Dom

Dom

niedziela, 31 maja 2015

60. Gonty bitumiczne miedziano-brązowe

2014-04-15

Dach się robi. Znaczy się robi go czterech facetów, których ani imion ani nawet twarzy nie pamiętam. Jacyś tacy ci panowie mrukowaci, nie odzywają się.
To ekipa pracująca pod wodzą szefa, pana Adnrzeja-dekarza, do którego kontakt otrzymaliśmy na rozpisce od pana Jarka.
Pan Andrzej, w przeciwieństwie do swoich pracowników, jest komunikatywny aż nadto, gaduła i żartowniś jakich mało. Po każdej z nim rozmowie człowiek ma dobry humor, bo ten facet zaraża optymizmem i entuzjazmem.



Jutro musimy wypłacić panu Andrzejowi–dekarzowi zaliczkę w kwocie 4 000 zł, bo pół dachu jest już pokryte gontem, a my poza drobną zaliczką w hurtowni nie zapłaciliśmy ani za większość materiałów ani za robociznę. Pan Andrzej sam załatwił przywiezienie materiałów ze składu budowlanego, a ponieważ go tam znają, dają mu materiały bez zapłaty, do rozliczenia potem.

Odnośnie wyboru gontów na dach muszę przyznać, że była to trudna decyzja.
To, że chcemy gonty a nie inne pokrycie, było postanowione już dawno. Inne rodzaje dachów nam nie odpowiadają.
Dachówka ceramiczna jest zbyt droga, ciężka, wymaga specjalnie mocnej więźby dachowej i wcale nam się aż tak nie podoba. To znaczy bywa piękna, ale do naszego dachu, prostego, dwuspadowego, wiejskiego, nie pasuje. Odstraszają mnie zwłaszcza ciężkie i niezgrabne gąsiory, czyli nakładki na łączenia płaszczyzn dachu.
Z kolei blacho-dachówka to po prostu blacha, czymś wprawdzie powlekana i często ładna, ale to arkusze blachy uformowane w kształt dachówek przy pomocy ogromnych pras. A blacha to zawsze blacha. Wcześniej czy później zardzewieje, a tego niecierpię! Przeraża mnie wizja wyżartych prez rdzę dziur w dachu. No i blacha jest potwornie głośna. Przy deszczu krople bębnią w nią niesamowicie, a przecież na górze pomieszczenia muszą być doskonale wytłumione, żeby nie przeszkadzać w pracy Markowi.

Wychodzi na to, że gonty to najlepsze dla nas rozwiązanie. Oczywiście najlepszy byłby gont drewniany, prawdziwy, ale koszty takiego pokrycia są zdecydowanie poza naszym zasięgiem.
Gonty bitumiczne wydają się być tanią i dobrą alternatywą. Są ciche, trwałe, ładne, lekkie – w sam raz dla nas.

Naczytałam się w Internecie, że najlepsze są gonty firmy Owens Corning i że wszystkie inne produkty niewarte są uwagi, bo są słabe, cienkie i tandetne. Gonty Owens Corning okazały się bardzo drogie, kosztowały prawie 40 zł/m2. I pewnie dlatego są tak dobre i chwalone, jakość w tym przypadku rodzi cenę. No cóż. Szukamy dalej. Ofert jest multum.

Wyczytałam także, że gonty powinny mieć pod spodem warstwę z klejem na całej swojej powierzchni, a nie – jak to ma miejsce w większości przypadków – tylko na pasku klejącym w ich górnej części. Takie częściowo tylko podklejane paski powodują, że niepodklejona część gontu jedynie leży na dachu i wiatr łatwo takie luźne fragmenty gontów niszczy, łamie i zrywa. Trzepocą one na wietrze aż się pourywają. Należy więc szukać gontów klejonych na całej ich powierzchni.

Naczytałam się też o pseudo-fachowcach. Że położenie gontów bitumicznych to nie taka prosta sprawa, że to łatwo schrzanić, że źle wykonana robota powoduje, iż dach przecieka i że w rezultacie, na skutek błędów w montażu, ludzie przykrywają cieknące gonty blachą, a więc płacą za pokrycie dachu podwójnie. No sporo zagrożeń tu się wyłania. Aż mnie zmroziło.


Pan Andrzej-dekarz uspokoił nas:
- Pewnie, że Owens Corning są dobre, ale szczerze powiem, że może bez przesady. Spokojnie można kupić porządne gonty w dużo niższej cenie.
Pan Andrzej od lat kładzie gonty tylko dwóch, sprawdzonych i jego zdaniem bardzo dobrych producentów. Są to nieco tańszy Katepal i nieco droższa Isola.
Obydwa warianty to gonty w technologii skandynawskiej, bodajże fińskie (ale głowy nie dam). I Katepal i Isola oferują gonty z warstwą kleju na całej powierzchni, w dodatku są samowulkanizujące się na słońcu. Pan Andrzej zapewniał, że taki gont skleja się w jednolitą warstwę, która jest nie do ruszenia. Nawet jeśli przy zamocowaniu (na gwoździe i klej spod spodu) gont nie od razu przylega, to po kilku słonecznych dniach skleja się z sobą doskonale i jest bardzo szczelny.
- W dodatku takie pokrycie z gontu jest podwójne, dostaje pani na dachu podwójną warstwę papy, bo listki zachodzą na siebie, jak łuska. No i pod spodem jest jeszcze warstwa papy podkładowej, tylko gdzieniegdzie podziurawionej gwoździami, więc dach będzie naprawdę dobrze zabezpieczony - tłumaczył pan Andrzej.

Dekarz- Andrzej wycenił robociznę krycia dachu gontem wraz z zamontowaniem obróbek blacharskich, rynien, wyłazu dachowego w pobliżu komina i jakichś tam wywietrzników do wentylacji (o których nic jeszcze nie wiem, a które podobno są w projekcie) na kwotę 35 zł/m2 x 240 m2 = 8400 zł.
- Od razu daję upust do kwoty 8 200 zł no i za naprawę zerwanej przez wiatr papy, w sytuacji gdy biorę zlecenie robienia całego dachu, nie liczę nic. Zapłacicie tylko za 3 rolki papy, zgodnie z fakturą. Ok? Może być? Pasi? No i dodatkowo musicie oczywiście kupić wszystkie materiały, których będę potrzebował. To ja powiem co kupić, z możliwością wyboru, co się podoba, co tańsze, co droższe, to sobie posprawdzacie i wybierzecie.
- Stoi! Robimy to!

Pan Andrzej przygotował nam wycenę materiałów w dwóch wariantach, a więc mieliśmy do wyboru gonty Katepal albo gonty Isola. On współpracuje w dwiema firmami handlującymi tymi gontami, dał nam adresy na obydwa składy:
- Jak chcecie, to możecie oczywiście szukać innych handlowców, ale ja sprawdziłem całe województwo i taniej nie znalazłem.
Obydwu proponowanych producentów gontów pan Andrzej chwalił za jakość, ale decyzję o wyborze pozostawił nam. Wiadomo, konieczny jest wybór wzoru, koloru, kształtu łusek. 

No i ważne jest to, że zakupy zrobiliśmy z VAT-em 8% a nie 23%, bo zamawiamy gonty wraz z usługą montażu – dzięki temu, że pośredniczy w tym pan Andrzej. Ja już nie wnikam, co łączy pana Andrzeja z tymi składami budowlanymi, czy faktycznie jest ich pracownikiem i jak się dzielą kasą . Faktem jest, że zakup samych materiałów, bez montażu, byłby sporo droższy.

Nie szukaliśmy już żadnych więcej innych gontów. Cena za m2 zaproponowana w wycenach sporządzonych za pośrednictwem pana Andrzeja była ok w porównaniu z cenami dobrych gontów z Internetu. Tańsze Katepal są po 28 zł/m2. I jakoś tak pan Andrzej wzbudził nasze zaufanie. Przekonywał, że położył tego towaru już na bardzo wielu dachach, robi to od lat i nic się z tym złego nie dzieje. Gont przykleja się na amen i służy latami. Twierdził nawet, że gont dobrze położony jest trwalszy niż blacha, która po kilku latach rdzewieje i wtedy zazwyczaj nadaje się tylko do wymiany.

Pan Andrzej początkowo nie chciał żadnej zaliczki, nie chciał też pisemnej umowy na robociznę:
- No przecież jesteśmy poważnymi ludźmi. Umowy można pisać, ale jak ktoś jest nieuczciwy to to i tak nic nie da.
Nie chciał też toi-toja ani klucza od garażu. Stwierdził, że stacja benzynowa oraz market z wc są na tyle blisko, że szkoda sobie zawracać głowę wynajmowaniem toj-toja. W razie potrzeby sobie poradzą, zwłaszcza, że zabawią u nas tylko kilka dni, maksymalnie tydzień. Fajnie, zawsze to 150 zł miesięcznie w kieszeni. Poprosiłam go:
- Panie Andrzeju, toj-toja możemy oczywiście zamówić, żebyście nie robili gnoju sąsiadom pod płotem.
- Spokojnie, chłopaki i tak palą papierosy non stop, więc co chwilę któryś jedzie po fajki. A w pobliskim markecie jest piękna, duża toaleta. Niech się pani tym nie martwi. Chlewu nie zrobimy.

Początkowo mieliśmy pomysł na gonty w kolorze siwym, nieco cieniowanym, przechodzącym w czerń. Pan Andrzej jednak serdecznie odradzał nam ten kolor. Stwierdził, że siwe gonty wyglądają dobrze tylko na małym fragmencie ekspozycji w składzie budowlanym. Natomiast cała połać siwego dachu prezentuje się bardzo brzydko, od razu wygląda jak stara, spłowiała papa.

Cóż, nasza koncepcja legła w gruzach. Nie będę się upierać, że chcę siwe, skoro praktyk twierdzi, że to brzydkie. Postanowiliśmy zaufać fachowcom. Trzeba było jechać pod wskazane adresy (oczywiście miejscowości satelickie wokół Łodzi) i zobaczyć, jak to wygląda na żywo. Z otrzymanych od pana Andrzeja folderów reklamowych nic nie można wyczytać, nie da się podjąć decyzji na podstawie zdjęć, które zwyczajnie kłamią i nie oddają rzeczywistości.

