzą, że niedoszacowanie ilości gontu wyniknęło z tego, że budowlańcy zbudowali większy dach, niż jest to określone w projekcie:
- Wie pani, zawsze tak jest. Projektant coś tam pisze, rysuje, ale na budowie robią i widzą, że np. okap będzie za mały, że jak dojdzie ocieplenie to dom będzie wyglądał paskudnie. No to dokładają trochę od siebie, na ile im krokwi starczy, żeby był zapas, żeby było ładnie. A każdy wymiar lekko większy robi te metry kwadratowe gontu. Bo jak dołoży pani 10 cm dłuższy dach, to na metrach kwadratowych robi się sporo.

Pan Jarek zapierał się, że robi wszystko zgodnie z projektem, żeby nikt mu nie zarzucił, że samowolkę uprawia. A jedyne zmiany (te podwyższone okienka) uzgodnił z nami. Ale teraz to już nie wiem kto ma rację. Czy dach został faktycznie powiększony, czy też panowie źle wyliczyli metry kwadratowe i teraz zganiają na pana Jarka, że ten powiększył dach. Nieważne. Dopłatę za gonty trzeba było wykonać.

Należy się tylko cieszyć, że ostatecznie nasz dach nie wyszedł bardzo drogo. Krycie dachu, z materiałem, robocizną, obróbkami blacharskimi, rynnami, wyłazem dachowym, zamknęliśmy w kwocie 21 tys. zł.
Nasi znajomi kryją dach blacho-dachówką i koszty mają porównywalne z naszymi. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że gonty wychodzą drożej od blachodachówki, bowiem blacha kosztuje tyle samo co gonty, a samo przygotowanie dachu pod gonty jest droższe o jakieś 7 tys. zł (o koszt płyt OSB). Przy dachu krytym blachą daje się bowiem tylko membranę oraz drewniane żebra (łaty) co pewien czas. Nie jest potrzebne pełne deskowanie czy też pełna płyta. Za to przy kryciu dachu blacho-dachówką pozostaje sporo bezużytecznych ścinków, odpadów, które są do wyrzucenia. A zapłacić trzeba za każdy centymetr kwadratowy blachy. Na gontach nie ma natomiast żadnych strat. Ostatecznie więc koszty wyszły nam podobnie.

Najważniejsze, że nasz gont wyszedł super! Bardzo, bardzo nam się podoba! Dach nie jest nudny, obróbki blacharskie, w matowej czerni, wykonane są bardzo dokładnie. Nigdzie żadnych zagięć, wszystko świetnie spasowane. Rynny działają jak należy – gdy pada deszcz można umyć ręce pod strumieniem wody odprowadzanej z dachu.

Umiejscowienie rur spustowych ani rynien nie jest przewidziane w projekcie. To wykonawca decyduje, jak orynnować dach, aby odebrać całą deszczówkę i aby nigdzie nie lało się "na dziko", poza rurami spustowymi.
Zgodnie z sugestią pana Andrzeja, rury spustowe zostały zamontowane jak najdalej od fundamentów domu (tam, gdzie było to możliwe). A więc woda spływająca z dachu została pokierowana tak, aby spływać do rur umieszczonych wzdłuż słupów, na których wspiera się ganek i taras, a nie wzdłuż samych ścian budynku. Im woda wylewa się z rur dalej od fundamentów, tym lepiej. Tylko w jednym narożniku rura spustowa biegnie przy murze. Dla ścisłości dodam, że rura ta została od muru oddalona na tyle, aby między nią z surowym jeszcze murem zmieściła się warstwa planowanego ocieplenia zewnętrznego domu. Pan Andrzej pytał, jaka grubość styropianu na ocieplenie jest planowana, aby dopasować do tego odpowiednie dystanse, czyli wysięgniki, na których zamontowane będą rury spustowe. Tak więc rura spustowa biegnie równolegle do muru, ale w odległości od niego ponad 20 cm.

