Dom

Dom

piątek, 1 maja 2015

54. Stan surowy to pikuś a wykończenie wykańcza? Czyżby? Póki co ganek i taras

2013-09-25

Gdy zjawiliśmy się na budowie około godziny 13, panowie kończyli właśnie zbijać drewniany, trójkątny szkielet daszku nad gankiem. Wygląda to wprost obłędnie!
Wreszcie zaczynam widzieć kształt domu i jestem zachwycona. Budowla nabiera lekkości i uroku. Prawdę mówiąc wcześniej, szczególnie gdy zbudowany był sam parter, bez poddasza, bryła budynku wydawała mi się ciężka i niezgrabna, jak klocek. Teraz wszystko się zmieniło. Krokiewki od ganku nie są jeszcze przycięte pod sznureczek i każda ma inną długość, ale zapewne jutro będzie idealnie. Teraz nierówne belki zachodzą nieco na okienko od spiżarki, co troszkę psuje efekt, niemniej oczami wyobraźni już widzę, że będzie pięknie.



Między krokwie nad gankiem przybite zostały deski w charakterze jętków, czy też jętek - nie wiem, jak to się wymawia. W ten sposób cała konstrukcja usztywniła się i wzmocniła. Pan Jarek, jako człowiek praktyczny i oszczędny, wykorzystał deski „z odzysku”. Te same, które używane były do zbijania blatów i szalowania wieńców. Dlatego też na niektórych deskach widoczne są resztki cementu i są one do wyczyszczenia. No i deski te, jak zresztą cały szkielet dachu, trzeba będzie w przyszłości zaimpregnować jakimś drewnochronem, wszystko raz jeszcze do przemalowania.


Po skończeniu ganku panowie przenieśli się na tyły domu i zaczęli zbijać konstrukcję daszku nad tarasem. Sprawa nie była prosta. Panowie przeklinali soczyście architekta, który - ich zdaniem - stanowczo przesadził z grubością użytych nad tarasem belek. Szczególnie jedna z nich, poprzeczna na końcu daszku, nastręczyła sporo trudności, bo panowie we czterech z trudem wtaszczyli ją na rusztowanie, żeby następnie nasadzić ją na dwa stojące słupy. A wcale nie była to długa belka i o jej dużej masie zdecydowała tylko nadmierna grubość.






Zanim belka "zawisła" w powietrzu, wcześniej wycięte zostały w niej dwa zagłębienia w taki sposób, aby można ją było nasadzić na pionowe słupy, od góry. Belka nadziewała się na słupy z trudem, na wcisk. Pan Jarek dobijał ją ciężkim młotem, aby weszła do końca i aby konstrukcja była sztywna, spasowana. Z jednej strony musiał nieco podpiłować słup, zwęzić go o kilka milimetrów, bo belka nie dawała się wbić na swoje miejsce.
Belka pozioma, zwieńczająca taras, jest naprawdę potężna. Będzie można na niej zawiesić dowolnie dużo hamaków dla dowolnie ciężkich ludzi,. Więc jest szansa, że będę się bujać :)

Krzysiek – kierownik, zobaczywszy belkę tarasową, również pokiwał głową z dezaprobatą dla architekta i orzekł:
- Co on, zdurniał? Takie belki stosuje się do budowy mostów dla samochodów ciężarowych, a nie do lekkiego tarasu. Po co to to takie grube. Ech, gdyby architekci sami musieli płacić za materiały, które sobie wymyślają w projektach, to dopiero zaczęliby myśleć - dodał Krzysiek.
Pan Jarek szybko dorzucił:
- No właśnie, i powinni jeszcze te belki sami wciągać na górę, to by się szybko nauczyli projektować z sensem!

