Dom

Dom

poniedziałek, 30 czerwca 2014

32. Szkatułka, izolacje poziome i ściany parteru rozpoczęte


2013-08-?

Wczoraj panowie zaczęli budować ściany. Na początku powstały cztery narożniki, potem przestrzenie między nimi powoli się zapełniały, aż do utworzenia ścian. Nie muszę oczywiście pisać, że kąty proste naprawdę są proste a ściany rozpoczynane z dwóch odległych od siebie narożników zeszły się ze sobą idealnie. Jakoś to wszystko panu Jarkowi z pomiarów wynika.


Dziś, czyli drugiego dnia procesu budowania ścian, mamy już mury do wysokości połowy okien. Idzie to bardzo szybko. Coraz łatwiej jest nam sobie wyobrazić, jaki naprawdę będzie nasz dom. Zaczynamy widzieć salon, pokoje, łazienkę, choć na razie mamy jedynie zarys ścian zewnętrznych.


Pan Jarek cały czas pilnuje, aby przy wznoszeniu ścian zachować poziom. Przy narożnikach rysuje na pustakach kreski wyznaczane przy pomocy przezroczystego węża z wodą. Oczywiście do tych czynności potrzebny mu pomocnik. Jeden chłopak trzyma wąż w jednym rogu, pan Jarek w drugim i korygują kreski nawzajem:
- Dobra, ja mam, daj centymetr w dół, ok, jeszcze centymetr, poczekaj, nie trochę w górę, minimalnie, ok. Mam! – i kreska ołówkiem zrobiona. Kreski te wyznaczały punkty, w których wbijane były gwoździe, a do gwoździ przywiązywane były sznurki wyznaczające poziome linie na całej długości ściany. Proces ten powtarzany był przy każdym kolejnym rzędzie pustaków. Każda warstwa muru budowana była pod sznurek. Nic na oko.



Pan Jarek wmurował naszą szkatułkę pomyślności.
- To gdzie mam wmurować te zabobony? – zapytał z uśmiechem – Bo mówiła pani, że to nie wszystko jedno, to dlatego pytam. Ja mogę wmurować gdziekolwiek.
- Panie Jarku, jak się stoi przodem do wejścia, to poproszę, żeby to było w lewym tylnym rogu, o tam – wskazałam placem.
- A ha. Dobra. A czemu akurat tam?
- No bo tam jest pole pomyślności panie Jarku. Wszystko posprawdzałam. Przestudiowałam kilka książek o feng shui, wiem, gdzie są pola bagua odpowiedzialne za poszczególne sfery życia i pole pomyślności wychodzi tam - mówiłam prawie poważnie, choć brzmiało to komicznie.
- Pole czego?
- Pomyślności.
- He he. No dobra. Niech będzie tam.

 



Zdaję sobie sprawę, że feng shui może wydawać się śmieszne. Sama na początku traktowałam to jako ciekwastkę. Ale po kupieniu i przeczytaniu jednej książki nabyłam kolejne. To było zwyczajnie ciekawe. Wgłębiałam się w temat coraz mocniej i stwierdziłam, że stosowanie się do reguł feng shui naprawdę pomaga osiągnąć harmonię. Możliwe, że to dzięki uporządkowaniu przestrzeni wokół siebie. Feng shui zmusza bowiem do przemeblowania mieszkania, do posprzątania nieruszanych od lat zakamarków, do zrewidowania pudeł i szuflad. A już sam porządek daje oczyszczenie i rozjaśnia umysł. Jak się to tego dołoży wiarę w sukces dzięki tym prostym czynnościom, to już samo placebo pozwala się poczuć lepiej i pewniej. Jak wierzysz, że będzie dobrze, to będzie dobrze. Proste. Wszechmocna jest nasza podświadomość.

Może to przypadek, ale przed laty na własnej skórze przekonaliśmy się, po przearanżowaniu wynajmowanego mieszkania, nasze życie się odmieniło. Pamiętam, że w tamtym mieszkaniu w polu pomyślności stała ciężka, stara, trzydrzwiowa szafa. Kloc nie do ruszenia. Na tej szafie z kolei leżały stare tekturowe pudła, zapakowane jakimiś ciuchami i starymi książkami należącymi do wynajmującego. Wielkie przytłoczenie i bałagan. Stosując się do zaleceń feng shui postanowiliśmy posprzątać to miejsce. Pudła zniknęły z pola widzenia, a na szafie stanęła lekka, żywa roślinka w doniczce. Był to zielony, młody kwiatek o owalnych liściach (ostre, spiczaste liście wysyłają siłę tnącą i nie są zalecane he he). Kwiatek miał stanowić przeciwwagę do ciężkiej szafy. Może to przypadek, może nasza wiara, że jak to zrobimy to nasze życie się zmieni. Ale przysięgam, że w ciągu miesiąca udało nam się kupić własne mieszkanie, czego wcześniej nawet nie planowaliśmy!

Gdy się przyjrzeć galeriom hadlowym, bankom i innym bogatym instytucjom (nie licząc ZUS-u), to wszędzie widać feng shui. Są w nich fontanny na wprost wejść, schody ruchome umieszczone tak, aby z wejścia energię wozić w górę, nigdy w dół i wiele wiele innych elementów wyjętych żywcem z feng shui.. Jak się to wszystko poczyta, przeanalizuje, to feng shui wodać jak na dłoni. Przypadek? Nie sądzę.
Jeśli ktoś chce się zainteresować tym tematem, polecam na początek książkę „Feng Shui. Tajniki harmonijnej aranżacji przestrzeni”. Jej autorem jest William Spear. Mnie facet zaraził tematem.


W naszym domu połączyłam zabobon od pana Jarka (zamurowanie szkatułki z obrazkiem świętym i pieniążkiem) z zabobonem od feng shui (znalazłam dla szkatułki pole bagua odpowiedzialne za pomyślność). Jeszcze się z tego nie spowiadałam, ale czuję się z tym dobrze.


Wczoraj pan Jarek przywiózł swoją przyczepką na budowę metalowe „barierki”. Okazało się, że są to rusztowania, a w zasadzie będą z nich rusztowania po ich zmontowaniu i uzupełnieniu blatami zbitymi z kupionych przez nas desek. Bez rusztowania ani rusz, bo nasze ściany zaczynają być naprawdę wysokie.


Wczoraj odstawiliśmy do naprawy samochód, więc po południu pojechaliśmy na działkę rowerami. Po pierwsze, żeby zobaczyć jak idą prace, a po drugie aby zmierzyć czas dojazdu właśnie rowerami, bowiem dziś na godzinę - uwaga - siódmą rano! - umówiona była dostawa desek z tartaku. Później nie chcieli przyjechać, bo mieli umówione inne transporty. A poza tym – jak wyjaśniał pan w słuchawce – „W Łódź to my wolimy nie wjeżdżać w godzinach szczytu, bo za dużo czasu tracimy w korkach”.