Pod wylot tej rury biegnącej najbliżej muru podłożyłam kawałek rynny, który został z budowy, żeby przekierować ściekający strumień wody jak najdalej od fundamentów, choć nie wiem, czy ma to jakikolwiek sens. Pewnie gdy skończymy budowę będziemy obmyślać plan, jak przechytrzyć deszczówkę, by nie zalewała fundamentów. Wiem, że niektórzy wkopują wyloty rur spustowych w ziemię, przedłużając je nawierconymi rurami z PCV, by woda wsiąkała w ziemię jak najdalej od domu. Ale tym się będziemy martwić potem.

Plastikowe rury spustowe są dość cienkie, o wiele cieńsze, niż tradycyjne, blaszane. Ale podobno takie są wystarczające do odprowadzenia wody. Tak zapewniał pan Andrzej. Za to rynny (czyli te poziome rynienki zamontowane wzdłuż dolnej krawędzi dachu) są spore:
- Żeby się nie przepełniały i żeby zdołały odebrać całą wodę ze stromego dachu, to muszą być szerokie – tłumaczył pan Andrzej.

Wszyscy przeważnie mylą rynny z rurami spustowymi, ale nie ja. Wiem, że rynny są poziome a rury są pionowe. Uczyłam się tego na studiach, na przedmiocie Budownictwo – bo miałam podstawy takowego aż przez dwa semestry. Wprawdzie nie nauczono mnie tam, jak zbudować dom, ale co to trylinka, bieg i spoczynek schodów oraz rura spustowa, zapamiętałam na całe życie.

Deski zwieńczające brzegi dachu obrobione zostały elegancko czarną, matową, odpowiednio pozaginaną na wymiar desek blachą. Do blachy, w idealnie równych odstępach, co pół metra, przykręcone zostały półokrągłe uchwyty na rynny. Uchwyty są na pewno w równych odstępach, bo pytałam o to pana Andrzeja:
- Panie Andrzeju, a panowie to tak sobie wiercą te dziurki na uchwyty pod rynny jak chcą? Tak na oko?
- A czemu pani pyta?
- Bo wie pan, ja jestem pedantyczna. I jak będzie coś krzywo, to ja tego nie przeżyję. Wie pan o tym? – pan Andrzej zaczął się śmiać.
- Czy naprawdę sądzi pani, że oni robią te dziury na oko? Nie nie, najpierw wszystkie odległości i miejsca nawiercania wyznaczane były przy pomocy sznurka i miarki. Spokojnie.
- A ha, to dobrze. Nie zauważyłam :)
- No, to jak pani taka pedantka, to nie wiem jak pani przeżyje fakt, że rynny nie będą trzymać poziomu, bo muszą mieć lekki spadek, żeby woda jednak spływała, a nie stała. Chyba, że się pani uprze, to zrobimy na prosto. Ale wtedy będę musiał wziąć to życzenie na piśmie, że to na żądanie klientki, bo działać nie będzie.
- Nie nie, no, panie Andrzeju, bez przesady – facet najwyraźniej zaczynał sobie robić ze mnie jaja.
- Tak się tylko śmieję, lubię jak się pani tak daje nabierać na wszystko.



Odnośnie wykańczania naszego dachu czuję niedosyt o tyle, że sprawy działy się jakby poza nami. Nie zdążyliśmy wszystkiemu się przyjrzeć. Nie zdążyliśmy zarejestrować wszystkich zakupów, które przywożone były na budowę bez naszego udziału. Połowy pozycji z faktury zakupu nie rozumiem, te nazwy są dla mnie obce. Pan Andrzej sam wszystko obliczył, zamówił, odebrał i zamontował. I twierdzi, że wszystko jest jak się należy, a nawet lepiej, że dach będzie działał przez długie lata a w dodatku jeszcze ładnie wyszło! No prawie w samozachwyt wpadł.

Zarejestrowałam jedynie, że w dwóch miejscach dachu zamontowane zostały plastikowe kominki, wywietrzniki. W swoim kształcie przypominają wielkie pociski torpedowe. W miejscach ich montażu w dachu, w płycie OSB, wycięte zostały na wylot kwadratowe otwory. Do tych kominków mają być podciągnięte i wpięte rury z odpowietrzeniem kanalizacji, żeby fetory z kanałów wylatywały wysoko nad dachem a nie w domu. Nie wiem jeszcze, kto i na jakim etapie ma wykonać to podłączenie, ale pan Andrzej zapewniał, że kominki zaprojektowane są dobrze, że są konieczne i że wykonał je jak trzeba, zgodnie ze sztuką.