Panowie podśmiewali się kpiąco z rozwiązań architekta. Zgodnie twierdzili, że przesadził z grubościami niektórych belek i że z powodzeniem udałoby się wybudować porządny dach z mniejszych i tańszych elementów. Ale trudno. Nie będę się tym już przejmować. Było, minęło. Drewno jest od dawna kupione, zapłacone i rozpamiętywanie, że mogło być trochę taniej nie ma już sensu. Mam tylko nadzieję, że przynajmniej będzie ładnie. Bo póki co, tak bardzo krytykowana belka tarasowa, że niby za gruba i za ciężka i że trudno ją wtaszczyć na górę, według mnie robi świetną robotę. Wygląda super! O niebo lepiej, niż gdyby dać w tym miejscu cienki w przekroju balik.


Krzysiek zjawił się dziś na budowie całkiem bez zapowiedzi. Przypadkowo trafiliśmy na siebie idealnie.
Korzystając z tego spotkania poprosiłam panów, żeby sobie omówili kwestię komina - czy potrzebna jest podbudowa pod klinkier, czy też nie?
Pan Jarek się upierał, że nie, i wyjaśnił Krzyśkowi, w jaki sposób wykonał zbrojenie.
Wysłuchawszy tej relacji, Krzysiek stwierdził, że przekazuje jedynie zalecenia producentów tego typu kominów. A zalecenia mówią, że jeśli klinkier na kominie przekracza 2 m wysokości, należy go podbudować od dołu, aby ciężar nie zmiażdżył stosunkowo delikatnych pustaków kominowych. Jednocześnie Krzysiek przyznał, że rzeczywiście, skoro płyta jest tak zbrojona jak opowiedział pan Jarek, to on błędu nie widzi i z kominem nic złego nie wydarzy. Tym bardziej, że komin jest izolowany wełną mineralną, ogrzewanie ma być gazowe, więc o skoki temperaturowe i związane z nimi naprężenia zagrażające kominowi nie musimy się martwić.

Pan Jarek przedstawiał rzeczowo swoje racje, ale daleki był od kłótni z kierownikiem. Zadeklarował całkiem ochoczo, że jeśli kierownik zdecyduje o konieczności podbudowania klinkieru, to się zrobi. Obudowanie komina dodatkową opaską z cegieł, na całej wysokości, od parteru aż do miejsca, gdzie zaczyna się klinkier, nie stanowi dla pana Jarka żadnego problemu:
- Jeśli o mnie chodzi, to mogę podbudować, w ciągu godziny się z tym wyrobię, żadna sprawa. Tylko cegły mi potrzebne.Ale myślę. że to strata czasu i pieniędzy, niepotrzebne.

Ostatecznie zdecydowaliśmy, że nie będziemy podbudowywać klinkieru. Chodzi przede wszystkim o to, aby nie zmniejszać - i to znacznie – powierzchni pomieszczeń. Obudowanie komina cegłą, czyli pogrubienie go o 12 cm z każdej strony, znacznie wpłynęłoby na wielkość i tak małej kotłowni na dole oraz małej łazienki na górze.

Zapytałam Krzyśka, co dzieje się w przypadku budowania kominów w budynkach wielopiętrowych. Skoro u nas jest tylko parter i poddasze i są wątpliwości co do wytrzymałości pustaków kominowych, to jak to jest w przypadku na przykład czterech pięter?
Krzysiek szybciutko wytrącił mi ten argument mówiąc, że wtedy każdą kondygnację komina opiera się na kolejnych stropach. W ten sposób ciśnienie ciężaru całości na elementy najniższe zostaje wyeliminowane.  Cóż, z fachowcem nie wygrasz, wie co mówi.