Musieliśmy wstać o 6 rano, żeby na 7 być na działce. Wprawdzie dojechałam nieco zdyszana, bo to 10 kilometrów w jedną stronę pod górkę, a czas mieliśmy wyliczony na styk, ale wszystko się udało mimo braku samochodu. Za metr sześcienny desek zapłaciłam 550 zł i umówiliśmy się z panem z tartaku, żeby szykowali dla nas powoli drewno na dach. Szczegółowe zamówienie dowieziemy jutro. Pan Jarek obiecał zrobić rozpiskę więźby dachowej.




Zamówiliśmy też nadproża, które nagle okazały się pilne. Pan Jarek zapomniał nam o nich powiedzieć wcześniej. Błędnie sądził, że kupiliśmy je wraz z pustakami. Na szczęście nie było z tym problemu. Nadproża są dostępne w sprzedaży ciągłej, bez konieczności wcześniejszego zamawiania.

Nadproża miały dojechać najpóźniej jutro, a jak się uda to dziś – zapewniał przez telefon sprzedawca. Nie wiem jeszcze, co to są nadproża, ale się dowiem. Słowo to przy zamawianiu w składach budowlanych jest powszechnie znane. Każdy sprzedawca wie o co chodzi. Trzeba tylko podać ich długości – a "rozpiskę" na tę okoliczność zrobił nam pan Jarek. Jak się dowiem to opiszę.

Najpierw w składzie budowlanym powiedzieli, że dziś nie zdążą przywieźć nadproży, więc się ucieszyłam, bo dziś nie mamy samochodu i musielibyśmy jechać na działkę po raz drugi rowerami. Ale ledwo wróciliśmy z rowerowej „wycieczki”, czyli z budowy, do domu, zadzwonili, że nadproża właśnie do nas jadą. Pan był z siebie bardzo zadowolony, że udało się „załatwić” transport dziś.

Aż zajęczałam z bólu na myśl, że znów mam wsiadać na rower i jechać kolejne 20 kilometrów. Pan w słuchawce wyczuł, że jest jakiś kłopot, więc mu wyjaśniłam, że samochód w naprawie, że poruszam się rowerem a to 10 km w jedną stronę, więc mogę dotrzeć na działkę, żeby się rozliczyć, dopiero za około godzinę. Na co on, że jeśli na budowie jest majster, to oni zawiozą te nadproża, wyładują, a zapłata to może być jutro.
- Niech pani nie przesadza, jak klient ma kłopot, to trzeba zrobić wszystko, żeby go rozwiązać. Kiedy pani będzie miała samochód?
- Dziś po południu, właśnie dzwonili z warsztatu, że jest do odbioru. Zaraz wsiadamy z mężem w tramwaj i jadziemy po niego.
- No to nie mamy problemu. Zostawimy towar majstrowi na budowie a pani po prostu jutro przyjedzie do nas i się rozliczy. Może tak być?
- No pewnie! Bardzo panu dziękuję za taką możliwość. Podjadę jutro z samego rana! - Uff, co za ulga. Po południu nadproża były już na działce.

Gdy jechaliśmy z Markiem tramwajem po odbiór samochodu, zadzwonił do mnie zdenerwowany pan kierowca z hurtowni, w której kupiliśmy pustaki:
- Wie pani co, już mnie ten wasz majster z budowy poirytował okropnie!
- Co się stało?
- No dzwonił do mnie, żeby mu dziś koniecznie dowieź pustaki. Mówiłem mu, że dziś nie dam rady, bo mam inne kursy, ale ten prosił. To poprzekładałem sobie trasy, załadowali mi towar na pakę, przyjechałem, a tu zamknięte na łańcuch!
- O kurcze, no, nic mi o tym nie wiadomo, pan Jarek umawiał się poza mną ... – powiedziałam zgodnie z prawdą.
- No wiem, wiem. Tylko że teraz to ja to muszę wyładować. Nikt nie będzie towaru zdejmował z samochodu dziś, żeby jutro ładować go od nowa. A tam kolejka czeka. Dziś mam jeszcze dwa kursy zaplanowane.
- Wie pan co, a może pan poczekać na nas jakieś 20 minut? Bo my właśnie jedziemy tramwajem po odbiór samochodu z naprawy, już w zasadzie jesteśmy prawie na miejscu. Odbierzemy auto i natychmiast podjedziemy na działkę. A to blisko. Może nam zejść do 20 minut?
- No dobra, to ja czekam, nie mam innego wyjścia - wyraźnie mu ulżyło.

Odebraliśmy samochód i w ciągu 22 minut od rozmowy telefonicznej byliśmy na miejscu. Otworzyliśmy bramę, którą następnie Marek i pan kierowca musieli zdemontować, aby poszerzyć wjazd. Czyli zdjęli jedno skrzydło z zawiasów, wyciągnęli z ziemi słupek i odstawili go na bok zawijając siatkę.

Zadzwoniłam do pana Jarka zapytać, gdzie chce, aby rozładować porotherm, żeby było mu wygodnie budować. Nie da się ukryć, że jest ciasno. Czy palety mają stanąć w środku domu, na wylanej płycie chudziaka, czy też gdzieś obok, na ziemi? Zapytałam też, czy chudziak jest już gotowy na przyjęcie obciążeń typu paleta z pustakami, czyli czy beton zdążył już dobrze związać i czy tafla nie popęka. Pan Jarek zapewnił, że spokojnie można pustaki stawiać na wylanym betonie.

Pan Jarek był zdziwiony, że ten transport jest dziś. Niby się umawiali, że ma być jak najszybciej, ale stanęło na tym, że kierowca ma zadzwonić i potwierdzić. Oddałam słuchawkę kierowcy, niech sobie panowie sami uzgodnią, gdzie te palety mają stać.
Ostatecznie pan kierowca okazał się bardzo spokojnym, miłym facetem. Wyładował część palet do środka domu, a część piętrowo obok toj-toja. Na koniec pomógł zmontować Markowi bramę i odjechał.


Wyładowywanie palet z pustakami wygląda na dobrą zabawę. Pan stoi na takim specjalnym podwyższonym stanowisku na tyle przyczepy, ma sterownik z guziczkami i steruje dźwigiem. Umieszcza bujające się, ciężkie palety bardzo precyzyjnie i bardzo powoli dokładnie tam, gdzie chce. A wystarczy jeden fałszywy ruch i może dojść do tragedii, obalenia ściany nad którą właśnie jedzie paleta albo do połamania toj-toja. Skupienie na jego twarzy było duże. I nie ma tu drugiego ani trzeciego "życia", jak w grze komputerowej.




Oglądaliśmy sobie potem nasz dom. Ze ścian w niektórych miejscach wystawały wmurowane w spoiny druty. Szybko skojarzyliśmy, że to miejsca wyznaczające ścianki działowe.


Na działce było posprzątane. To oczywiście pedantyzm pana Jarka. Ale też konieczność. Gdyby nie trzymać porządku budowanie byłoby po prostu niemożliwe z powodu ciasnoty. Zwyczajnie nie ma miejsca na bałagan.

Poza ułożeniem palet na równej stercie, desek i króciaków pod płotem, również na paletach, zauważyliśmy, że zostały przycięte krzaki zasłaniające wjazd i że została podcięta wiśnia. Ona i tak jest do wywalenia, ale na razie pan Jarek ją tylko lekko okiełznał, żeby nie blokowała przejścia. Na wjeździe, wzdłuż całego domu ziemia przy fundamencie została wyrównana. Bez krzaków i bez dołu wjazd przestał robić wrażenie zbyt wąskiego.