Zarejestrowałam też, że – zgodnie z projektem – pan Andrzej zamontował wyłaz dachowy. W tym celu również wyciął dziurę w dachu, w płycie OSB, tylko że tym razem wielokrotnie większą niż dla odpowietrzników. W uzgodnieniu z nami pan Andrzej umieścił wyłaz bliżej komina, niż wynikało to z projektu. Wyłaz wypada więc w łazience na górze.
- I tak będzie lepiej – przekonywał pan Andrzej – lepiej i wygodniej dla kominiarza. - Mam nadzieję.

Gdy przywieźli wyłaz dachowy, pan Andrzej poprosił jednak o klucz od garażu, żeby go schować:
- Taki wyłaz dachowy to mógłby zginąć, lepiej trzymać go pod kluczem.
No i zamknął wyłaz w garażu, a klucz powiesił na gwoździu w otwartym domu! Na szczęście nic nie zginęło.
Wyłaz dachowy jest szklany, to takie jakby okno dachowe, tylko w prostszej i brzydszej ramie. W łazience na poddaszu przez wyłaz wlatuje do domu światło z nieba. Pewnie kiedyś będziemy to zabudowywać sufitem, a do wyłazu trzeba będzie przytwierdzić jakąś rozkładaną drabinę, ale na razie jest fajnie, bo wpadające światło rozświetliło ciemne dotąd schody.

Na początku wyłaz dachowy mi się nie spodobał. Wypakowałam go sobie z pudła, które stało w garażu i oglądałam z każdej strony kompletnie nie rozumiejąc, jak to ma zadziałać na dachu, w którą stronę to urządzenie się mocuje. Jest w nim jakieś drewno, jakieś elastyczne gumy po bokach i prowizoryczna klamka. Niepokoiły mnie zwłaszcza te elementy drewniane, zabezpieczone jedynie lakierem. Czy to aby nie zgnije na deszczu? Po zamontowaniu okazało się, że te drewniane elementy znajdują się od spodu, od strony domu. Nie są w ogóle narażone na deszcz. A z góry wyłaz jest zabezpieczony elementami z gumowo-plastikowego tworzywa, na które przyklejony jest gont i wszystko jest uszczelnione lepikiem.
Wyłaz dachowy mamy firmy Velux. Pan Andrzej twierdzi, że to górna półka, że okucia są nierdzewne i że to nie ma prawa przeciekać.



Umiejscowienie kominków wywietrznikowych pan Andrzej też zmienił. Zaproponował, żeby obydwa wywietrzniki dać od strony podwórka, żeby nie było ich widać z ulicy:
– Bo to są kominki plastikowe i z czasem, na słońcu, pewnie trochę wyblakną i nieco zbrzydną. Więc lepiej, żeby ich z ulicy nie było widać. A od podwórka trochę wyblakłe mogą być, co nie? Ja w każdym razie rak doradzam.
Pan Andrzej zaproponował też, że gdy będą do tych wywietrzników zakładać podłączenie, to żeby po niego zadzwonić. Wtedy on przyjedzie i pomoże w montażu. aby przy dachu niczego nie uszkodzić, bo wszystko jest należycie uszczelnione i takie ma pozostać.