Krzysiek oglądał i omawiał z panem Jarkiem różne newralgiczne punkty budowy. Zwrócił uwagę na kilka szczegółów, ale za każdym razem okazywało się, że pan Jarek o wszystkich „pułapkach” wiedział, pamiętał i wszystkie odpowiednio zabezpieczył. Tu gdzie trzeba zrobił podparcie, dołożył dodatkowe belki, coś tam przykręcił do ściany dokładając kątownik i wszystko jest jak należy, pomimo, że projekt o tym milczał.
Tak na przykład stało się z dodatkowymi dwoma słupami na poddaszu, które podtrzymują płatew. Krzysiek wskazał, że słupy te nie powinny stać na pustakach stropowych, bo punktowy duży nacisk może okazać się dla kruchych pustaków niszczący. Na to pan Jarek odparł:
- No wiadomo. Przecież słupy są postawione w linii, w której pod nimi, na parterze, biegnie ściana działowa nośna, zakończona zbrojonym wieńcem. No chyba pan nie myśli, że mógłbym słupy postawić na żużlowym pustaku stropowym?
Brawo dla pana Jarka. Krzysiek w późniejszej rozmowie ze mną pochwalił majstra. Że facet wie co robi, że myśli i że mu się podoba jego robota. Z tego co podsłyszałam panowie umawiali się na dalszą współpracę przy kolejnych budowach, czyli porozumienie między nimi było pełne.





Krzysiek poruszył temat zabezpieczenia budynku na zimę. Powszechny jest zwyczaj zabijania otworów okiennych i drzwiowych deskami albo zabijania ich płytami OSB. Czasem też widuje się otwory zasłonięte folią. Krzysiek natomiast sądzi, że to zbyteczne:
- Ja nie wiem, po co ludzie zasłaniają okna i drzwi. To jest bez sensu. Moim zdaniem lepiej jest, gdy otwory są otwarte. Wtedy budynek się przewietrza i gdy hula po nim przeciąg o wiele lepiej i szybciej wysycha.
- Może ludzie zamykają domy deskami, bo boją się kradzieży? - powiedziałam.
- No ale co tu można ukraść? Z pustych murów nie ma czego wynieść. Co, mur ci rozbiorą i potłuczone pustaki wezmą? Nie ma potrzeby robić pozamykanej fortecy. Ja proponuję, żeby zostawić na zimę budynek tak jak stoi, bez zabijania otworów. Jedyne co trzeba zrobić, i to ważne, to zabezpieczyć mury w miejscach, gdzie będą potem parapety.
W miejscach "parapetów" obecnie są szczeliny powietrzne w pustakach, więc w razie opadów atmosferycznych woda może swobodnie wlewać się do wnętrza ściany. Z kolei gdy naleci wody i ona zamarznie, to lód może rozsadzić mury. A tego byśmy nie chcieli.
W tym miejscu do dyskusji włączył się pan Jarek, który z triumfalną miną rzekł:
- Nic nie porozsadza i żadna woda w ścianę nie naleci. Na wszystkich parapetach będę murował warstwę z cegły pełnej, bo przecież wiadomo, że nie można tak zostawić z dziurami na wierzchu! O, proszę zobaczyć, wszędzie "parapety" zostawiłem niższe,  dokładnie o wysokość cegły, własnie dlatego. Ale to na koniec zawsze robimy.
Znów brawo dla Pana Jarka. O wszystkim pomyślał.

Krzysiek dał panu Jarkowi tylko jedno jedyne zalecenie, aby belki od ganku, prostopadłe do ściany i wsparte na kątownikach, dodatkowo zblokować po bokach metalowymi złączami w kształcie litery L:
- Trzeba to zblokować, żeby nic się nie przesunęło na boki. Na razie to jest tylko podparte od dołu, ale to łączenie powinno być sztywne, żeby nie poleciało.
Pan Jarek nie protestował:
- Proszę bardzo. Żaden kłopot, taka pierdoła.
Dostaliśmy więc od pana Jarka polecenie, że mamy jutro kupić dwa metalowe elementy i dwa kołki. "Żeby zblokować ganek". Za cholerę nie wiem, o jakie elementy chodzi, ale Marek twierdzi, że kojarzy i że ogarnie, Uff. Kobiety chyba jednak nie nadają się do budowlanki.


Więcej uwag nie było.