Dziś już rusztowania zostały zmontowane, wypełnione deskami. Jutro można murować na wysokości. Nadproża, które będą potrzebne do budowania poddasza, zostały ułożone w stosik obok toj-toja, a te na parter stoją gotowe do wmurowania w środku domu, każde przy „swoim” oknie.

Odrzuty z cegieł i pustaków, czyli stłuczki, zostały wysypane w jednym miejscu, ale nie przypadkowym, tylko dokładnie na tarasie. Tam i tak będzie potrzebny gruz przed zalewaniem – wyjaśniał pan Jarek - więc jego część już jest. Pewnie do końca budowy będzie tego całkiem sporo.

Zanim panowie zaczęli budować ściany z porothermu, na fundamencie ułożona została warstwa folii fundamentowej, która przykryła wierzch ścianek fundamentowych i przyklejony do nich styropian. Na folii tej, która wcale nie przypomina folii, bo jest miękką czarną, sprasowaną gumą rozwijaną z rolki, wymurowana jest jedna warstwa z bloczka fundamentowego, czyli tzw. opaska. Na opaskę znów rozciągnięta jest folia fundamentowa, tym razem nieco węższa, i dopiero na niej stawiana jest ściana z porothermu. Nie ma szans, aby wilgoć z fundamentów przedostała się do ścian, nawet, gdyby fundamenty były całkiem przemoczone. To się nazywa izolacja pozioma fundamentów.


 Robota idzie z gazem. Muszę jutro podpytać, jak oni te druty w ściany wmurowali i po co one są.

A ha, zapomniałam napisać, że chudziak wymagał pielęgnacji. Pielęgnowaliśmy go przez trzy dni, polewając  wodą z węża trzy razy dziennie. Olewanie jest fajne, tylko te dojazdy "w te i wefte" nieco nam zbrzydły. Jednak chudziak wypielęgnowany jest pięknie. Nic nie pękło, nic się nie rozeschło, beton jest twardy i mocny. Pielęgniarki z nas świetne!


sobota, 28 czerwca 2014

31. Posadzka, czyli brodzenie w betonie po kostki, czyli chudziak

Wrócę na chwilkę do ostatniego posta.
Otóż oglądając zdjęcie prezentujące wyjście rury kanalizacyjnej przez ścianę fundamentową na zewnątrz budynku, naszły mnie wątpliwości, czy aby rura ta nie powinna znajdować się głębiej. Czy nie jest ona zbyt blisko powierzchni ziemi i nie będzie zamarzać? Nie bez powodu rury wodociągowe biegną głęboko pod ziemią, poniżej poziomu przemarzania ziemi.Nie chcę skłamać, ale coś mi kojarzy głębokość 1,2 m (do sprawdzenia).
Nasza rura kanalizacyjna położona jest o wiele płycej. Będzie więc zamarzać, a potem ją rozsadzi? - zastanawiałam się.
Marek szybko mnie uspokoił:
- Nic nie zamarznie, bo w rurze odpływowej nic nie stoi. Rura dlatego jest montowana pod kątem, wylot z domu wyżej, wlot do kanalizacji niżej, aby żadna ciecz w niej zalegała.
Nie przypuszczałam, aby nasz hydraulik zrobił coś źle, ale dobrze jest się upewnić :)



2013-08-10 sobota

Wczoraj wieczorem zaczął siąpić deszcz. W nocy rozpadało się na dobre. Po kilku dniach morderczych upałów wreszcie powietrze zrobiło się rześkie i można z rozkoszą oddychać. Dla płuc ta wilgotna świeżość to spora ulga.

Ja zamartwiałam się jednak, czy deszcz nie zaszkodzi naszym fundamentom! Bałam się, żeby woda, która dostanie się między murek z bloczków a styropian nie spowodowała zawilgocenia ścian fundamentowych. No i żeby ten niezabezpieczony od góry styropian (nie było jeszcze na nim rozciągniętej folii fundamentowej) nie wypił za wiele wody. Cóż, nie byłabym sobą, gdybym nie znalazła sobie powodu do zmartwień.

Pan Jarek uspokoił mnie - bo oczywiście opowiedziałam o swoich obawach o przemoknięciu fundamentu - że woda w szczelinie spokojnie spłynie sobie do spodu i w bloczek nie wejdzie ponieważ jest on zabezpieczony ze wszystkich stron dysperbitem. Więc uff.
Marek popukał się w czoło:
- No nie możesz się tak o wszytko bać przez cały czas! Przecież fundament jest tak pomyślany, żeby spełniał swoją rolę będąc praktycznie cały czas narażony na wilgoć! – Co racja to racja.

Pojechaliśmy na budowę na 8 rano. Wcześniej zadzwonił pan od zamówionego betonu oznajmiając, że gruszka z pompą właśnie do nas jedzie. Deszcz troszeczkę pokrapywał, ale nawet parasola nie trzeba było rozkładać.
Nasi robotnicy czekali na przyjazd betoniarki w pełnej gotowości. Na nogi wdziali wysokie gumowce, w rękach mieli łopaty.


Pompa, taka sama jak przy wylewaniu ław, czyli samochód z betoniarką z grubym gumowym wężem, zaparkowała tuż przy naszej działce, do połowy wjeżdżając w bramę. Oczywiście nasz brama jest za wąska dla takich samochodów, więc panowie znów zdejmowali jedno skrzydło z zawiasów i demotnowali słupek, by zwinąć siatkę i poszerzyć wjazd.


Pompa zaczęła pompować płynny beton do środka "domu". Ramieniem, czyli długim wysięgnikiem, kierował  kierowca betoniarki przy użyciu zdalnego sterownika. Robotnicy, we trzech, rozgarniali ściekającą z gumowego węża breję na płasko, sprawnie posługując się łopatami. Ubrani w gumowce chodzili po „domu” za wężem, z którego bryzgał beton. Brodzili w półpłynnej szarej brei po kostki. Aż strach pomyśleć co by się stało, gdyby któryś z nich się potknął i przewrócił. A przecież w "teren" po którym chodzili wbite było mnóstwo palików. To wyjaśnia, dlaczego panowie raczej nie podnosili nóg tylko powoli szurali nimi po podłożu, uważając na przeszkody.


Jeden z nich kierował gumową końcówką rury od pompy, drugi rozgarniał beton z grubsza łopatą, a pan Jarek, mistrz ceremonii, równał powierzchnię na niemal idealny blat. Zagarniał beton długą deską ustawioną na sztorc, raz z prawej, raz z lewej strony. Uwijał się przy tym bardzo, sprytnie mu to szło. Na twarz wystąpiły mu krople potu, ciężka robota, w dodatku trzeba się spieszyć, bo beton się leje i nie ma czasu na przerwy.