Najpierw oglądaliśmy gonty Isola, te nieco droższe. Niestety, wzornictwo i kolory nas nie powaliły. W zasadzie spodobał nam się jeden, prosty wzór równych jednakowych prostokątów, w jednolitym kolorze ciemnego brązu pomieszanego z lekkim grafitem. Na pierwszy rzut oka kolor ten wydawał się odpowiedni, nie był ani zbyt rudy ani zbyt brązowy i pasował do ciemnego grafitowego klinkieru na naszym kominie. Do tego pasowałyby blachy czarne – matowe, no i czarne rynny, plastikowe.
Poprosiliśmy o wycenę tego właśnie wariantu, nie będąc jednakże przekonanymi, że wybrany gont faktycznie nam się podoba. Obawiałam się, że taki jednobarwny dach będzie zbyt smutny, nudny i w dodatku będzie na nim znać każdą ptasią kupę. 
Głupio było tak po prostu wyjść. Zawróciliśmy głowę sprzedawcy (miał za krótkie spodnie i był podkasaniec, ale bardzo miły i zaangażowany w obsługę nas, potencjalnych kupców). Naoglądaliśmy się gontów, wypytaliśmy o wszystko, dobraliśmy kolor blachy spośród zaprezentowanego nam mnóstwa wzorników. Nawet jeden listek blachy w kształcie łezki dostałam w prezencie, żeby pokazać majstrowi co wybrałam. Zabawiliśmy w tym składzie prawie godzinę więc tak po prostu wyjść, nie dając nawet nadziei, że się zastanowimy, nie wypadało. Poprosiliśmy więc o wycenę wybranych przez nas wariantów i skłamaliśmy uprzejmie, że gdybyśmy się zdecydowali będziemy dzwonić i ustalać terminy dostaw oraz konto do przelewu. Opuszczając ten skład budowlany już wiedzieliśmy, że tych gontów nie kupimy.




Pojechaliśmy więc do drugiej firmy polecanej przez pana Andrzeja – tej z gontami Katepal. Tu nie dość, że trochę taniej, to i wzory dużo ciekawsze. Po obejrzeniu ekspozycji, gdzie były przeróżne kolory – od jaskrawo niebiesko-czarnych (to byłby odlot! na ich widok zaświeciły nam się oczy ale rozsądek wziął górę), poprzez zielone, rude, piaskowe i nie wiem, jakie jeszcze. W zasadzie wszystkie były ładne, cieniowane, mozaikowe, w plastry miodu, w łuski albo w nieregularne prostokąty.

Ten ostatni kształt najbardziej nam się spodobał. Rozważane przez nas pierwotnie siwe wyglądały faktycznie źle, a grafitowe były zbyt smutne, zbyt mocno przypominały zwykłą czarną papę. Wahaliśmy się więc między trzeba opcjami:
- piaskowym - jasny brąz cieniowany w beżowo-żółtym kolorze, był ładny, ale pasują do niego tylko białe rynny i obróbki, bo czerń to zbyt mocny kontrast, no a białe rynny to chyba zbytnia elegancja by była, nie pasuje to do naszej wiejskiej chaty;
- rudym-jesiennym - ten wydał nam się zbyt bliski czerwieni, której na dachach nie znosimy, bo jest wszędzie albo
- miedziano-brązowym – który ostatecznie wygrał.





Nasz gont miedziano-brązowy ma w sobie kilka kolorów – brąz przechodzi w grafit i czerń. A więc będą do niego pasować czarne rynny i czarne blachy, nasz grafitowy komin no i zaproponowana praz architekta kolorystyka malowania – a więc jasno-siwe szczyty na poddaszu, biały parter, do tego drewniane brązowe słupy. Tylko kwestia doboru pasujących do siebie odcieni i wszystko powinno się zgrać. W dodatku dach będzie nieco pstrokaty, a więc nie będzie widać – mam nadzieję – żadnych zabrudzeń czy też (nie daj Boże – oby ich nie było) pofałdowań papy spod spodu.

Pan Andrzej zapewniał, że żadnych pofałdowań nie będzie, bo gont dociąży papę, sklei ją i ładnie wyprostuje te drobne pęcherze, które pojawiają się w słońcu na samej tylko papie, i że będzie gładziutko i ładnie. Oby miał rację, jednak trochę się martwię i nie daje mi to spokoju. No jakiś powód do zmartwień mieć przecież muszę.


Nie umiałam sobie wyobrazić wybranego gontu na naszym dachu. Czy aby na pewno będzie to ładny dach? Zwłaszcza, że jego spadek ma duży kąt, 38 stopni, i calutkie połacie, od kalenicy aż po dolny brzeg, są doskonale widoczne z ulicy. Stojąc przed domem ma się widok na dokładnie cały dach, który tak wyeksponowany po prostu musi być piękny!
Pan sprzedawca zapewnił, że nasz wybór to jeden z lepszych wariantów, jakie mają w ofercie:
- Ten miedziano-brązowy na dachu wygląda super. A jak jesteście ciekawi efektu końcowego, to możecie sobie podjechać na ulicę Chocianowicką – nie jest długa – i popatrzeć, bo tam ostatnio dokładnie taki gont jak wasz był kładziony. A na dachu zawsze wygląda to inaczej niż na ekspozycji, więc warto podjechać i popatrzeć.
No i oczywiście sprzedawca schwalił pana Andrzeja, że to doskonały fachowiec i że na gontach zęby zjadł. Czyli że będziemy zadowoleni. Oby.


Same gonty kosztowały nieco ponad 7 tys. zł. Jednak to oczywiście tylko część kosztów wszystkich materiałów potrzebnych do pokrycia dachu. Trzeba do tego doliczyć wiele elementów, z których największą pozycję kosztową stanowią rynny i rury spustowe, blachy na obróbki boków dachu i wyłaz dachowy. I dochodzi mnóstwo detali, o których nie mieliśmy pojęcia. Pan Andrzej nie zaprzątał nam tym głowy, sam wszytko zamawiał i ustalał ze składem, co mu potrzebne. My dostaliśmy fakturę końcową na kwotę prawie 13 tys. zł i to z niej dopiero dowiedzieliśmy się, co poza gontami tak naprawdę kupiliśmy. Lista zakupów zawiera wiele wkrętów, uchwytów, zaślepek, dwa kominki (wyglądają jak podwodne torpedy) i jest wśród nich bardzo ważny element dachu - pas kalenicowy. 
Materiały są, niebawem dach będzie gotowy. Nie mogę się doczekać. 

niedziela, 24 maja 2015

59. Ksawery niszczyciel jako katalizator decyzji

2014-03-22

Nasz dom przetrwał zimę, ale nie obyło się bez drobnych szkód. Niestety, padliśmy ofiarą huraganowych wiatrów. Mieliśmy pecha do pogody, bo takie kataklizmy nie zdarzają się często, a akurat tej zimy nawiedziły nas aż dwukrotnie.

Najpierw szalał potężny huragan o niewinnym imieniu Ksawery. Niezłe ziółko z tego Ksawereg! Pozrywał setki dachów, powalił mnóstwo drzew i popsuł linie energetyczne w całym niemal kraju, pozbawiając ludzi prądu. Przez te swoje niszczycielskie działania Ksawery stał się niezwykle sławny. Mówiły o nim wszystkie telewizje i stacje radiowe. To była prawie klęska żywiołowa.


Z naszego dachu Ksawery zabrał sobie trzy paski papy. Najpierw je poderwał wwiewając od spodu, następnie podarł i zwiał na ziemię, odsłaniając gołe połacie płyt OSB.
Zadzwoniła do nas sąsiadka z naprzeciwka z tą niemiłą informacją, że niestety mamy dach do naprawy. Na szczęście to tylko kawałek papy. Inny dom z naszej ulicy, który jest w trakcie budowy, stracił pół dachu!

Chciał nie chciał musieliśmy naprawiać dach. Zadzwoniliśmy do naszego majstra z błagalnym wołaniem „Panie Jarku, pomocy!”.
Pan Jarek nie był zachwycony propozycją wspinania się na stromy dach w czasie panujących wtedy przenikliwych mrozów, spotęgowanych wielokrotnie arktycznym wiatrem. Aura była tak paskudna, że ludzie stawiali futrzane kołnierze i kurczyli się w sobie. Nikt nie spacerował a ci którzy zmuszeni byli wyjść na zewnątrz jedynie przemykali ulicami, byle jak najszybciej dotrzeć do budynków albo do aut, od których drzwi chciało pourywać. Wiatr wiał jak szalony i był koszmarnie nieprzyjemny. Na taką pogodę psa by człowiek nie wygonił na dwór, a tu trzeba rozkładać robotę na dachu! Koszmar.
Na szczęście pan Jarek zgodził się na odpłatną naprawę. Rozpoczęcie prac przekładał dwukrotnie, bowiem wiatr był zbyt niebezpieczny.
- Dziś nie damy rady rozwijać papy na dachu, bo wiatr nas zdmuchnie. Niestety, musimy poczekać aż siła wiatru zmaleje - mówił przez telefon pan Jarek.
Musieliśmy dokupić trzy rolki papy i drewniane grube listwy, z których pan Jarek miał nabić na dach stopnie do wchodzenia po stromiźnie.

Drewniane stopnie wcześniej były na budowie, ale chłopaki, za naszą zgodą, pobrali sobie te "niepotrzebne" klocki do palenia w piecach. Nikt nie przypuszczał, że będziemy ich jeszcze potrzebować i teraz musieliśmy ponownie kupować drewno. Cóż, mamy nauczkę, że deski i klocki można rozdawać dopiero po skończeniu budowy, a nie w trakcie, bo to się po prostu przydaje.

Pan Jarek znów utyskiwał, że to wszystko wina papy, że skoro kupiliśmy tandetę, to teraz mamy.
Nowa papa do naprawy dachu rzeczywiście była o niebo lepsza od tej pierwszej. Praktycznie nie dawała się rozedrzeć, podczas gdy papa stara kruszyła się w rękach bez najmniejszego problemu. 
Wtedy gdy kupowaliśmy feralną papę każdy sprzedawca nas zapewniał, że papa ma prawo się łamać i że to w niczym nie przeszkadza. Tym bardziej jeśli ma to być - tak jak u nas - papa podkładowa pod gonty bitumiczne. Gdybyśmy wiedzieli, że tak się to skończy, z pewnością szukalibyśmy lepszego produktu, aż do skutku.