Widziałam niedawno dwie budowy, na których otwory okienne wykonane były bardzo niestarannie. O żadnym wykończeniu miejsc pod parapety cegłą pełną nie było tam mowy. Ściany wzdłuż dolnych krawędzi otworów okiennych nie kończyły się bowiem w jednej linii, ale były po prostu wychetolone. Zupełnie jakby dziura na okno nie była budowana, ale wybijana kilofem w litej ścianie. Wyglądało to słabo, jak się skruszyło, tak zostawili.
Takie krzywe "coś" oznacza konieczność łatania tego i wyrównywania w późniejszym etapie budowy. Budowlańcy zrobią swoje i pójdą, a dalej niech się martwią następni, czyli w praktyce inwestorzy, którzy będą płacić kolejnej ekipie za usuwanie i równanie niedoróbek.
No i zabezpieczenie takich krzywych murów przed śniegiem i deszczem, aby woda nie napadała do wnętrza ścian, wcale nie jest proste. Nawet deski na tym nie da się położyć, więc niby czym to zatkać?
Na szczęście nas ten problem nie dotknął. Pan Jarek buduje od razu "na czysto".

Bardzo miła okazała się rozmowa z Krzyśkiem na temat jego wynagrodzenia za nadzór nad pierwszym etapem budowy. Ponieważ Krzysiek to mój dawny kolega z pracy, po cichu liczyłam, że ze mnie nie zedrze. Ale nie spodziewałam się, że cena będzie aż tak świetna. Krzysiek powiedział:
- No ile ile. Normalnie to bym wziął 200 za każdy przyjazd. Ze sześć razy byłem. Ale przecież się dogadamy. Majster w porządku, wie co robi. Nie musiałem niczego odkręcać ani tłumaczyć. Skłamałbym gdybym powiedział, że się tu narobiłem. Kilka papierów i wszystko. 800 może być?
- 800? Jesteś pewien?
- Ale za tablicę wisisz mi 25 złotych i tego ci nie daruję – śmiał się.
- Super. Dziękuję. Wiem ile kosztuje kierownik i bardzo mi się ta cena podoba. Naprawdę dzięki. - Przypieczętowaliśmy "targi" uściskiem dłoni.
Wiem, że cena Krzyśka dla obcych za prowadzenie budowy domu jednorodzinnego to 2500 zł. Taką właśnie cenę powiedział panu Jarkowi, gdy panowie obmawiali warunki dalszej współpracy.
Jak to dobrze mieć kolegów. Dzięki Krzysiu! Porządna flacha się należy.

To oczywiście nie koniec usług kierownika budowy, bo spotkamy się jeszcze przy odbiorze końcowym domu, gdy będziemy załatwiać pozwolenie na użytkowanie. Nie wiem jeszcze, na czym polega odbiór. Krzysiek mówił, że trzeba będzie robić jakieś pomiary i kolekcjonować autografy uprawnionych fachowców. Ale wszystko w swoim czasie. Przy odbiorze nastąpi druga rata rozliczania się z Krzyśkiem. Póki co uważam, że nie zapłaciliśmy dużo.

Na odchodne męczyłam Krzyśka pytaniami na temat kolejnych etapów budowy i kolejności ich wykonywania. Za chwilę pan Jarek skończy prace i sobie pójdzie. A wtedy zostaniemy sami, zieloni jak szczypiorki, kompletnie niewiedzący co nas czeka.
Przyznam, że nie mam pojęcia, w jakiej kolejności należy wykonywać dalsze prace. Ba, ja nawet nie wiem, jakie konkretnie prace przed nami!

Krzysiek starał się poukładać mi w głowie kolejne etapy:
- Najpierw okna i drzwi.
- Potem instalacja elektryczna.
- Następnie podejścia kanalizacyjne i wodne, czyli instalacja wodn-kanalizacyjna  wewnętrzna. Krzysiek mówił tu o rozprowadzeniu w podłodze rur do grzejników, o wyprowadzeniu ujęć wody, o "podłogówce" jeśli chcemy, o jakiejś rozdzielni i o podłączeniu instalacja do pieca. Jednak mówił tak szybko i takim językiem, że niczego nie zrozumiałam, "W każdym razie chodzi o to, że trzeba wynająć hydraulika, to on już będzie wiedział co jest do zrobienia" - zakończył temat Krzysiek.
Po hydrauliku całkiem się zgubiłam, bo Krzysiek mówił o wszystkim jednocześnie. Nie ogarniam. Ale nic to, będziemy się tym martwić w zimę.