Gdy skończyli wylewać jedną gruchę, natychmiast podjechała druga. Kierowcy obydwu samochodów zgrali się co do minuty.
Panowie wylali w ten sposób dwie gruszki betonu klasy B15, czyli 14,5 m3. Proces ten nazywa się "laniem chudziaka".
Chudziak to warstwa betonu wylewana bezpośrednio na ubity piach między ściany fundamentowe, który stanowi podkład pod przyszłe wylewki i podłogi.


Paliki wbite w piach wskazywały poziom, do którego równana była tafla. Po wygładzeniu powierzchni rantem deski gdzieniegdzie paliki prześwitywały, będąc na równi z betonem, a gdzieniegdzie były minimalnie, na kilka milimetrów, zakryte betonem.


Gdy panowie zbliżali się do końca tej energicznej pracy, wydawało się, że zabrakło betonu. Pozostał jeden, malutki, niewypełniony fragment tuż przy wejściu, tam gdzie ma być wiatrołap. Cóż, pomyślałam, pewnie taką malutką dziurkę uzupełnią sobie betonem z betoniarki. W zasadzie cały dom został już wypełniony betonem, na równo ze ścianami fundamentów. Mamy teraz równą taflę, jakby betonową płytę, na której stanie dom.
Tafla jest idealnie prosta. Pan Jarek chodził jeszcze dookoła po fundamentach, nie wdeptując już w wyrównaną taflę, i dopieszczał deską każdy kąt i każdą krawędź. Tylko na środku wystaje rura z wodą, i tam gdzie potrzeba wyzierają z tafli zabezpieczone plastikowymi zaślepkami wloty do kanalizacji.
Jest pięknie! Gładko i schludnie. Oj, podoba mi się ta nasza budowa, jakże inna od stereotypu, według którego plac budowy to potworny bałagan i chaos. Pedenteria pana Jarka powoduje, że naprawdę na działce panuje porządek.


Pompa została odłączona. Samochód z gruszką wykręcił w ulicy i wjechał tyłem na działkę, tuż pod fundament. No tak, przypomniało mi się, że trzeba jeszcze spłukać wodą z węża resztkę betonu ściekającą z auta. Ale zanim nastąpiło owe mycie, samochód wypluł wprost na ziemię resztkę betonu z dna betoniarki. Usypała się tego niewielka, rozlewająca się na boki kupka. Pan Jarek i jego chłopaki tylko na to czekali, zwarci i gotowi, uzbrojeni w łopaty i wiadra po dysperbicie, stali u wylotu betoniarki. Natychmiast zaczęli wybierać wylany beton z kupki. Najpierw czerpali wiaderkami, a potem przerzucali go łopatami do wiader i zalewali nim pozostawioną „dziurę”. Szybko skończyli zalewać posadzkę. A więc niczego nie zabrakło! Wyliczenie ilości potrzebnego betonu zrobione przez pana Jarka było perfekcyjne, co do pół metra!




Resztkę betonu jaka została na ziemi przed domem panowie rozgarnęli łopatami na cienką warstwę. Na razie posłuży jako utwardzenie przed wejściem, ale potem ten beton będzie rozbity młotkami i gruz zostanie wsypany w miejsca, gdzie ma być zalewany taras i ganek.
- Rozgarniamy to na płasko, żeby potem łatwo było zbić to w gruz. Jak będzie gruba warstwa, czyli taka kupa betonu, to bez młota albo łychy kopary się nie poradzi - oświecił nas pan Jarek. Bo oczywiście spytałam, po co tak rozgarniają beton.


Szerokie pace, czyli te niby deski co w rzeczywistości nie były deskami ale czymś podobnym, tylko z innego materiału, którymi panowie równali powierzchnię posadzki, zostały na świeżo umyte z betonu w beczce wody. Oczywiście wcześniej pan Jarek mycie zaplanował i napełnił beczkę wodą z węża. Gdyby tego nie zrobił przez zalewaniem chudziaka teraz mieliby kłopot, bo kran z wodą do czasu zastygnięcia betonu jest nieosiągalny. Panowie umyli też ubabrane betonem gumowce. Profesjonalizm naszej ekipy mnie powala!


Na koniec zostawiliśmy panu Jarkowi 650 zł na piach, który ma dojechać na budowę w poniedziałek z samego rana. Potem pojechaliśmy do betoniarni zapłacić za beton. To na ulicy X, czyli w okolicy, gdzie kiedyś szukaliśmy działki do kupienia i gdzie oglądaliśmy jeden dom z lat 60-tych. Popatrzyliśmy na nasze niedoszłe transakcje z dziką satysfakcją. Jak to dobrze, że nie skusiliśmy się na żadne z tych miejsc. Nasza okolica jest milion razy ładniejsza!

Pan Jarek, odjeżdżając, spojrzał na niebo i stwierdził, że jakby tak padało sobie do poniedziałku to byłoby idealnie. Beton się sam podlewa. Znów mamy szczęście.


W dniu dzisiejszym zakończyliśmy pierwszy etap budowy, czyli fundamenty. Po podsumowaniu wszystkich kosztów wyszła mi kwota 26 800 zł, w tym robocizna to 7 800 zł, reszta materiały.

Dla wybudowania fundamentów trzeba było wykopać humus, a potem kupić:

  • stal zbrojeniową i drut wiązałkowy
  • beton z gruchy - na ławy i na chudziak 
  • bloczki fundamentowe - do zbudowania ścian fundamentowych
  • cement - do murowania ścian fundamentowych
  • piach, duuuuużo piachu - do zasypania dołu po humusie i piach płukany do zaprawy murarskiej
  • deski
  • folię fundamentową - do izolacji poziomych
  • dysperbit - do izolacji fundamentów
  • styropian - do ocieplenia ścian fundamentowych
  • kilka innych drobnych rzeczy jak woda mineralna dla ekipy, gwoździe, wąż ogrodowy do polewania betonu i jakieś tam inne drobiazgi, które kosztowo w świetle całości są nieistotne. 

Zakopaliśmy w ziemi blisko 30 000 zł i teraz można zacząć stawiać ściany. Niech się mury pną do góry!

poniedziałek, 23 czerwca 2014

30. Ubijamy czyli zagęszczamy, a potem kanalizujemy, choć kolejność pozornie nielogiczna


2013-08-09

Zanim dojechaliśmy na działkę, doły dookoła fundamentów, z zewnątrz, które jeszcze wczoraj wieczorem były wielkie i głębokie, zdążyły już zniknąć. Zostały przysypane piachem i ziemią. Ci faceci mają chyba wmontowane gdzieś w ciała motorki. Nie mam pojęcia, kiedy zdążyli to wszystko zasypać! Jest zaledwie poranek, a oni wykonali już pracę, która nam zajęłaby z pół dnia! Oj, goni ich ten pan Jarek, goni. Lekko nie mają.
Mało tego. Środek naszego przyszłego domu był wypełniony równą warstwą żółtego piachu.


Wkrótce na budowę przyjechał szwagier pana Jarka. Przywiózł ze sobą maszynę wibracyjną zwaną zagęszczarką. Wtoczyli to urządzenie do środka „domu”. Podjechali samochodem jak najbliżej fundamentów, rozłożyli kładkę z blatów (platform zbitych z desek) między autem a fundamentem i wtoczyli do "domu": ciężka maszynę, przypominającą nieco ogromny odkurzacz bezprzewodowy.