Nowa papa to nowy produkt, który dopiero wchodzi na rynek (tak nam powiedziano w hurtowni). Wtedy gdy szukaliśmy papy na nasz dach, nie było jej jeszcze w sprzedaży. Wtedy dostępne były tylko papy na tekturze albo termozgrzewalne (kilkakrotnie droższe i przeznaczone do innych celów niż jako podkład pod gonty bitumiczne). Nie było specjalnego wyboru i po znalezieniu pierwszej papy „na welonie” w jednym ze składów, zaprzestaliśmy dalszych poszukiwań. To był błąd, za który teraz płacimy. 
Trudno. Czasu nie cofniemy. Dziś wiem, że należało szukać mocniejszej papy.

Pan Jarek naprawił dach, marznąc niemiłosiernie na mroźnym wietrze. Razem z materiałem naprawa kosztowała nas około 600 zł. Dzięki Ksawery! Nie wracaj!
Nowa papa jest świetna. Nie wiem, kto jest jej producentem ale na fakturze widnieje nazwa "papa wierzchniego krycia poliester PET SBS". Sprzedawana jest w rolkach po 15 m2 i za trzy rolki zapłaciliśmy 315 zł, więc cenowo również jest bardzo atrakcyjna. Polecam!
Listwy nabite przy okazji mocowania nowej papy pan Jarek pozostawił na dachu. Nie odbijał ich:
- Niech lepiej zostaną to przynajmniej papę przytrzymają.


Martwiliśmy się trochę o te odsłonięte płyty OSB, na które przez kilka dni do czasu naprawy padał deszcz. Przez szczeliny woda wlewała się do domu tworząc kałuże na posadzkach. Murom i wylewkom woda nie zaszkodzi, to wyschnie, ale martwiliśmy się, żeby płyty nie namiękły. 
Na szczęście nic się nie stało. Pan Jarek zapewniał, że aby takie impregnowane płyty OSB, przeznaczone przecież do zastosowań zewnętrznych, się zniszczyły, to musiałyby stać odkryte na deszczu przez kilka miesięcy. Trzy dni deszczu nie są w stanie ich popsuć. I tak właśnie było.

Naprawiony przez pana Jarka dach postał sobie w całości tylko przez kilka tygodni, bo oto znów, w marcu, przy gwałtownej wymianie frontów atmosferycznych, kolejny silny wiatr zerwał nam kolejne pasy słabej papy!

Gdy tak wiało, i gdy słyszeliśmy w telewizji komunikaty o ogromnych zniszczeniach dokonanych przez wichury, z trwogą spoglądaliśmy za okno. Drzewa prawie kładły się na ziemi. Co chwilę słuchać było syreny straży pożarnej wzywanej do powalonych pni. Pod skórą przeczuwaliśmy, że nasz dach znów jest w tarapatach.
Gdy zadzwoniła sąsiadka z Łopianowej i odczytałam na wyświetlaczu jej numer telefonu, już wiedziałam, że mamy problem. Nasz dach nie wyszedł z tego cało. Niby szczęście w nieszczęściu, że znów chodziło "tylko" o papę, i tylko o trzy paski, ale marna to pociecha.

Telefonowanie do pana Jarka i żebranie o kolejną odpłatną naprawę, oraz wysłuchiwanie przy tym jego uszczypliwych komentarzy, że to przez nasze tandetne zakupy, nie należy do przyjemności. Ale co było robić. Nie znamy innych fachowców.
Niestety. Pan Jarek tym razem odmówił nam pomocy, ponieważ uległ wypadkowi i był wyłączony z jakichkolwiek prac. Przerżnął sobie rękę piłą elektryczną! Brrr, aż mi się go zrobiło żal, pomimo, że bywa gburowaty i trudno się z nim rozmawia, to szkoda faceta.

W rozmowie pan Jarek przypomniał, że dawał mi numery telefonów do dwóch dekarzy (o czym ja zapomniałam), więc mogę próbować umawiać się z którymś z nich. Podesłał mi jeszcze esemesem namiar na trzeciego fachowca od dachów.

Jeden z polecanych przez pana Jarka dekarzy, niejaki pan Andrzej, w rozmowie telefonicznej wydał mi się całkiem konkretny i kontaktowy. Umówiliśmy się z nim na spotkanie na budowie, żeby zobaczył rozmiar szkód i ocenił koszty naprawy.
W pierwszej wersji rzucił cenę robocizny dwukrotnie wyższą, niż za naprawę wziął pan Jarek. Ale nie mamy wyjścia. Przystaliśmy na to. Pan Andrzej popatrzył na nasz nieszczęsny dach i orzekł, że to nic wielkiego:
- Tak przymocowaną papę wiatr zawsze będzie zrywał. Nie ma na to siły. Każda niezabezpieczona obróbkami blacharskimi papa rwie się od wiatru. Zwłaszcza, że jest bita bez podkładek. A przecież ostatnio to nie był wiatr, tylko klęska jakaś, kataklizm. Nie mogłem się z robotą wyrobić, tyle było napraw – mówił pan Andrzej.
- A czemu w takim razie papę przybili bez podkładek? Może to właśnie był błąd? – spytałam.
- Nie nie. Żaden błąd. Pod gonty podkładek być nie może, bo dach musi być prawie idealnie gładki. Jak przyjdzie wiatr, to nie ma na to siły. On się wpycha od dołu, wwiewa między papę a płytę i to jest tak ogromna siła, że dziury w papie od łebków gwoździ robi z lekkością. Bardzo często tak jest. Dlatego warto jest od razu kryć dach na gotowo, żeby były obróbki blacharskie, które przytwierdzają i zabezpieczają pokrycie dachu dookoła, z każdego boku. Taka papa na gwoździe jest całkiem bezbronna wobec wiatru – wyjaśniał pan Andrzej.

Tak więc niczyja to wina. To się po prostu zdarza. Wiatry były naprawdę straszne, taki pech.
Pan Andrzej orzekł, że nasza papa wcale nie jest zła:
- Że się drze? To nie przeszkadza gontom, które i tak są przybijane gwoździami i dodatkowo przyklejane (samowulkanizujące się). Wręcz przeciwnie, ta papa pod gonty nadaje się świetnie, bo jest cienka i nie będzie żadnych nierówności. Podda się gontom bez pofałdowań i dach będzie idealnie gładki - wyjaśniał. 

Nasza papa miała spełnić rolę ochrony dachu przed śniegiem i deszczem - co przez zimę zrobiła, (dopóki nie została zdarta fragmentami przez huragan). Papa ta będzie też pierwszą warstwą chroniącą przed wiatrem, chociaż to zdaniem pana Andrzeja zbyteczne:
- Niektórzy przybijają gonty bezpośrednio do płyty OSB, bez żadnej papy podkładowej i w niczym to nie przeszkadza – mówił.
No, pocieszające są takie opinie.
Po dokładnych oględzinach dachu pan Andrzej wskazał dwa warianty działania:
- Jeśli macie państwo pieniądze na pokrycie tego dachu gontem na gotowo, z obróbkami blacharskimi i z rynnami, to proponuję nie czekać aż kolejny wiatr znów coś zerwie, tylko skończyć ten dach. Ale uprzedzam, że przy takim rozwiązaniu jak teraz, zerwie na pewno, bo papa zawsze leci. 
A jeśli nie macie państwo teraz funduszy, to ja to połatam, czyli uzupełnię brakującą papę. Ale dodatkowo ponabijam na wierzch deski. Pewnie zostały wam jakieś z budowy? No właśnie, widzę, że są. Więc ja to tak zabezpieczę, że wiatr już nic tu nie zrobi. A potem, jak będą zakładane gonty, to te deski się odbije i już. A dach zabezpieczony deskami przytrzymującymi papę może sobie stać nawet trzy lata. Więc jak państwo chcą. Proszę się zastanowić i będziemy działać, czy tak doraźnie, czy też na gotowo. Jak wybierzecie.

Uff. Co za ulga! Dla tego faceta wszystko jest proste. I mówi sensownie, nie naciska, nie namawia, nie naciąga. Inni dekarze, z którymi rozmawiałam przez telefon, wspominali coś, że ta stara papa to będzie raczej do zerwania (a to też trochę kosztuje). Niektórzy proponowali, że lepiej będzie przykryć nasz dach papą termozgrzewalną.
Przekazałam te uwago panu Andrzejowi a on stwierdził:
- Żadne zrywanie papy nie wchodzi w grę! Ktoś głupoty gada. Ta papa to dobra dodatkowa warstwa, jest prosta, niesfałdowana i nie ma potrzeby, ba nawet nie powinno się jej zrywać. A papa termozgrzewalna to jest ohyda, brzydactwo, które nie nadaje się do dachów spadzistych, jak ten wasz. Papę termozgrzewalną kładzie się na dachy bardziej płaskie, których nie widać z ulicy, bo to naprawdę żadna ozdoba. Proszę mi wierzyć.

Umówiliśmy się z panem Andrzejem, że przemyślimy temat. Nie chcemy drżeć ze strachu, że kolejny wiatr znów narobi szkód. Nie podoba nam się też wizja naprawiania dachu co miesiąc. Niby te nabite na papę deski mają powstrzymać niszczycielską moc wiatrów, ale to prowizorka, nie wiadomo, czy się sprawdzi. Naprawianie dachu co miesiąc to żaden interes, tylko wyrzucanie pieniędzy do kosza.
Tak oto postanowiliśmy, że kończymy dach. Wcześniej czy później i tak będziemy musieli to zrobić. Ksawery stał się katalizatorem przyspieszającym tę decyzję.