Zauważyłam też, że do naszego dachu zamówione zostały plastikowe, długie, prostokątne elementy, z których wykonany został tzw. pas kalenicowy. Elementy te przypominają gruby, ruchomy kątownik, są to dwa, połączone ze sobą elastycznym szwem pasy, z wierzchu gładkie, a od spodu żebrowane, z przegródkami i kanałami do przepływu powietrza. W przekroju elementy te tworzą równoramienną literę L, której kąt zbiegu ramion można zmieniać (elastyczny szew), dostosować do kąta płaszczyzn dachu przy kalenicy.
Elementy te zamocowane są na samym szczycie dachu, właśnie na kalenicy, tworząc jakby grzybek, niewielką nakładkę na szczyt. Przykrywa on dość szeroką szczelinę dylatacyjno-wentylacyjną, jaka pozostawiona została w szczycie dachu pomiędzy płytami OSB.
Z góry na pas kalenicowy przyklejony został gont, ale w taki sposób, aby nie zamykać wlotów powietrza do kanalików. Czyli od góry pas kalenicowy zabezpieczony jest przed deszczem gontem, a od dołu powietrze wwiewa sobie swobodnie pod pas kalenicowy i szczeliną w szczycie dostaje się pod płyty OSB. Otwory te zapewniają przewiew i odpowiednią wentylację.



Pan Andrzej relacjonował, że pas kalenicowy to bardzo ważny elementem dachu. Dach bowiem nie może być idealnie szczelny dla powietrza, musi mieć przewietrzanie oraz miejsca i kanały, w których będą zbierać się skropliny:
– Bo w domu się oddycha, bo w domu się gotuje, bo w domu się suszy pranie. A więc w domu wytwarza się dużą ilość pary wodnej, z której nawet sobie nie zdajemy sprawy. I para ta fruwa sobie w powietrzu, nie da się jej uniknąć. I gdy nie będzie dla niej odpowiednich kanałów ujścia, to wda się wilgoć, a z czasem grzyb – tłumaczył pan Andrzej.
Podobno nie wszyscy dekarze wiedzą, czemu służy pas kalenicowy, nie wszyscy są dokształconymi fachowcami i nie wszystkim zależy, aby dach oddychał:
- I potem są problemy z grzybem i ze stęchniętą wełną mineralną pod dachem. Ale wam to nie grozi – przechwalał się pan Andrzej.

Nasz wesoły dekarz przestrzegał także, aby docieplenie dachu wełną mineralną wykonać na samym końcu, czyli po tynkach ścian i sufitów oraz po wylewkach na podłogach. I to nie tuż po ich wykonaniu, ale po pewnym czasie, gdy wszystkie te powierzchnie dobrze wyschną:
- Wie pani, niby kolejność jest tu obojętna, niektórzy zaczynają od docieplenia dachu, a dopiero potem robią tynki i wylewki w środku. Ale ja uważam, że to błąd. Ocieplenie dachu wełną powinno się zostawić na koniec. Przecież tynki i wylewki są mokre, bardzo mokre, wylewki dodatkowo polewa się wodą, aby lepiej związały. Więc potem wszystko to musi bardzo długo schnąć i gdzieś ta woda musi odparować. Czyli wilgoć wejdzie pani w wełnę pod dachem. Może i to potem przeschnie, ale po co ta nowa wełna ma od razu przyjąć taką wielką dawkę wilgoci? A niech sobie ten tynk schnie gdy dach nie jest uszczelniony i niech ta para wyleci dziurami na zewnątrz. A jak wyschnie, to spokojnie, na sucho, położy się wełnę i nic już nie będzie jej moczyć, ani od góry – bo ma pani szczelne pokrycie, ani od dołu – bo tynki będą już suche. No i niech pani najpierw zrobi sobie ściany i sufity, a dopiero na końcu wylewki. Bo niektórzy zaczynają od wylewek, a potem przy robieniu ścian na te wylewki im leci świeża zaprawa, i muszą to zabezpieczać jakimiś foliami, albo skuwać purchle. A po co, jak można zalać ten cały bałagan na końcu i nie musieć się certolić przy ścianach?