Szwagier zaczął ubijać piach, czyli fachowo mówiąc zagęszczać go. Drgająca maszyna odskakiwała od ziemi i lekko popychana przesuwała się powoli, metr po metrze. Zostawiała za sobą gładkie pasy. W miejsca, gdzie po ubiciu zostawały niewielkie dołki, panowie podsypywali łopatami piach, potem maszyna wracała i wyrównywała taflę. Powierzchnia była tak mocno ubita, że panowie nie zostawiali na niej nawet śladów po butach. Chodzili po tym podłożu jak po asfalcie. Ubijak działał bardzo intensywnie, aż cała ziemia wokół domu drżała. Nie jestem pewna, czy jej obsługiwanie jest w pełni bezpieczne dla zdrowia ludzi. Pewnie nie. Pewnie wywołuje takie same schorzenia mięśni i ścięgien, jak u operatorów młotów pneumatycznych. Długotrwałe wibracje kiedyś z pewnością odbiją się panu na zdrowiu. Współczucie.




Wcześniej, zanim panowie zaczęli pracować zagęszczarką, piach został obficie polany wodą z węża. Teraz, po ubiciu, cała powierzchnia "domu", między fundamentami, była gładka jak stół, tylko na środku wystawała z piachu pionowo niebieska rura z wodą.

Po ubiciu piachu pan Jarek mógł policzyć, ile dokładnie trzeba zamówić betonu B15 na posadzki. Beton mamy zamówić na sobotę. Znów na działkę przyjedzie wielka betoniarka samochodowa z pompą. Wyszło tego 14,5 m3.

Pan Jarek skrytykował architekta. Powiedział, że źle jest zaprojektowana grubość wylewki pod posadzkę:
- To ma być beton lany bezpośrednio na ubity piach, więc warstwa powinna mieć grubość co najmniej 10 cm. Zwykle daje się 12 - 15 - mówił to jako człowiek z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem w budowlance - A w waszym projekcie przewidziane jest tylko 5. To za mało, popęka. Zwłaszcza, że na tej wylewce będą stawiane ścianki działowe, to jak takie 5 centymetrów ma to utrzymać? – tłumaczył pan Jarek.
Pan Jarek postanowił nie trzymać się projektu i zrobić po swojemu.
- Ja się nie godzę na 5 centymetrów, bo jak popęka, a popęka na pewno, to powiecie, że ja coś źle zrobiłem. I radzę, żeby zrobić wylewkę grubszą, tak jak się powinno.
Oczywiście zgadzamy się bez marudzenia. Ba, nawet cieszymy się że majster trzyma rękę na pulsie, choć za beton zapłacimy więcej.

Pan Jarek dał nam karteczkę z kolejnym zamówieniem. Tm razem mamy kupić deski, naliczył ich 1 m3. Deski mają być jednocalowe i mają mieć mieć długość 4 metry bieżące każda. Najpierw deski będą potrzebne na rusztowania, aby można było bezpiecznie po nich chodzić.
Pan Jarek zapisał nam na kartce namiary na dwa tartaki, w których możemy sprawdzić ceny desek. Zadzwoniłam w trzy różne miejsca i zamówiłam deski na wtorek. Tartak, w którym znaleźliśmy kiedyś najtańsze w okolicy króciaki, dziś okazał się najdroższy. Za m3 desek chcieli 620 zł. Nam udało się kupić za 500 zł + 50 zł transport. Spora różnica, opłacało się podzwonić.

Na poniedziałek znów ma przyjechać wywrotka piachu. Tym razem pan Jarek zamówił piach drobny, płukany, który będzie wykorzystywany do murowania, czyli do robienia zaprawy. Piach ten jest droższy niż ten, którym zasypywana była dziura po humusie. Wywrotka kosztuje 650 zł. Pan Jarek obiecał, że to już ostatni piach jaki kupujemy i że wystarczy go do końca budowy.

Kolejną rzeczą, która zdaniem pana Jarka powinna znaleźć się w projekcie, a która nie jest w nim przewidziana, to dodatkowa folia fundamentowa. Zdaniem majstra należy ją położyć na warstwę bloczków nad fundamentem, przed pustakami. Wtedy między ścianami a fundamentem są dwie izolacje poziome. Jedna, to zdaniem pana Jarka, za mało.
- Nie wiem, po co oni projektują tą folię na ławach, tam jest wcale niepotrzebna – mówił pan Jarek - Jak będzie woda w glebie to i tak ta folia nic nie da. A tu, nad fundamentem, co już jest ponad ziemią, to właśnie przydałoby się te dwie warstwy dać. A on tu dał jedną. Ja bym dał dwie, zwłaszcza gdybym robił dla siebie – przekonywał dalej.
Oczywiście słuchamy się pana Jarka. Dodatkowe 80 zł na folię jakoś przeżyjemy. A skoro ma to powstrzymać podsiąkanie wody z fundamentów do ścian to nie ma o czym mówić.

Po ubiciu piachu wewnątrz „domu” panowie "zabili kołki", czyli wbili w ten piach kilkadziesiąt krótkich wąskich deseczek, palików, na sztorc. Paliki wbijane były tak, żeby każdy z nich wystawał z piachu dokładnie na poziomie, jaki mają ściany fundamentowe. Jest to pomocnicze oznaczenie poziomu wylewki betonowej - podobnie jak to było przy wylewaniu ław fundamentowych. Żeby przy wylewaniu betonu z gruchy wylać go mniej – więcej równą wartwą na całości dość dużego przecież domu. Na oko byłoby to trudne.



Po ubiciu piachu i zapalikowaniu wnętrza domu do akcji wkroczyli panowie hydraulicy. Przyjechali we dwóch, jeden starszy, drugi młodszy.
W uklepanym i ubitym piachu wewnątrz domu panowie zaczęli kopać łopatami wąskie rowki. Potem ułożyli w nich pomarańczowe, plastikowe rury kanalizacyjne połączone siwymi kolankami. Przewiercili się z tymi rurami przez ścianę nośną biegnącą w środku "domu" i przez ścianę fundamentu zewnętrzną. Pewnie jutro pan Jarek będzie uszczelniał ten wylot na zewnątrz. 
Pan hydraulik twierdzi, że rury pomarańczowe są dobre, lepsze i mocniejsze od siwych:
- Niektórzy kładą siwe, prawie dwa razy tańsze, ale te lubią pękać. Lepiej więc nie ryzykować -
hydraulik się tłumaczył, że kupił rury pomarańczowe, droższe, ale przekonał nas, że to ma sens.
- Jak pęknie pod posadzką betonową to zrobi się dramat. Lepiej nie ryzykować.
Za rury zapłaciliśmy 700 zł, a za usługę 400 zł.