Pan Andrzej obiecał przygotować wycenę w kilku wariantach, dla różnego typu gontów. Jest ich bowiem na rynku mnóstwo i rozbieżności cenowe oraz jakościowe są olbrzymie. Ma zaproponować dwa, trzy sprawdzone warianty i obiecał wskazać adresy składów, w których warto kupować.

piątek, 22 maja 2015

58. Fajrant! Stan surowy otwarty uważam za zamknięty. Hura!!!

2013-10-02

Pan Jarek obiecał zadzwonić w sprawie ilości papy, jaką mamy dokupić, ale oczywiście nie zrobił tego. On miewa takie niezrozumiałe dla mnie problemy z komunikacją. W związku z tym to ja dziś rano dzwoniłam do niego, żeby się potem nie darł, że nie ma czym robić.
- Dwie rolki.
Pojechaliśmy do składu po dwie rolki papy.
Tam przeżyliśmy chwilę stresu zastając zamknięte drzwi, ale na szczęście pan sprzedawca szybko przyszedł, niosąc kubek z gorącą kawą.
Przy okazji rozliczyliśmy się za zwrot czterech elementów komina, które kilka dni temu zabrał kierowca. Zostały dwa kręgi ceramiczne i dwa pustaki - wyszło do zwrotu ponad 90 zł. Miło, bo jedna brakująca rolka papy wyszła jakby gratis.

Zawieźliśmy papę na budowę i przez chwilę przyglądaliśmy pracy ekipy. Panowie stawiali z cieńszych pustaków ostatnie ścianki pod schodami, dzieląc przestrzeń pod nimi na dwa schowki.





Murowali też miejsca pod parapety, kładąc na nich na zaprawie dwie warstwy płasko ułożonych cegieł pełnych, na tzw. mijankę.


Potem pojechaliśmy po wódkę. To już ostatni dzień tej ekipy na naszej budowie, pora więc się rozliczyć i wyrazić jakoś podziękowania. Jakoś - znaczy się po polsku, nic bardziej oryginalnego od wódki nie przyszło nam do głowy.
Umówiliśmy się z panem Jarkiem, żeby zadzwonił po nas na pół godziny przed końcem pracy. Tym razem - jak sądzę - nie zapomni zadzwonić, bo bez pieniędzy za ostatni etap przecież nie odjedzie.

Na moją prośbę Marek zabrał ze sobą aparat fotograficzny, żeby zrobić na koniec profesjonalne zdjęcia pamiątkowe (a nie wiecznie telefonem!). Ale niestety, to się nie udało. Wszystko potoczyło się zbyt szybko i w sporych emocjach, przynajmniej z mojej strony. Jakoś tak smutno, że to koniec.

Gdy dotarliśmy na działkę panowie byli już całkiem spakowani. Betoniarka stała na przyczepie i czekali tylko na nas, a w zasadzie na kasę. Pan Jarek wyraźnie się spieszył. Najwyraźniej rozpoczęli już kolejną budowę.

Dostaliśmy od pana Jarka - zgodnie z obietnicą - kartkę z numerami telefonów do różnych zaufanych fachowców. Zapytaliśmy też pana Jarka o kilka spraw:

1. Kiedy można rozplantować, czyli rozsypać równomiernie po działce, górę humusu? Na razie leży on na hałdzie i straszy oraz zajmuje miejsce.
Majster odrzekł, że możemy to zrobić jak najszybciej, gdy tylko posprzątamy zużyte drewno i palety. Można więc w zasadzie zamawiać koparkę i równać teren.

Po czasie powiem, że góra humusu leży nietknięta do dziś i jeszcze trochę poleży. Po pierwsze dlatego, że na działkę nie za bardzo da się wjechać jakimkolwiek pojazdem, dopóki nie zostanie przesunięty wjazd. Teraz brama znajduje się dokładnie na wprost ganku i jest zbyt mało miejsca, aby przedostać się na bok domu bez ryzyka zahaczenia o słup. Po drugie uznaliśmy, że zanim rozgarniemy humus warto najpierw zrobić taras i ganek, w tym, jakieś schodki przed wejściem. Teraz nie wiadomo jak rozsypywać humus. Zostawić miejsce na taras i ganek? Nie do końca to widzę. Tym bardziej, że w miejscu tarasu leży sporo gruzu, który trzeba będzie jakoś zagospodarować (albo wywieźć, albo potłuc na tłuczeń i rozsypać równomiernie pod tarasem). Wyrównywanie podwórka póki co mija się z celem.

2. Jak wysoko należy obsypać humusem fundament? Majster pokazał linię jakieś 20 cm poniżej murów fundamentowych, na wysokości gdzie kończy się malowanie dysperbitem. Wyżej trzeba zostawić kawałek odkrytych  murów fundamentowych, bowiem nad nimi, na wysokości pierwszego rzędu porothermu, będzie zaczynało się ocieplenie ścian. Styropian ocieplający nie może wychodzić z samej ziemi, musi być nieco wyżej, dlatego nie powinno się podsypywać humusu zbyt wysoko. Poza tym dookoła domu dobrze jest ułożyć na ziemi opaskę z płyt chodnikowych albo kostki, żeby elewacja podmurówki nie brudziła się błotem w czasie deszczu. Bez takiej opaski padający intensywnie deszcze rozchlapuje rozmiękniętą ziemię i brudzi tynk.
Pasek pozostawionego muru fundamentów, między chodnikiem-opaską a ocieploną ścianą, będzie tynkowany i malowany.

3. Co zrobić z hałdą żółtego piachu sprzed domu, który był kupiony do murowania i sporo go zostało? Czy rozsypać go wokół domu?
Majster odrzekł, że szkoda go rozsypywać. Trzeba go podgarnąć w zwartą kupkę i niech leży, przyda się do robienia tarasu, ganku oraz chodników.

4. Jak zabezpieczyć miejsca pod parapety na zimę? „Parapety”, pomimo, że są od góry zamurowane płasko położonymi dwiema warstwami cegieł pełnych, pan Jarek kazał dodatkowo zabezpieczyć na zimę folią. Tą czarną gumą z rolki, która kupowana była do izolacji fundamentów, której sporo ścinków zostało. Skoro nie zamierzamy zabijać okien deskami, parapety należy okryć tak, aby śnieg nie padał nawet na spoiny między cegłami. Jak wiadomo woda wlezie wszędzie, a w mur wchodzić nie powinna.

I to tyle cennych rad.

Bardzo szczerze podziękowaliśmy ekipie za solidną, ciężką i owocną pracę. Obiecałam, że będę ich polecać wszystkim znajomym, i to z czystym sumieniem. Powiedziałam także, że bardzo doceniamy dbałość pana Jarka o nasz budżet. Niczego nie kupiliśmy za dużo, praktycznie żaden materiał się nie zmarnował. Nawet płyty OSB układane były na dachu w całości. Gdy ich łączenie wypadało w innym miejscu niż na krokwi i nie było ich jak przymocować po brzegach, pan Jarek od spodu przybijał dodatkowe pasy płyt, aby łączenia odpowiednio wzmocnić. Większość ekip docina płyty OSB na taki wymiar, aby ich końce zawsze spotykały się na krokwiach, do których łatwo je przybić. Nie trzeba wtedy kombinować z łącznikami od spodu. Tylko że wtedy zostaje dużo bezużytecznych ścinków i w efekcie aby stworzyć dach trzeba kupić dużo więcej płyt.

Pan Jarek zapytał, czy mógłby na naszym płocie powiesić baner reklamowy swojej firmy. Nawet mnie to ucieszyło. Skoro chce się pod budową podpisać, to znaczy że dom mu się podoba i że może być magnesem dla nowych klientów.
- Oczywiście że tak. Nie mamy nic przeciwko temu.
Artur ma przywieźć i rozwiesić baner przy okazji, jak przyjedzie po stemple i palety, które chce od nas odkupić za półdarmo. I super. Niech bierze wszystko, zawsze to jakiś grosz i działka nam się odgruzuje. My pewnie palilibyśmy to drewno na ogniskach przez długi czas.

Po czasie powiem, że Artur się nie pojawił, palety i stemple leżą pod siatką a baner nigdy nie zawisł. Palety okazały się mało wartościowe, bo to nie euro-palety, standardowe i spełniające normy, które kosztują ok. 50 zł za sztukę, ale byle co. Za dobre, drogie palety składy budowlane albo biorą kaucję, albo sami pilnują, żeby je sobie odebrać. Palety, które pozostały na naszej działce, warte są od 2 do 5 zł za sztukę i skup palet wcale nie jest taki chętny, aby po nie przyjechać.
Stemple natomiast przydały się w czasie prac wykończeniowych jeszcze nie raz. Warto mieć na działce trochę drewna, aby zbić sobie z niego rusztowanie, podest czy choćby ławkę do siedzenia czy prowizoryczny stół. Podobnie przydały się pozbijane przez budowlańców blaty z desek. Nie warto się ich pozbywać od razu.

Zanim się zorientowałam, że trzeba zrobić pamiątkowe zdjęcie, pan Jarek z ekipą siedział już w samochodzie i odpalał silnik. Nawet wódki o mało co zapomnieli zabrać, ale w porę spostrzegłam, że bateria flaszek stoi pod tarasem i ich zawróciłam. Zabrali kasę, zabrali wódkę i pojechali. Chłopaki tylko pomachali nam przez okno i samochód ruszył z piskiem opon. Czułości i misiaczków nie było.
Dla nas to ważna, wzruszająca chwila, a dla nich - kolejna zakończona budowa. A my to jedni z wielu klientów, o których za chwilę zapomną.
Oj. Łezka mi się w oku zakręciła. Przez ponad dwa miesiące codziennych spotkań (niedziel nie liczę), czasem po dwa razy dziennie, zdążyłam ich polubić i przywyknąć, że są.


Zostaliśmy jeszcze chwilę w naszym domu. Młodszy syn odkrył świeżą zaprawę wylaną w gruzowisko na tarasie i przy jej użyciu zaczął murować mały domeczek z potłuczonych kawałków cegieł. A ja z Markiem robiliśmy obchód domu.

Dziś została dobudowana ścianka dolegająca do schodów. Nie ma już przejścia pod schodami z przedpokoju do spiżarki. Teraz wchodząc na górę, aż do zakrętu schodów, klatka ma ściany z dwóch stron, już nie da się spaść.
Dzięki tej ściance pod schodami utworzone zostały dwa sprytne schowki. Jeden, od strony przedpokoju, naprawdę duży. Jest głęboki na ponad dwa metry i wchodzi się do niego na stojąco. To doskonałe miejsce do przechowywania drabiny, deski do prasowania, rozkładanej suszarki na pranie czy odkurzacza. Drugi schowek, od strony spiżarki, jest niski i pod skosem. Można do niego wejść tylko kucając, ale to świetne miejsce na przechowywanie zapasów, choćby worków z karmą dla kotów (tera trzymam ją pod stołem w kuchni i ubolewam, że nie mieści mi się to w żadnej szafce!).