Z perspektywy czasu powiem, że nie skorzystaliśmy z rady pana Andrzeja co do kolejności „najpierw tynki, potem wylewki”. Hydraulik bowiem przekonywał, że lepiej zrobić odwrotnie, najpierw wylewki:
- Jak pani będzie miała wylewkę, równą, gotową, to tynkarze po tynkach będą musieli posprzątać do czysta, wszystkie spady zdrapać i wynieść, na świeżo, zanim zaschną. A jak tynki będą przed wylewką, to ekipy zazwyczaj nie sprzątają, zostawiają pod ścianami takie góry spadów. Bo mówią, że to wszystko i tak przykryje wylewka. No niby przykryje, tylko że pod wylewkę trzeba przygotować podłoże, ułożyć styropian. To co spadnie ze ścian zasycha, i nie wiadomo, czy to skuwać, czy zostawić, bo styropian należy ułożyć na płasko, na równo, w płaszczyźnie poziomej. A na takie krzywe podłogi, ze zgrubieniami przy ścianach, nie ma jak rozłożyć styropianu, bo albo trzeba skuwać, albo podcinać styropian. Tak czy siak niepotrzebna dłubanina. Ja tam radzę, żeby wylewki były pierwsze, wtedy tynkarze porządek muszą zostawić.
Z kolei gdy przyszli tynkarze to orzekli, że wylewki należy jednak robić po tynkach, szczególnie, gdy w domu przewiduje się ogrzewanie podłogowe. A z jakich powodów - opowiem przy okazji tynków. I nie chodzi tu bynajmniej o względy estetyczne, kro po kim ma sprzątać, tylko o technologiczne.


Gdy Marek pojechał w poniedziałek rozliczyć się panem Andrzejem okazało się, że ten zapomniał nam powiedzieć jeszcze o jednej fakturze za gwoździe, na 140 zł. Ponieważ Marek miał przy sobie odliczoną gotówkę, pan Andrzej machnął ręką „Dobra”. Stanęło na tym, że rozliczymy się kiedyś tam, jak będzie okazja. Może gdy się spotkamy przy okazji montowania do kominków rur odpowietrzających kanalizację? Pan Andrzej jest wyluzowany, nie ma napięć. Fajnie się z nim pracowało i rozmawiało. A dach wyszedł naprawdę ładnie.

My wprawdzie nie mieliśmy okazji zobaczyć panów –dekarzy w akcji, jak pracują, ale sąsiad Wojtek doniósł nam, że ekipa znów nam się udała:
- Powiem wam, że oni tu na tym dachu to tacy dokładni bardzo byli. Dłubali się z tymi paskami, jeden drugiego tam pilnował, że jak cokolwiek krzywo przyłożył, to zaraz bluzgi leciały, żeby to poprawiać, bo się linie nie zbiegną. No, zależało im, zależało. Fajnie, przyłożyli się – mówił Wojtek.

Uff. Mamy szczęście. Chociaż rozmowni i sympatyczni panowie nie byli, to szacunek za świetnie wykonaną robotę się należy.
Faktycznie tak sobie teraz patrzę, że wszystkie te prostokątne, wycięte w goncie klepeczki, tworzą idealnie proste, skośne linie. Nie ma tu przypadku. Wzór jest spasowany jak w dobrze położonej wzorzystej tapecie. Okazało się na koniec, że jeden z tych panów-dekarzy to brat pana Andrzeja, więc to pewnie on był głównym nadzorującym i pewnie dlatego pan Andrzej nie musiał stać nad robotnikami i nadzorować, bo robił to jego brat.

Blachy w miejscach doklejenia ich do komina uszczelnione są specjalnym lepikiem. To - jak twierdzi pan Andrzej - najbardziej newralgiczne punkty dachu, w których najczęściej dochodzi do przeciekania, gdy klejenie jest źle zrobione, więc tym łączeniom panowie poświęcili szczególnie dużo uwagi.



Po zakończeniu prac nad dachem, gdy spadł pierwszy deszcz, Marek natychmiast wsiadł w samochód i pojechał sprawdzać, czy nigdzie nic nie przecieka. I sukces! Sucho wszędzie, aż kurz kręci w nosie. Jakby miało coś przeciekać, to od razu. A więc jest ok. Pan Andrzej dotrzymał słowa i jesteśmy bardzo zadowoleni.