Kanalizacja została rozprowadzona po całym domu, Odpływy kanalizacyjne, czyli fachowo mówiąc podejścia, wychodziły spod łazienki, kuchni, kotłowni, no i z narożnika, gdzie planowana jest druga łazienka na górze. 
- A skąd panowie wiedzą, w których miejscach te rury mają być? - spytałam.
- A co, źle są? Nie mogą tak być? Tak nam tu pasują to tak sobie kładziemy. Przecież to wszystko jedno - śmiał się pan Kukułka. 
- Ano tak. W sumie rura w pokoju też może być, prawda? Najwyżej przeniesiemy tam łazienkę. 
- No jasne. I po co było płacić za projekt? 
Żarty fajne, bo doskonale wiedziałam, że panowie biegali między fundamentami z miarką i co chwilę zerkali do projektu.



Po rozłożeniu rur panowie zasypali dołki nad nimi i uklepali powierzchnię łopatami, na płasko. Spytałam, czemu tak nielogicznie ustawili sobie kolejność prac. Przecież sensowniejsze wydawało się położenie tych rur przed zagęszczaniem terenu, niż psucie uklepanego terenu rowami i teraz uklepywanie łopatami, ręcznie. Ale szybciutko zostałam oświecona:
- A nie, właśnie nie! Nic podobnego. Nie wolno tak – śmiał się pan Kukułka - Gdybyśmy najpierw położyć rury, które są przecież plastikowe, a potem zaczęliby ubijać nad nimi piach maszyną, to wszystko by popękało i cała robota na darmo. Ale owszem, są tacy fachowcy, co tak robią. Już takich spotkałem nie raz – śmiał się facet.

Racja. Nie pomyślałam o tym. Marek zaczął sobie przypominać, że czytał o tym na forach internetowych, jak ludzie się żalili właśnie w tej sprawie. Że "fachowcy" pomylili kolejność, ubili rozłożone rury i połamali je w drobny mak. I szczęście, gdy sprawa została odkryta przed wylaniem betonu. A jeśli nie, to były z tego wielkie kłopoty. Chyba by mnie krew zalała, gdyby się okazało, że po wylaniu posadzki za ponad 3 tysiące złotych do wymiany są połamane rury kanalizacyjne i do wyprucia jest zastygnięta już tafla betonu! No, na szczęście nas to nie spotka.

Na koniec tego dnia kupiliśmy w składzie ogrodniczym pistolet do rozpryskiwania wody z węża i szybkozłączkę, aby móc go zamocować. Jutro będziemy zraszać beton na posadzkach, i pan Jarek polecił, aby nie robić tego ciężkim strumieniem, a właśnie zraszać wodą rozproszoną - żeby nie uszkodzić powierzchni betonu, który ma pozostać płaski i gładki. Ok, będziemy olewać. 

piątek, 20 czerwca 2014

29. Fundamenty gładsze niż moje ściany w mieszkaniu


2013-08-08 czwartek

Dziś od rana ekipa zajmuje się izolowaniem ścian fundamentowych. Ściany te, zbudowane z betonowych bloczków, pomalowane zostały wczoraj, dwukrotnie, dysperbitem, który ma je zabezpieczać przed przyjmowaniem wody. Murki fundamentów po pomalowaniu są czarne.


Teraz kolej na ocieplenie, a więc na przyklejenie do ścian fundamentowych, z zewnątrz, styropianu. Na białą, styropianową płytę jeden pan nakładał kielnią dość gęsto rozmieszczone kleksy z kleju, czyli z takiej specjalnej zaprawy murarskiej. Te kleksy budowlańcy nazywają plackami, mówią, że "kleją na placki".
Styropian z plackami trafiał następnie do rąk pana Jarka, a ten przyklejał go na zewnątrz ścian fundamentowych.




Potem panowie pokrywali przyklejony styropian cienką warstwą zaprawy do zatapiania siatki. Na świeżą zaprawę rozciągali plastikową siatkę rozwijaną z rolki i całość raz jeszcze powlekali zaprawą. Wszytko wyrównywali szerokimi pacami wykonanymi chyba ze szkła, albo z jakiejś pleksi. W mig spod długiej pacy wychodziła idealnie gładka i równa powierzchnia. Byłam pod wrażeniem tego zatapiania siatki i równania zaprawy. Nawet w domu nie mam tak gładkich ścian, jak na tych fundamentach! Potem, gdy ten uzbrojony siatką tynk zaschnie, przesmarują go raz jeszcze dysperbitem i dopiero wtedy fundamenty zostaną obsypane z zewnątrz żółtym piachem.






Styropianu do ocieplania fundamentów na razie jest za mało, tylko 6 paczek. Reszta miała dojechać do południa, ale coś transport się spóźnia. Pan Jarek się niepokoił. Mówił, że jeśli reszta paczek nie dotrze zaraz, to na dziś muszą skończyć prace. Nie był tym pomysłem zachwycony.
Poprosił, żebyśmy podjechali do tej nieszczęsnej, jedynej w okolicy hurtowni dysponującej styropianem i spróbowali wybadać, czy jest szansa na szybką dostawę - czyli w ciągu maksymalnie półtorej godziny.

Dodatkowo mieliśmy zamówić 35 szt. bloczków fundamentowych, bo minimalnie zabrakło na opaskę wieńczącą ściany fundamentowe. Zamówiliśmy. Bloczki mają być dołączone do poniedziałkowego transportu porothermu.

Bloczki dziś są droższe niż były kwietniu, ale hurtownia policzyła nam po starej cenie, z pierwotnego zamówienia. Zapłaciłam za nie 98 zł. To kolejny już, nieprzewidziany wydatek. Zawsze coś! Przynajmniej miło było się przekonać, że zakup samych tylko bloczków fundamentowych w kwietniu a nie teraz, pozwolił nam zaoszczędzić ponad 300 zł. Ciekawe, o ile zdrożał porotherm. Boję się sprawdzić, bo jakby się okazało że przypadkiem staniał, to mogłabym się rozchorować.

Styropian dowieźli idealnie na czas, ale nie obyło się bez naszej interwencji w składzie. Obyśmy nie musieli niczego więcej tam kupować! Pani z okienka nie grzeszy uprzejmością. Wiedziała, że bardzo zależy nam na czasie, i chociaż obiecała, że dostawa dotrze przed południem, dopiero po osobistej naszej wizycie wysłała magazyniera, żeby zapakował styropian na samochód. Materiał stał u nich na placu od samego rana i czekał nie wiem na co! Ale najważniejsze, że się udało, bez przestojów. Między wyrobieniem pierwszej partii styropianu o transportem kolejnej dostawy budowlańcy zdążyli wypalić po pół papierosa - to znaczy Marek i jeden z robotników, bo pan Jarek nie pali.

Musieliśmy jeszcze podjechać do bankomatu, żeby zostawić panu Jarkowi kolejne 450 zł na wywrotkę piachu, którego ciągle jest za mało - na dokończenie wypełniania środka i na obsypanie fundamentów z zewnątrz. Piach ma dotrzeć jutro na 8 rano.