Zanim ta ścianka powstała mieliśmy zamiar nieco cofnąć schodek w głąb i zostawić większą przestrzeń w przedpokoju. Ale w projekcie było inaczej - i chyba lepiej. Schowków nigdy za wiele, zwłaszcza, że nie mamy piwnicy. W przedpokoju się nie mieszka i duża wolna przestrzeń w nim jest – przynajmniej w moim odczuciu - stratą miejsca. Teraz wystarczy zamknąć schowek drzwiami i można w nim ukryć mnóstwo sprzętów.
O ile pamiętam w projekcie widniała jeszcze jedna mała ścianka pod schodami, która zamykałaby półkę przy podłodze od strony spiżarni. Ale tej już pan Jarek nie wymurował - i super, bo nie został zabrany trójkąt pod schodami, który w przypadku istnienia ścianki by zniknął za murem jako niedostępna, niewykorzystana część.

Po dokładnych oględzinach naszego domu znaleźliśmy kilka niedoróbek. Ewidentnie widać, że końcówka prac wykonywana była przez ekipę szybko i trochę po łebkach.

Mianowicie jeden pustak w ściance działowej studia, pod oknem między reżyserką a kabiną nagraniową, się kiwa. Nie przykleił się do spoiny poziomej, do pustaków pod nim. Niby to nie przeszkadza, pustak nie wypadnie z muru bo sąsiadujące pustaki przytrzymują go pióro-wpustem, i można go wyjąć ze ściany tylko wysuwając go do góry, ale jednak spoina cementu jest po to, aby to skleić na sztywno. Wiadomo, że ściany będą jeszcze tynkowane albo okładane płytami kartonowo-gipsowymi, więc będzie okazja do przymocowania pustaka, niemniej tak być nie powinno. Teraz ktoś będzie musiał pamiętać, aby to dokończyć.

Panowie nie zdemontowali też kilku desek przytwierdzonych do konturów okien i drzwi. Większość - owszem, zdjęli, ale spiżarnię i pokoje chłopaków na przykład przeoczyli. Deski te trzeba będzie zdemontować.
Ze ścin nad nadprożami wystają druciki, którymi mocowane były wcześniej deski (przy wlewaniu zaprawy między elki nadproży). Druciki te trzeba będzie uciąć, ukręcić przed tynkowaniem, bowiem ich pozostawienie grozi pojawieniem się z czasem rdzawych zacieków na tynku (tak słyszałam). Trzeba będzie o tym pamiętać.
Po czasie powiem, że o usunięcie tych drutów zadbali tynkarze, którzy starannie przygotowywali ściany przed natryskiwaniem na nie tynku.

Nie została też zamurowana jedna dziura w ścianie szczytowej w miejscu, gdzie przebija się przez nią na wylot drewniana płatew wspierająca jętki. Z jednej strony owszem, dziura jest zamurowana, wypełniona zaprawą, ale z drugiej już nie. Marek się zdeklarował, że zrobi to sam. Zostało półtora worka cementu, który i tak nie przetrzyma zimy, będzie można go wykorzystać. Zaprotestowałam:
- Tak. Sam?! Przecież nie masz rusztowania! – powiedziałam.
- To zbiję z desek drabinę. To się da, wiesz?
Dobra, jak chce to niech robi, ale nie podoba mi się to.

Nie został też zblokowany ganek jak kazał Krzysiek, chociaż specjalnie dokupowałam do tego złącza budowlane i śruby. I to mnie zmartwiło, bo o ile inne szczegóły nie zaważają na stabilności konstrukcji, są detalami do uzupełnienia, tak ganek powinien jednak być mocno zespolony ze ścianą budynku. Tak twierdzi Krzysiek.
Zadzwoniłam do pana Jarka z pytaniem, co z tym gankiem, czemu te elementy nie zostały przytwierdzone. Pan Jarek odrzekł, że próbował je mocować, ale nie za bardzo się dało bo jest tam już nabity kątownik i wszystko jest dodatkowo zbite na duże gwoździe. Poza tym – tłumaczył przez telefon - nie ma to żadnego sensu, więc odpuścił.
Poza tym pan Jarek przyznał w rozmowie, że o tej dziurze przy płatwi faktycznie zapomnieli, ale przecież to się bez problemu uzupełni przy tynkowaniu ścian. No, owszem.

I to chyba tyle. Nie będę już narzekać.
Suma sumarum ekipa świetna! Z całej budowy zostało nam raptem 9 bloczków fundamentowych, 5 pustaków porothermu wąskich i 3 szerokie, dwa metry papy, kilka wąskich ścinków z płyty OSB, sterta zużytych desek z powbijanymi gwoździami, trochę gwoździ w pudełkach, kilka metrów folii fundamentowej, ścinki prętów stalowych, sterta stempli, 1/3 kupki żółtego piachu, półtora worka cementu i 8 pustaków stropowych. Czyli prawie nic.
Chcemy też zmienić pokrywę studni - wywyższyć ją nieco ponad poziom fundamentów i dokupić mniejszy właz.



W najbliższy weekend zmierzamy rozpocząć porządki. Chcemy pozamiatać cały dom, uprzątnąć z niego trociny, gruz, piach i wszystkie śmieci. Potem musimy posegregować drewno, przebrać deski i oddzielić te do spalenia od tych, które mogą się jeszcze przydać. Chcę też ułożyć z palet tymczasową podłogę w blaszanym garażu, podgarnąć piach, zeskładować na palecie w jednym miejscu pozostałe z budowy pustaki, bloczki i cegły, które teraz pozostawiane są w różnych miejscach działki.




O Boże, nie mogę uwierzyć, że nam się to wszystko udało!
A tak się bałam, że utkniemy gdzieś w połowie prac. Nie wiedziałam, czy zgromadzone przez nas pieniądze wystarczą na skończenie tego pierwszego, jakże trudnego etapu budowy. Nikt nie był mi w stanie powiedzieć, choćby w przybliżeniu, ile kosztuje wybudowanie domu w stanie surowym otwartym (otwartym czyli bez okien i drzwi, za to z dachem).
Dziś wiem, że rzeczywiście oszacowanie kosztów budowy nie jest łatwe. Zbyt wiele składników składa się na sumę. Koszty samej robocizny mogą różnić się między sobą nawet o ponad 100%, a rozrzut kosztów materiałów jest jeszcze większy. Wszystko zależy od tego, z czego się buduje, gdzie się kupuje i czy ma się czas i energię na sprawdzanie i porównywanie cen. Stan surowy otwarty może kosztować równie dobrze 100, jak i 200 tys. zł (według cen z III kw. 2013 r.).


Dziś już po strachu. Stan surowy otwarty, zabezpieczony dachem na zimę, właśnie przed nami stoi. Gotowy. Mury są jeszcze mokre, widać ślady deszczowej pogody. Woda wsiąknęła w porotherm odbarwiając ściany na ciemno. Teraz wszystko musi wyschnąć, przewietrzyć się i uleżeć. Jest na to czas. 
Mamy to!

czwartek, 14 maja 2015

57. Papa papie nierówna

2013-10-02

Wczoraj dotarliśmy na działkę około godziny 11 rano. Oczywiście po raz kolejny zostaliśmy zszokowani tempem pracy naszej ekipy.
Daszek nad gankiem z płyt OSB był już gotów. Znaczy się towar z hurtowni dojechał, choć nie obyło się bez telefonu ponaglającego - najpierw pan Jarek dzwonił z ponagleniem do mnie, a ja z kolei do składu budowlanego.


Panowie budowlańcy, do godziny 11, zdążyli położyć papę na ponad połowie dachu! Cała część od strony ulicy była już czarna.
Papę układali pasami, poziomo. Przybijali ją gęsto na brzegach gwoździkami karbowanymi, w odstępach co 10 cm. Papa przybijana była od góry do dołu, czyli najpierw pojawiały się pasy przy kalenicy, a dopiero potem kolejne, niższe. Odwrotnie niż to było przy przybijaniu płyt OSB.
Każdy pasek niższy podkładany był pod pasek wyższy na zakładkę ok. 10 cm. W ten sposób deszcz nie ma szansy wpłynąć pod papę, bo jak wiadomo woda nie płynie pod górkę.


Pan Jarek mocno skrytykował papę, którą kupiliśmy:
- Niby ona jest na płótnie, albo jak mówią na welonie, ale w sumie to taka zwykła, na tekturze, byłaby lepsza, bo toto się w rękach łamie normalnie. A posypka to się z niej sypie jak nie wiem. Większość spadnie zanim ją przybijemy – marudził majster.

Zasmuciło mnie to bardzo, bo szukaliśmy, zgodnie z instrukcją pana Jarka, papy wierzchniego krycia, na welonie - i taką dokładnie kupiliśmy. Innych wytycznych nie było. Zresztą to jedyna tego typu papa, jaką udało nam się znaleźć. Nie przypuszczałam, że może być z tym problem.
A teraz się okazuje, że niedobra?

Od pana Jarka nie można było doprosić się żadnych informacji na temat produktów, które może polecić i które uważa za dobrej jakości. Nigdy nie mówi, jakie zakupy zrobić, czego oczekuje. Wiele razy pytaliśmy, jakich producentów preferuje, jakich konkretnie rzeczy mamy szukać. Zawsze odpowiadał, że „jakie uważamy, że on się nie orientuje bo tyle tego jest, a zresztą żeby potem nie było na niego, że coś źle doradza”. Asertywny taki.
A przecież my się na materiałach budowlanych kompletnie nie znamy! Nam można wcisnąć absolutnie wszystko, największą nawet tandetę. Wystarczy sprytny, wygadany sprzedawca i jesteśmy urobieni w pierwszej minucie rozmowy! A im bardziej jesteśmy zmęczeni budową, tym nasza czujność jest słabsza. Naprawdę nie sposób wszystkiego się nauczyć i dowiedzieć w tak krótkim czasie, gdy na kupienie towaru ma się jeden albo dwa dni, bo majster już czeka.