15 komentarzy:

  1. Dziękuję za kolejny wpis! U nas dziś wreszcie powstała z ziemi konstrukcja dachu i budynek kształtem zaczyna przypominać docelowy Dom :) Co prawda w przypadku dachu mamy zupełnie odmienną technologię - dachówka ceramiczna bez deskowania, ale z ciekawością przeczytałem o Waszych perypetiach. Widzę, że moi dekarze to ten sam gatunek, który niewiele mówi ale robi całkiem sprawnie. Dach "się robi" więc czas na ułożenie harmonogramu kolejnych etapów prac i wybór wykonawców :) Powoli wkraczam w fazę w której Inwestor i jego Rodzina będą główną ekipą - niby fajnie bo taniej i tak jak chcę, ale na samą myśl o ogromie prac wszystko zaczyna boleć...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic nie boli, można robić :) Ja maluję, maluję, maluję, nadgarstek mi siada i nie mogę się ruszać wieczorem, ale już nie mogę się doczekać kolejnego, wolnego dnia, aby zamalować nowe ściany. Nie wiem skąd się bierze w człowieku tyle poweru, ale tak właśnie jest. MOTYWACJA - chyba to nas nakręca. Powodzenia :)

      Usuń
  2. Dach robi wrażenie. Bardzo fajnie się prezentuje. Świetnie, że nic nie przecieka i oby tak dalej ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. "Oczywiście panowie pracują bez zabezpieczeń, nie są przywiązani żadnymi linami!" - właśnie dlatego co roku jest tak wiele wypadków (nawet śmiertelnych) w budownictwie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Witam

    Czytam Twojego bloga od deski do deski i czerpię stąd niewiarygodnie dużo informacji. Dziś dzięki twojemu wpisowi dowiedziałem się że popełnił bym błąd układając wełnę od razu po pokryciu dachówkami a przed tynkami. Dziękuję za wszystkie tak szczere i szczegółowe informacje, naprawdę masz dar do pisania. Czytanie wciągnęło mnie jak powieści przygodowe w czasach młodości ;-)
    Tak sobie do tej pory czytałem i nic nie komentowałem ale jak zobaczyłem zdjęcia dachu to muszę wyrazić swoje uznanie - wygląda to na prawdę przepięknie.
    Pozdrawiam i nie mogę się doczekać finału

    Arek

    OdpowiedzUsuń
  5. Sporo wiedzy można stąd zaczerpnąć, świetny blog :) A bardzo ładnie się prezentuje :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja po wybudowaniu domu przemalowałem dach. Skorzystałem z malowania dachów w Krakowie. Teraz podoba mi się dużo bardziej.

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo przydatny artykuł! Ja na dach wybrałem łupek. Łupek dachowy występuje przede wszystkim w kilku odcieniach grafitu oraz - w zależności od złoża - również w kolorze purpurowym i zielonym. Łupek można układać na każdym dachu, nawet o najbardziej skomplikowanym kształcie. Największe szanse na wykorzystanie całej urody tego pokrycia mamy wtedy, gdy dach (a nawet cały dom) zaprojektowany zostanie od razu z myślą o nim.

    OdpowiedzUsuń
  8. Po budowie dachu, warto zainwestować w świetliki przemysłowe. Świetnie się sprawdzają do pomieszczeń do których dostęp światła jest ograniczony. Dobrze doświetlają ponure miejsca.

    OdpowiedzUsuń
  9. Najlepiej posłuchać się fachowców, oni mają doświadczenie i wiedzą jaka kolejność działań przy wykonywaniu dachu się sprawdza. Jeśli mamy poddasze użytkowe to w dachu będzie trzeba zamontować okna dachowe, muszą być one idealnie dopasowane aby były szczelne.

    OdpowiedzUsuń
  10. W zeszłym roku budowałem swój dom i sam potrzebowałem takich usług jak montaż rynien oraz śniegołapów, znalazłem firmę, która się tym zajmuje i jestem w stanie polecić owe usługi. Jestem z nich niesamowicie zadowolony

    OdpowiedzUsuń
  11. Z Hanbud zapewnisz swemu dachowi solidną ochronę. Wybierz jakość, by bezpiecznie cieszyć się domem. Fachowość i szeroki wybór pokryć dla Twoich potrzeb.

    OdpowiedzUsuń