Jutro mamy otrzymać kolejną karteczkę z zamówieniem. Tym razem będą potrzebne deski. Pan Jarek dokładnie policzy ile:
- Nie tak wiele, może z metr, a może półtora? Jutro powiem.
Deski są potrzebne – jak wyjaśniał pan Jarek – do rusztowań. Metalowe stelaże pan Jarek przywiezie swoją przyczepką, ale po gołej konstrukcji stelaży chodzić się nie da. Trzeba na nie rzucić kilka desek, i to pozbijanych ze sobą w tzw. blaty, żeby platformy do chodzenia były szerokie, bezpieczne i żeby deski się nie rozjeżdżały. Potem deski te będą wykorzystywane przy robieniu stropu:
- Deski się nie zmarnują, pani się nie boi. Teraz do łażenia, potem do zalewania wieńca. Wszystko pójdzie – objaśniał pan Jarek. Nic nie zrozumiałam ale przekonam się z czasem.
Deski będą kosztować na oko jakieś 600 zł, czyli mamy nowy wydatek, którego nie uwzględniałam w moich szacunkowych obliczeniach. Oj, robi mi się gorąco, bo nie mam pojęcia, do jakiej kwoty ostatecznie dobijemy.

Na piątek umówiony jest pan hydraulik o śpiewnym nazwisku Kukułka. Przed zalaniem posadzek ma on zrobić wyprowadzenie kanalizacji. To wcale nie taka mała robota, polega na rozprowadzeniu rur kanalizacyjnych pod wszystkie podejścia kanalizacyjne w domu. Ujście do kanalizacji będzie więc w kuchni, w łazience i w kotłowni. Orientacyjny koszt to 1 100 zł, w tym 400 zł robocizna plus 700 zł materiał. Chyba niedrogo, ale to podobno cena specjalna dla pana Jarka, który współpracuje z tym hydraulikiem od lat.

Pan Kukułka materiały kupi sam, w hurtowni, a potem przedłoży nam fakturę. Mam nadzieję, że tą hurtownią nie będzie Castorama, ale jakiś przyjazny cenowo skład specjalistyczny z materiałami o jakości ponadmarketowej. Oczywiście pan hydraulik zaznaczył, że jeśli chcemy sami robić zakupy, to oczywiście możemy:
- Mnie jest obojętne. Może pani sama kupować, tylko że musiałbym wszystko pani wytłumaczyć, co kupić. No i trzeba wiedzieć co jest dobre, żeby nie kupić jakiejś tandety. Bo wie pani, to się układa, zalewa betonem i to powinno być pewne, dobrej jakości. Bo jak się taka rura pod wylewką posypie, to szkoda gadać, jakie to koszty. Myślę, że jednak wygodniej będzie, i dla pani i dla mnie, gdy ja sam pokupuję. Ja po prostu znam te materiały, znam producentów. A fakturę potem dam, to pani sobie wszystko sprawdzi – wyjaśniał pan Kukułka.
Oczywiście facet ma rację. Przez telefon robi dobre wrażenie, nie wyglądał na krętacza. No i ma wypracowany z hurtownią układ, że materiały niewykorzystane bez problemu zwraca i oddają mu kasę.

To dobra propozycja. Nie mam siły uczyć się jeszcze terminów hydraulicznych. Nic nie wiem o rurkach, o kolankach, o ich średnicach i o materiałach, z jakich są wykonywane. Nie mam też pojęcia, czy rury mają być pomarańczowe czy siwe czy jeszcze jakieś inne, ani jakich producentów lepiej omijać szerokim łukiem. Nie wiem też, gdzie są sklepy hydrauliczne. Wystarczająco mocno angażuje nas w zakupy pan Jarek, więc hydraulikę sobie darujemy. Zaufamy panu Kukułce.

Ale wracamy do fundamentów, których budowa cały czas trwa. Na ocieplonych styropianem ścianach fundamentowych rozwinięta zostanie poziomo druga warstwa folii izolacyjnej fundamentowej. Na tej folii wymurowana będzie wysoka na jeden bloczek opaska - stąd należało dokupić 35 sztuk. I dopiero na tym wianuszku zbudowanym na folii panowie zaczną stawiać ściany właściwe z pustaków ceramicznych. Pan Jarek bloczki ma wyliczone co do sztuki. Szacunek. Niczego jeszcze nie zostało, niczego nie kupiliśmy niepotrzebnie. Lubię pana Jarka!

Upał jest niemiłosierny, termometry pokazują 40 stopni, telewizja trąbi o ofiarach śmiertelnych. Nie mam pojęcia, jak robotnicy to wytrzymują. Ludzie snują się po ulicach jak śnięci, wszyscy zmęczeni upałem. A pan Jarek i jego ekipa pracują non stop, i to w zabójczym tempie.
Pan Jarek nakłada na kark i uszy grubą warstwę białego kremu z filtrem, naciąga czapkę z daszkiem na głowę, pod nią zakłada arafatkę chroniącą kark, jak u Beduina na pustyni, i zasuwa w pełnym słońcu od 7 rano do 16 po południu. My ledwie zipiemy z upału, nie pracując fizycznie w pełnym słońcu, a oni nie odpuszczają. Nam się aż tak nie spieszy, mogliby robić przerwy, przynajmniej około południa, ale nie robili. To stawało się aż niebezpieczne dla ich zdrowia. No cóż, ich sprawa. My tylko dowoziliśmy zgrzewki wody mineralnej. Na szczęście od jutra ma się trochę ochłodzić. Oby.
Kolega Jarosław mówi, że mamy fuksa z tą pogodą, bo jakby padało przy wykopach fundamentowych, to byłoby słabo. Pan Jarek też stwierdził, że woli ten upał niż gdyby miał padać deszcz:
- Na poprzedniej budowie każdy dzień zaczynaliśmy od wypompowania wody z dołów. Do dupy taka robota, w wodzie po kolana. I wszystko się zapada i nic nie widać. To już wolę upał – mówił pan Jarek. Znów mamy szczęście ;)

Dziś na budowie był nasz architekt. Sprawdzał głębokość fundamentów pod domem sąsiadów. Pan Jarek trochę się podśmiewał z pana Piotra:
- Jaki był zadowolony z pracy, dumny z projektu, i zagadał od sasa do lasa, że "Dzięki panowie!", z uściskiem dłoni - relacjonował pan Jarek ironicznym tonem.
No tak, dla pana Jarka architekt to laluś, zwykły gryzipiórek, co narysował kilka kresek, porobił kilkadziesiąt stron nikomu niepotrzebnych opisów i teraz sądzi, że bez niego nic by nie było.
- A mnie tam wystarczy zwykły szkic, parę wymiarów. Ja wiem jak budować, bez tych ich biurokratycznych bzdur. Chore te przepisy są i tyle – pan Jarek krótko i zwięźle podsumował biurokrację. Trochę racji w tym jest. Wymagany prawem zakres projektu to gruba przesada. Z drugiej strony jakiś porządek musi być. Projekt porządkuje wszystko.

Wczoraj wypisałam tablicę informacyjną, która musi wisieć na placu budowy. Nie wiem czy zrobiłam to dobrze, bo podałam tylko imiona, nazwiska oraz numery telefonów. Nie wpisałam natomiast adresów (ani naszego, ani kierownika budowy, ani architekta), chociaż w rozporządzeniu na temat tablic (bo takowe istnieje i nawet je przeczytałam) każą te adresy pisać.
Podobno nikt się tego rozporządzenia ściśle nie trzyma. Zresztą na samej tablicy nie było miejsca na adresy. Ważne, że są nazwiska i telefony.