Papa zła. Hmmm. Trochę za późno na te uwagi, zwłaszcza, że już połowa jest na dachu. Pan Jarek mógł sprawdzić papę wcześniej i powiedzieć, żeby szukać innej. Leżała przecież od kilku dni w domu, był czas na zwrot i znalezienie czegoś lepszego. Niestety, żadna opinia na ten temat nie była wypowiedziana.

Zapytałam tylko, czy ta papa przetrzyma zimę. Pan Jarek potwierdził:
- Przetrzymać to przetrzyma. Niejedną.

Wzięłam w rękę ścinek tej złej papy. Rzeczywiście, dał się złamać w palcach dość lekko, wystarczyło ją zagiąć, złożyć na pół, i pękała. Zmartwiłam się nieco. Widząc moją przerażoną minę Marek mrugnął do mnie, że zaraz o tym pogadamy. Gdy pan Jarek odszedł Marek uświadomił mi, że nie ma się co przejmować opinią pana Jarka:
- Bo on lubi mieć wygodnie i jak najmniej się narobić. Z tą papą musi po prostu uważać, nie da się jej rozciągnąć na szybko i byle jak. Trzeba się tu lekko przyłożyć – tłumaczył mi Marek - Nie przeżywaj tak.


Co do posypki też pan Jarek nie miał racji, bo jej główną rolą jest to, aby papa po zwinięciu w rolkę nie posklejała się sama ze sobą. Czytałam potem w opisach różnych pap, że ubytek posypki podczas rozwijania i montażu papy wynosi około 15% i jest to zjawisko zupełnie normalne. Posypka nie ma żadnego wpływu na szczelność papy i to nie ona decyduje o jakości.

Warto tu wspomnieć, że papa powinna być przechowywana w pozycji na stojąco. Rolki papy nie powinny leżeć, a zwłaszcza nie jedne na drugich w stosach piętrowych, bo wtedy papa po pierwsze się deformuje od przygniatającego ją ciężaru, a po drugie może się posklejać. Widać czasem na dachach takie świeżo rozłożone papy, które nie chcą się wyprostować bo mają odkształcenia od zwinięcia na rolce. To znaczy, że papa była źle składowana. Papa ma stać, nie leżeć. U nas w domu przez chwilę leżała, ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to nieprawidłowo jest.


Marek mnie uspokajał, i tłumaczył, że kupiona przez nas papa jest asfaltowa a to znaczy, że jak poświeci troszkę słoneczko to się zwulkanizuje, czyli sklei, zespoli z dachem. Może leżeć na nim spokojnie przez kilka lat. A przecież nam chodzi tylko o jedną zimę, bo na wiosnę będziemy robić docelowe i kompletne pokrycie dachu. Byle do wiosny!

Dziś, gdy spytałam pana Jarka, jak sobie poradzili z papą, czy nie było problemów, czy się nie połamała, wyrażał się o papie zgoła inaczej niż wczoraj:
- Papa to jest dobra, tylko ciężka do roboty.
A to drań z tego naszego majstra! Tyle stresów mi fundować! Uff. Mam nadzieję, że dach jest odpowiednio zabezpieczony.


Spytałam o opinię na temat naszej papy sprzedawcę ze składu budowlanego, co sądzą o niej dekarze. . Facet powiedział, że ile majstrów tyle opinii. O tej samej papie jeden wypowiada się z euforią, a drugi z niechęcią.
- A co do łamliwości – mówił dalej – to każda papa się łamie, tylko że papa nie służy do jej łamania i zginania, ale do rozkładania na płaskich powierzchniach. Więc niech ten pani majster nie wydziwia. Oni lubią marudzić i krytykować.

Papa nie dawała mi spokoju. Postanowiłam sprawdzić, czy jest odporna na działanie wody. Ucięłam więc kawałek i podstawiłam go pod kran żeby sprawdzić, czy nie nasiąka. Marek popukał się znacząco w czoło. No fakt, przesadzam, strumień spłynął po czarnej powierzchni jak po plastiku a papa po tej operacji pozostała całkiem sucha. Woda się jej nie ima. To może zimę przetrwa - pomyślałam.


Wczorajsze popołudnie spędziłam na szukaniu w internecie opinii na temat naszej papy. Wyczytałam bardzo dużo dobrego, że jest wspaniała, ma najlepsze parametry i w ogóle lepszych na rynku znaleźć nie sposób. Niestety, pomyliłam nazwy producentów i okazało się, że poczytałam sobie o całkiem innym produkcie. A już tak się cieszyłam!
A więc o naszej papie nadal nic nie wiem.

W składzie budowlanym, gdy dokupowaliśmy dwie rolki tejże papy, upewniłam się tylko, czy aby na pewno służy ona do przybijania gwoździami, czy nie powinno się jej kleić na lepik bitumiczny. Pan sprzedawca potwierdził:
- Gwoździami, bo to papa tradycyjna, a nie termozgrzewalna.
Marudziłam o tej papie cały wieczór, ale nie zdołałam zasiać wątpliwości w Marku. On twierdzi, że papa jak papa, to tylko papa i jest ok. Ma włókna trzymające sprasowany asfalt w kupie i w zupełności wystarczy. Dobra, koniec marudzenia. Zamykam papę na temat papy.

Będąc na budowie podpatrzyliśmy, jak panowie kładli papę od strony podwórka. Najpierw docinali ją na odpowiedni wymiar. Mianowicie rozwijali papę z rolki w salonie, na posadzce. Potem odmierzali pasy na odpowiednią długość i przecinali. Następnie gotowy pas zwijali z powrotem w niewielką rolkę, którą wnosili, a w zasadzie podawali ją sobie z rąk do rąk, po rusztowaniu, na dach.

Po dachu panowie stąpali bardzo ostrożnie, korzystając z przybitych do niego drewnianych klocków (prowizoryczna drabina służąca do poruszania się w pionie) oraz poziomych desek opartych na tychże klockach (prowizoryczne ścieżki do poruszania się w poziomie).
Deski-ścieżki zbite były w kształt litery L i każda z tych elek leżała na dwóch albo więcej klockach. Elki oczywiście były do dachu, czyli do płyt OSB, przybite gwoździami. Samo oparcie ich na klockach to za mało, bo pod ciężarem chodzących po nich facetów ścieżka bez mocowania mogłaby w każdej chwili zsunąć się i odpaść od dachu.
Jedno ramię elki było prostopadłe do płyt OSB, więc dało się na nim stawiać stopę w miarę wygodnie. Stawianie stóp na stromiźnie dachu to murowany poślizg, zwłaszcza teraz, gdy po dachu turlała się drobna posypka z papy.

Jak widać dach jest nieźle podziurawiony sporymi gwoździami, którymi przymocowane są klocki i ścieżki. Gdy panowie zdemontują wszystkie te elementy, to w płytach OSB pozostanie sporo sporych dziur. Gdyby papa nie była szczelna, może przez nie przeciekać woda. Ale jak udowodniłam, sobie przede wszystkim, papa jest odporna na wodę i dziury po gwoździach nie będą problemem.
I właśnie dlatego kolejność układania papy była od góry ku dołowi. W miarę schodzenia z robotą coraz niżej, klocki i ścieżki z górnych partii były od razu demontowane, a dziury po gwoździach zakrywała świeżo rozłożona papa.

Przy rozwijaniu każdej rolki, w poprzek, czyli od lewej do prawej krawędzi, posypka spadała z dachu niczym drobny grad i robiła niesamowity, głośny szum. W pierwszej chwili nie mogliśmy zidentyfikować, co to za dziwny dźwięk. Niepokojące wrażenie.
Po rozwinięciu całego paska panowie wsuwali go na zakładkę pod pasek górny, leżący tuż nad nim. Potem gwoździami przybijali jednocześnie obydwie nachodzące na siebie warstwy, czyli gwoździki karbowane przybijane były w miejscu zakładki.

Przed wbiciem każdego gwoździa panowie starali się dobrze papę naciągać, aby nie było fałd. I właśnie z tym naciąganiem mieli trudność, bo tu papa mogła się łamać. Musieli uważać, aby pociągać papę na płasko, nie wyginać jej pod zbyt dużym kątem, bo strzeli. A to niezbyt wygodne. Łatwiej byłoby chwycić papę w garść i szarpnąć. Tak się jednak nie dało.


Przy mocowaniu każdego paska potrzebni byli wszyscy czterej faceci jednocześnie. We dwóch, a tym bardziej w pojedynkę, nie dałoby się tego zrobić. No chyba żeby pasy kłaść pionowo (widywałam tak kryte dachy), ale to chyba nieprofesjonalnie i wymaga dodatkowego klejenia łączeń.

Pan Jarek, jako głównodowodzący operacją, krzyczał na tym dachu strasznie:
- Prostuj! Arek prostuj! No w górę lekko, dobra, za dużo, w dół teraz, no kurde, w górę jeszcze! No kurde myślcie trochę! – Oczywiście kurde brzmiało ostrzej, ale nie będę się wyrażać.
Patrząc na to z pewnej odległości, np. ze szczytu humusowej góry, łatwo było ocenić, czy pasek papy opada, czy się wznosi i kiedy wreszcie złapie poziom. Ale tam, na dachu, gdy trzeba uważać aby nie zlecieć i gdy ma się przed nosem tylko mały fragment dachu, perspektywa jest zgoła inna i wcale nie jest takie oczywiste, w którą stronę przesuwać pasy, aby ułożyły się prosto.
Przyznam, że nie chciałabym pracować u pana Jarka. Jako szef potrafi być straszny! Tak wrzeszczeć na ludzi? Irytował się bardzo tego dnia i nie był sympatyczny dla swojej ekipy. Na szczęście nie mój to problem.
Pomimo dokupienia dwóch rolek papy, i tak jej zabraknie. Już widać, że nie będzie czym przykryć daszku nad tarasem. A więc przed nami pilny zakup, bo papa na jutro rano być musi!
Pan Jarek uprzedzał:
- Ale dopiero jak wyrobimy to co mamy, będę wiedział dokładnie ile dokupić. To ja po południu zadzwonię i powiem, bo jeszcze nie wiem.