Przyznam, że nie kleją mi się te wszystkie polskie przepisy. 
Z jednej strony sejm uchwala ustawę o ochronie danych osobowych, która czyni z imion, nazwisk i adresów tajemną świętość. Ustawa ta rodzi wielkie rzesze urzędników czuwających nad ochroną owych danych, żeby nikt niepowołany się o nich nie dowiedział. 
Wypełniając byle ankietę albo składając CV trzeba się posłużyć formułką o wyrażeniu zgody na wykorzystanie swoich danych osobowych. 
Ustawa nakłada ogromne obowiązki biurokratyczne, sprawozdania ze zbiorów danych osobowych, jakimi się administruje i inne pierdoły. Nakłada też obowiązki faktyczne, bo trzeba te dane osobowe należycie chronić, zabezpieczać, posiadać systemy informatyczne odporne na włamania, ustawiać biurka w urzędach tak, aby treść wyświetlana na monitorach nie była widoczna dla petentów i plombować oraz ochraniać lokale, aby dane nie wyciekły. Dane osobowe w świetle ustawy to pilnie strzeżona tajemnica.

Na placu budowy natomiast każe się wieszać tablice informacyjne z podaniem do publicznej wiadomości, każdemu przypadkowemu przechodniowi na tacy, wszelkich danych osobowych – imion, nazwisk, adresów i telefonów! Osobiście uważam, że podanie mojego adresu zamieszkania na takiej tablicy stanowi dla mnie potencjalne zagrożenie. Ja nawet na domofonie nie pozwoliłam napisać mojego nazwiska, więc teraz miałabym wypisywać wszystko na żółtej tablicy powieszonej na płocie? Nie nie. Wystarczy, że podałam nazwisko i telefon. W razie – tfu tfu – konieczności skontaktowania się z inwestorem (czyli ze mną i Markiem) albo z kierownikiem budowy (czyli z Krzyśkiem) telefony muszą wystarczyć.
Jeśli tablicę wypełniłam źle, trudno. Niech się martwi Krzysiek, bo to kierownik za nią odpowiada i to on powinien ją wypisać.

Wypełnienie tablicy to niby prosta sprawa, chociaż co do niektórych kwestii miałam wątpliwości. Po przestudiowaniu rozporządzenia i przeczytaniu kilku forów budowlanych wypełniłam ją tak:
  • W polu "Wykonawca" wpisałam "System gospodarczy" i podałam własny numer telefonu. Pan Jarek potwierdził, że tak właśnie należało zrobić, bo wykonawców będzie kilku.
  • W polu "Budowa" wpisałam "Dom mieszkalny jednorodzinny, ulica, numer, Łódź".
I to chyba tyle kłopotliwych pól, nad którymi musiałam się chwilkę zastanowić. Reszta łatwa.
Niektóre pola pozostawiłam puste, bo nie powołuję inspektora nadzoru ani innych fachowców poza obowiązkowym kierownikiem Krzysztofem.

Pan Jarek obiecał zamontować tablicę gdzieś przy siatce. Planował zbić stojak z króciaków, które już spełniły swoją rolę przy fundamentach i leżą sobie teraz na stosiku, w idealnym porządeczku zresztą. Ostatecznie przymocował tablicę drutem do siatki ogrodzeniowej.

Dziś dotarło do nas, że zarówno ganek jak i taras nie będą ukończone na tym etapie budowy. Gdy o nie zagadnęłam pana Jarka, oświecił mnie, że to nie wchodzi w zakres naszej umowy. Owszem, pan Jarek zrobi daszki - jako elementy dachu. Podłóg natomiast ani schodków niestety nie. Robi się je jako niezależne od domu elementy. Powstaną pewnie przy okazji przebudowy wjazdu na działkę i układaniu chodników.
Pan Jarek powiedział, że takie roboty wykonuje jego szwagier, więc jeśli chcemy namiary to nie ma problemu. 
Oczywiście chcemy namiary, bo jeśli szwagier jest choć w połowie tak sumienny i dobry jak pan Jarek, to nawet nie będę próbowała szukać innego wykonawcy. No i skoro pan Jarek go poleca, to musi być dobry. Na razie sprawę odkładamy na daleki czas. Najpierw niech powstanie dom. Na początek zapewne ułożymy sobie prowizoryczny ganek i taras z palet, których na budowie leży coraz więcej, zostają po wykorzystanych bloczkach, pustakach i cemencie.

Dużo jeszcze przed nami. Jeszcze nie są skończone nawet fundamenty, a ja nie mogę się doczekać murów. Może wtedy będzie mi łatwiej wyobrazić sobie wielkość pokoi.

Marek dziś przez pół dnia studiował projekt, a konkretnie rzuty z rozmieszczeniem ścian. Tak naprawdę dopiero teraz zaczyna do niego docierać, że to się dzieje. Wcześniej Marek uzgadniał jedynie górę, nie ingerował w rozkłady pomieszczeń w części mieszkalnej. Nie wiedział nawet, w którym miejscu zaplanowany jest pokój, a w którym kuchnia. To ja ustalałam wszystko z panem Piotrem architektem. Ja wymyślałam, gdzie trzeba przesunąć okno, i gdzie zrobić wejście na taras. Teraz dopiero, gdy niczego już nie można zmieniać, Marek wreszcie się z tym zapoznał. Chodził po domu z centymetrem krawieckim, rozstawiał pufy i taborety w wirtualnych narożnikach i wizualizował sobie nasz dom. Obmyślał, gdzie będzie wieszak, a gdzie szafa. Stawialiśmy fotele na wyimaginowanym tarasie, czyli na środku dużego pokoju z zaznaczoymi narożnikami i cieszyliśmy się, że duży będzie. I tu muszę się pochwalić. Marek nie miał żadnych uwag do rozkładu! Niczego nie chciałby zmieniać. Pochwalił nawet, że fajnie to zaplanowałam.

Ja też póki co jestem zadowolona z rozkładu pomieszczeń. Wszyscy znajomi nas straszą, że na papierze to całkiem co innego niż w realu i że zawsze jakieś błędy wychodzą „w praniu”. Że gdyby mogli zaprojektować swoje domy jeszcze raz, to wiele by pozmieniali. Ale ja na razie tak nie mam. Wierzę, że u nas wszystko jest idealnie, dokładnie tak, jak ma być!
Nie daję się straszyć i nie słucham mądrości ludzi. Najpierw mnie straszyli:\
- Zobaczysz, jak wyjdziesz za mąż, to wszystko się skończy!
A ja jakoś nie zauważyłam zmiany, poza innym nazwiskiem w dowodzie wszystko jest po staremu.
Potem słyszałam:
- Jak przyjdą dzieci, to dopiero się zacznie!
No i zaczęło się, nowi ludzie się zaczęli. I jest super.
Teraz słyszę:
- Jak się wprowadzisz, to będziesz chciała wszystko pozmieniać! Dopiero się okaże, że ta ściana jest za daleko, a tamta za blisko.
I co? I na razie nie wiem, bo z samych fundamentów niczego nie umiem wywnioskować. Mam nadzieję, że ludzie znów się pomylą.