Z perspektywy czasu dodam, że zakupiona przez nas papa faktycznie była dość słaba. I nie chodzi o to, że papa się łamała po złożeniu i zagięciu, to normalne. Prawie każda papa asfaltowa się łamie. Ale jej główną wadą było to, że włókna trzymające sprasowany miękki asfalt przebiegały przez papę tylko w jednym kierunku. Dobra osnowa powinna mieć włókna i wzdłuż i w poprzek, w kratkę. A nasza papa niestety posiadała tylko włókna wzdłuż. Przez to zbyt łatwo dawała się rozrywać. Oczywiście rwała się tylko wzdłuż włókien, tylko w jedną stronę. W poprzek żadna siła jej nie rozerwie.
Niestety, huragan Ksawery, który zniszczył w Polsce w tamtym czasie mnóstwo dachów, także naszej papie udowodnił słabość. Ale o tym opowiem innym razem.
Dziś wiem, że należało szukać papy na mocniejszym welonie, który ma osnowę plecioną z nitek biegnących w obydwu kierunkach. Papa ma prawo się łamać, ale nie ma prawa dać się łatwo rozerwać.
Gdy w następnym roku, po niszczycielskim huraganie, dokupowaliśmy nową papę, była ona zupełnie inna. Nie do rozerwania rękami. Można było szarpać na wszystkie strony. Ale to podobno jakaś nowa technologia była, która dopiero co wchodziła na rynek i zadziwiała doskonałą jakością wszystkich sprzedawców. Postęp w branży materiałów budowlanych jest niebywale szybki.

Dodam jeszcze, że jeśli planuje się krycie dachu gontami bitumicznymi, wówczas papy nie wolno mocować na gwoździe z podkładkami, ale samymi tylko gwoździami. To z kolei powoduje, że mocowanie jest słabsze. Mały łepek gwoździa dużo gorzej trzyma papę niż gwóźdź na podkładce. No i przy podmuchach wiatru papa może się z łatwością przedziurawić o łepek. Wystarczy, że wiatr podwieje od dołu, poderwie papę i dziurki od łepków robią się błyskawicznie. .
Niemniej zamocowanie podkładek to błąd. Podkładki zaburzają gładkość dachu i nie pozwolą utworzyć później równej powierzchni z gontów.
Dokładniej opowiem o tym w kolejnych postach, gdy dotrę do opisywania krycia dachu gontem.

wtorek, 12 maja 2015

56. Kiełbaska bitumiczna

2013-10

Po co Pan Jarek kazał kupić jedną rolkę wełny mineralnej? Ja już wiem.

Otóż wełna mineralna pocięta została na pasy, każdy na szerokość muru, czyli jednego pustaka. Pasy te ułożone zostały na trójkątnych skosach ścian szczytowych, a także na ścianie „trójkątnej” działowej biegnącej wewnątrz poddasza. Wełna spoczywa więc między murami a dolegającymi do nich krokwiami i uszczelnia - niezbyt jeszcze dokładnie - luki między cegłami/pustakami a dachem. 



Jak już wcześniej wspominałam, „schodki” powstałe z murowania szczytów pustakami zostały uzupełnione cegłami, aby zminimalizować szczeliny. 



Natomiast na ścianie „trójkątnej” środkowej „schodki” takie nie powstały, gdyż skrajne rzędy pustaków zostały podocinane pod odpowiednimi kątami pilarką. Ramiona "trójkąta" nie są więc poszarpane schodkami, ale stanowią linią prostą. 



Spytałam pana Jarka, dlaczego patent z docinaniem pustaków na skos nie został zastosowany również dla ścian szczytowych. Wydawało mi się, że łatwiej i lepiej (bardziej szczelnie) byłoby dociąć pustaki, niż wypełniać „schodki” cegłami i bawić się w murowanie.
Pan Jarek wyjaśnił mi dlaczego:
- Myśli pani, że tak łatwo się tnie pustaki z porothermu zwykłą pilarką kątową? Wcale nie. Nie da się łatwo przeciąć na skos pustaka, który ma szerokość 25 centymetrów. Docinki robione były na ścianie działowej, a ta jest dużo węższa, ma grubość tylko 11,5 centymetra.
I wszystko jasne.

Krokwie od ganku i tarasu są już wyrównane, wszystkie zostały przycięte na jednakową długość. Dodatkowo wokół całego domu do końców krokwi przybite zostały deski, które jakby wykańczają, zamykają płaszczyznę dachu, załamując go lekko na końcach. Do tych nowych desek przytwierdzane będą później tzw. obróbki blacharskie i uchwyty podtrzymujące rynny. 



Wczoraj po południu w zasadzie cały dach był już pokryty płytami OSB. Do skończenia pozostała zalewie jedna strona ganku.



Wczoraj na działce był serwis toi toi. Rano obudził nas dzwonek telefonu. Panowie od toi-toja zapowiedzieli, że za kilka minut będą na miejscu. O rany, dopiero ósma, a budowa znowu woła!
Zadzwoniłam do Pana Jarka z nadzieją, że może ma przy sobie gotówkę, chodziło o wyłożenie, pożyczenie na chwilę 150 zł. Wtedy mógłby zapłacić za czyszczenie w-c i szambiarkę, a po południu byśmy się rozliczyli. No i nie musiałabym tak nagle wyskakiwać z łóżka, a następnie w ekspresowym tempie gnać na budowę. Niestety, pan Jarek nie nosi ze sobą na budowę portfela.

Chcąc nie chcąc trzeba było włączyć czwarty bieg i pożegnać się z poduszką. Nie zdążyłam się nawet umalować, bo po drodze musiałam jeszcze zahaczyć o bankomat, a usługi asenizacyjne nie trwają zbyt długo. Zdążyłam na styk. Panowie od szambiarki właśnie skończyli pracę. Dostali kasę i odjechali. Na miesiąc mamy spokój i w toalecie znów pachnie zielonym jabłuszkiem.

Pan Jarek, gdy tylko mnie zobaczył, od razu zagadał:
- Wie pani co ...cegieł trzeba dowieźć, bo nam braknie pod parapety. Ja wiem … jakieś 70 … , albo lepiej 80 sztuk, najwyżej zostanie. No i worek cementu. I to najlepiej na jutro. A na dziś to mi będzie potrzebna pasta do uszczelniania komina, tak gdzieś z kilogram. To by pani mogła zaraz przywieźć – zakończył beznamiętną mowę pan Jarek, wprawiając mnie w spore zaskoczenie. Przecież miało mnie tu dziś nie być od rana. Majster nic nie mówił wczoraj, że dziś będą potrzebne nowe zakupy!

Oooouuuuu! Jaka znowu pasta!? Za mało mam danych. Nie wiem, ani jakiej firmy to ma być pasta, ani jak to się kupuje, ani jak to jest pakowane. Że co, na wagę? Mam wejść do sklepu i poprosić o kilogram pasty? Może to są jakieś puszki, albo wiaderka? I jak to się fachowo nazywa? Ja wiem, że jestem blondynką, ale bycie aż tak głupią, żeby wejść do sklepu i nie wiedzieć co powiedzieć, wcale mnie nie bawi.
Pech chciał, że musiałam to załatwić sama, bo Marek nie ma czasu i nie może sobie pozwolić na spędzanie życia na budowie. Musi przecież pracować, a zlecenia są terminowe.

Zanim zdążyłam dopytać o szczegóły tego niespodziewanego zamówienia, pan Jarek siedział już na dachu! No dobra, wyciągnęłam telefon, zrobiłam szybką notatkę „pasta do uszczelnienia komina, 1 kilogram, 1 worek cementu, 80 cegieł pełnych” i pojechałam do składu budowlanego zamawiać towar. Cegły i cement są, ale z pastą było gorzej. 

Najpierw panie w ogóle nie wiedziały, o jaką pastę chodzi i zrobiły wielkie oczy. Gdy wytłumaczyłam, że panowie są na etapie przytwierdzania papy na płyty OSB i chcą uszczelnić komin, zaproponowały mi jakiś klej bitumiczny, w wiadrze o masie 4 kg, za 160 zł. Tylko po co mi aż 4 kilo tego lepu? Chcę kilogram. 
Zrezygnowałam z kupowania wiadra i postanowiłam poszukać gdzie indziej, przy czym cegły i cement zamówiłam. Niestety, nie zabrałam tego towaru ze sobą, bo miałam zawalony cały bagażnik. Nie zdążyliśmy rozpakować krzeseł, kocy i skrzynki z naczyniami po sobotnim ognisku. Nie planowaliśmy tych zakupów. Trudno, po południu podjedziemy tam raz jeszcze z Markiem. Tak małej ilość towaru nie opłaca się zamawiać z transportem, bo doliczą 20 zł.
Dopiero gdy odjechałam uświadomiłam sobie, że przecież mogłam przepakować koce i krzesła na tylne siedzenia i zabrać te cegły! Ale gapa ze mnie. Cóż, miałam na głowie znalezienie pasty, która potrzebna jest na już i trochę mnie przyćmiło na umyśle.

Podjechałam do drugiego znanego nam dobrze składu budowlanego. Tam niestety nie mieli żadnej pasty tego typu. Proponowali w zamian jakiś lepik do papy albo silikon zewnętrzny w tubkach po 18 zł. Zadzwoniłam więc do pana Jarka - jaka jest decyzja, czy brać silikon, czy wracać po 4 kilo kleju bitumicznego. Odpowiedź - wracać.
Ok, jadę z powrotem. Ale zanim ruszyłam kupiłam przy okazji dwie zagięte w L ponawiercane blachy, fachowo nazywane złączami budowlanymi, i dwa metalowe kołki rozporowe. Chociaż jedno niech będzie z głowy. To elementy do przykręcenia belek od ganku w miejscach ich styczności ze ścianą.

Po drodze przypomniało mi się, że jest przy trasie jeszcze jeden skład, i to specjalizujący się w dachach. Asortyment jest tam wyłącznie dla dekarzy, czyli wszystko dla dachu. Papy, dachówki, gonty, blachy, rynny, podbitki i tysiące innych materiałów potrzebnych, aby powstał dach. Co mi szkodzi zawinąć do nich i zapytać?
Skręcanie w lewo na ruchliwej trasie nie należy do moich ukochanych zajęć, ale dałam radę. Tylko jeden zniecierpliwiony typ użył klaksonu, że niby już dawno mogłam skręcić a nadal czekam. No trudno. Ruszanie z piskiem opon tuż przed maską pojazdów nadjeżdżających z dużą prędkością z przeciwka to nie w moim stylu. Chodzi wszak o kupienie kilograma pasty, a nie o utratę życia w wypadku samochodowym.

No i udało się! Kupiłam masę bitumiczną do przyklejania papy, zapakowaną w 2-kilogramową elastyczną „kiełbaskę”. Cena 37 zł. Wyglądało to jak ogromny serdel kiełbasy w czarnym flaku. Sprzedawca mnie przekonywał, że tą właśnie masą z pewnością da się przykleić szczelnie papę do komina, bo w tym dokładnie celu jest ona produkowana.
Ucieszyłam się nie tylko z powodu oszczędności (123 zł w kieszeni), ale również dlatego, że w pierwszym składzie panie sprzedawczynie same nie wiedziały, czy proponowana mi pasta z wiaderka się nada. Pan Jarek był bardzo zadowolony z zakupu i przyznał, że pierwszy raz widzi taką fajną kiełbasę. Zapytał nawet, gdzie to kupiłam, bo warto wiedzieć.

Po południu wybraliśmy się z Markiem na budowę po raz drugi. Najpierw zamierzaliśmy podjechać po zamówione rano cegły i worek cementu. I w tym dokładnie czasie zadzwonił pan Jarek z informacją, że zabrakło mu dwóch płyt OSB! Trzeba je zamówić, aby na jutro rano przywieźli je wraz z cegłami. Plan się więc zmienił. Nie mamy po co jechać, bo płyt i tak sami nie przywieziemy. Trzeba zamawiać towar wraz z transportem.
Zadzwoniłam do składu i zwiększyłam zamówienie, na jutro rano, o dwie płyty OSB. Na szczęście mieli je w sprzedaży. Oczywiście w cenie wyższej, niż dotąd kupowaliśmy, ale nie opłaca się przywozić dwóch płyt z innego miejsca bo koszty transportu przewyższą znacznie różnicę w cenie. Poprosiłam o fakturę na e-mail, będę płacić przelewem, żeby nie musieć jechać.

Odkąd dach został pokryty płytami, na poddaszu zrobiło się ciemniej. Za to na dole teraz wydaje się jaśniej. Zniknął bowiem kontrast między światłem na górze (dotąd było tam otwarte niebo i słońce) a światłem na dole (które wpadało tylko przez okna i drzwi). Zaczyna mi się to podobać. Salon wreszcie przestał przypominać ponurą piwnicę. 



Po zainstalowaniu wszystkich płyt OSB wyraźniej widać szczeliny dylatacyjne, przez które do środka wpada słońce. Szczególnie szeroka jest szczelina na samym szczycie, wzdłuż kalenicy. To najważniejsza szczelina w całym dachu, bo nie chodzi w niej tylko o zapewnienie miejsca dla rozszerzalności cieplnej płyt, ale przede wszystkim o zapewnienie przewietrzania się dachu. Po ociepleniu powietrze musi swobodnie cyrkulować między płytami OSB a zamocowaną pod nimi, z pozostawieniem pustki powietrznej, wełną. Inaczej dach zgnije. Dokładnie opowiem o tym przy okazji wykańczania dachu. 


Pan Jarek powiedział, że w środę planuje "koniec wszystkiego". Musimy więc szykować gotówkę na ostatnią transzę płatności za robociznę. 
- No i chyba braknie rolki albo dwóch papy – powiedział - ale nie jestem pewien, okaże się w trakcie.
Jeszcze i to!

Wczoraj po skończeniu pracy pan Jarek zaczął pakować i wywozić powoli swoje narzędzia. Panowie rozmontowali wciągarkę i spakowali ją na przyczepkę. Jutro zabierze pewnie część rusztowań i taczki. No i ekipa zaczyna kolejną budowę! Coraz częściej o niej rozmawiają, martwiąc się, czy pogoda wytrzyma. Nie przewidują ani jednego dnia wolnego. Ja nie wiem, jak oni żyją. Chyba zimą.

Poprosiłam pana Jarka, aby pomógł mi nawiązać kontakty z kolejnymi fachowcami, których trzeba będzie zatrudniać przy dalszych etapach wykańczania domu. My nie znamy nikogo z tej branży. Ale on, jako czynny zawodowo majster, z pewnością może kogoś polecić. No i nie pomyliłam się. Pan Jarek obiecał, że na jutro przygotuje mi listę kontaktów i namiarów na ludzi.
- To muszę spojrzeć w domu w kajet, bo nie mam przy sobie numerów telefonów, nowy telefon he he. Ale to ja dam karteczkę - śmiał się.
Te jego "karteczki" z kolejnymi listami zakupów, śnią mi się po nocach jako koszmary. Jednak przyznam, że karteczka z nazwiskami i telefonami do tynkarza, gazownika, hydraulika, dekarza, posadzkarza i elektryka sprawi mi wielką radość.

Pan Jarek, widząc strach w naszych oczach z niemym pytaniem „Co dalej jak już pan sobie pójdzie?!”, opowiedział nam co po kolei trzeba będzie zrobić. Powinnam go nagrać na dyktafon, bo nie wszystko spamiętałam, ale z grubsza wiemy. A więc:

1) Najpierw okna i drzwi.

2) Potem firma ochroniarska. 

Zanim zacznie się jakiekolwiek instalacje wewnątrz domu warto jest zainstalować system ochrony i zawrzeć umowę o monitoring. Nie wolno bowiem zapominać, że mieszkamy w Polsce. Znam kilka przykrych historii, że komuś złodzieje skubnęli w nocy świeżo zamontowane okna, przykręcone do murów kotwami i zapianowane. Podobno wyciąć piankę i odkręcić kotwy to żaden problem i dopóki mocowania okien nie będą zatynkowane, okna znajdują się w poważnym niebezpieczeństwie. Szczególnie na budowach samotnych, usytuowanych na przedmieściach, w oddaleniu od innym domostw kradzieże zdarzają się częściej. Znam też prawdziwą niestety historię kradzieży świeżo rozciągniętych kabli elektrycznych, które jakąś tam wartość złomiarską, posiadają.

3) Następnie instalacje - wodociąg i kanalizacja, a więc podejścia wody, podejścia pod grzejniki, podłogówka (to znaczy ogrzewanie podłogowe dla tych którzy planują takowe - my jeszcze niczego nie wiemy), prąd i gaz. To będą z pewnością duże pozycje w budżecie budowy i do tych czynności trzeba będzie szukać konkretnych ludzi posiadających stosowne uprawnienia.

4) Dalej tynki wewnętrzne.

5) Kolejnym etapem będą wylewki, i to składające się z warstw, a więc najpierw folia, potem styropian i dopiero wylewka. Dokładnie o co chodzi - dowiemy się potem.

6) Następnie sufit na parterze (gdyby miał być z płyt kartonowo-gipsowych – a tego jeszcze nie wiemy).

7) Na koniec ocieplenie dachu, czyli obłożenie go grubą warstwą wełny mineralnej, jakimiś płytami, a czy w środku coś jeszcze - nie mam pojęcia. Słyszałam o jakichś foliach chroniących przed wiatrem, o foliach chroniących przed wilgocią oraz przed skroplinami. Czarna magia póki co.

Dopiero po wykonaniu tych wszystkich prac w środku można myśleć o ociepleniu i otynkowaniu domu z zewnątrz, wybudowaniu tarasów oraz ganku.
W tym skrótowym planie działania nakreślonym przez pana Jarka zabrakło mi gontów bitumicznych na dach i rynien oraz obróbek blacharskich. Przecież woda nie może się tak po prostu lać i kapać z dachu gdziekolwiek. Powinna spływać do rynien i rur spustowych. Dowiedziałam się, że poziome pół-rury to rynny, a pionowe rury to nie rynny tylko rury spustowe. Zdziwiłam się, sądziłam, że wszystkie rury i półrury to rynny. Wiele jeszcze trzeba będzie się nauczyć.
Nie wspomnę o garażu, przebudowie zjazdu, wymianie potłuczonego przez ciężkie samochody chodnika przed bramą i wymianie ogrodzenia wokół całej działki, bo to się ledwo trzyma.
O rany. Będzie się działo. Tak wiele jeszcze przed nami! Ale na razie oddech.

Z perspektywy czasu dodam, że kolejność prac jest szalenie ważna.
Na naszej budowie najpierw pojawiły się wylewki, dopiero potem tynki. A to błąd. Najpierw powinno się zrobić tynki wewnętrzne, a dopiero potem wylewki. Szczególnie jest to istotne, gdy planuje się ogrzewanie podłogowe na dużych powierzchniach. Dlaczego - opowiem w kolejnych postach. Ale to nie jest wszystko jedno, choć słyszałam inne opinie. 
Poza tym sufit wcale nie musi być z płyt kartonowo-gipsowych, ale może być po prostu otynkowany, identycznie jak ściany. No chyba że ktoś marzy o tzw. suficie podwieszanym, z wmontowanymi w niego światłami punktowymi, tzw. halogenami  – wtedy tynkowanie sufitów po to, by przykryć je płytami, jest całkowicie bez sensu. My jednak o takich sufitach nie marzyliśmy i w naszym domu wszystkie sufity zostały wytynkowane.
No i jeszcze jedna uwaga, instalacja gazowa musi być wykonywana po tynkach, nie przed. Rury doprowadzające gaz nie mogą być zatynkowane. Dopuszczalne jest przeprowadzenie instalacji gazowej w ociepleniu zewnętrznym, w warstwie styropianu czy tam wełny, bo do tak zamaskowanych rur, w razie jakby co, dostęp jest stosunkowo łatwy. Jednak nie w tynkach w środku. Podobno mówią o tym jakieś przepisy branżowe, ale nie mam siły się w to zagłębiać. Każdy fachowy gazownik o tym po prostu wie.