Obydwu panom, i kierownikowi i tym bardziej majstrowi, nie podobała się asymetria więźby dachowej. Mówili, że płatew na poddaszu powinna biec środkiem, pod kalenicą, a nie jak to zaprojektował pan Piotr, bokiem. Podobnie nie podobało się usytuowanie ganku, który nie jest na środku ale nieco z boku. Jednak Marek stwierdził, że w tym właśnie tkwi cały urok naszego domu, że nie jest on symetryczny i banalny. I ja się przychylam do tej opinii. A że trudniej go zbudować? No cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Na razie wszystkie belki nad tarasem i wszystkie krokwie od dachu oraz nad gankiem mają różne długości. Chaotycznie kończą się każda w innym miejscu. Jest krzywo i bałaganiarsko. Jutro zapewne zostaną one wyrównane, docięte pod sznurek, aby kończyły się w jednej linii. Krzysiek mnie uspokoił, że nigdy nie przycina się krokwi przed montażem, ale właśnie po. Uff, nie muszę się tym martwić, a już prawie zaczęłam.

W dniu dzisiejszym zdemontowana została większość szalunków, jakie zbite były do zalewania betonu. Całkowicie odsłonięte zostały schody. Trochę mi szkoda, że panowie nie pozostawili prowizorycznej barierki, która zabezpieczała przed spadnięciem ze stropu na klatkę schodową. Jej uchwycenie groziło wprawdzie zranieniem dłoni drzazgami, ale skutecznie chroniło przed wypadkiem. A tam jest naprawdę wysoko. Wystarczy się zapomnieć, dać krok w bok i można się nawet zabić! Teraz nie ma żadnego zabezpieczenia i za każdym razem, gdy wchodzę na poddasze mówię do siebie na głos „o rany, byle z daleka od przepaści, i żeby mi tu dzieci żadne nie właziły, bo śmierć w oczach!”. Jest naprawdę niebezpiecznie.

Na parterze nie ma już większości stempli, które panowie zdemontowali kopniakami z buciorów i młotami. Część płyt OSB leży na paletach w domu na parterze, a część wniesiona została na poddasze. Narażone na zmoknięcie płyty (nie ma jeszcze dachu) okryte zostały czarną folią przytrzaśniętą przy podłodze cegłami, żeby wiatr jej nie zwiał.
W salonie pod ścianami leży jeszcze bardzo dużo belek. To pewnie jętki albo łaty, które przybijane będą do szkieletu dachu, do krokwi, które już są zamontowane. Jutro się przekonamy.

Okazało się, że będziemy musieli przedłużyć o miesiąc wynajem toi-toja. Ale może to i lepiej. Budowa nie skończy się wprawdzie w planowanym terminie (wszystko przez wypadek!), ale dzięki temu będziemy mieć do dyspozycji wc jeszcze przez cały październik. Wtedy budowa zostanie wstrzymana i odzyskamy działkę dla celów rekreacyjnych. Liczę na ładną pogodę i na to, że tegoroczny brak grillowania odbijemy sobie ogniskami.
No i trzeba będzie porządnie posprzątać. Poprzycinać gałęzie, powycinać dzikie krzaki, wykosić trawę i wytępić wysokie po pas chwasty. Oj, będę szaleć z sekatorem.

Artur znów rozerwał palec! Zbyt wcześnie dorwał się do roboty i przy dźwiganiu puścił mu szew. Teraz pracuje z bandażem na palcu i wreszcie w rękawiczkach. Jednak czegoś się nauczył :)
Artur zagadnął Marka, czy potrzebne nam będą zdemontowane stemple, bo chętnie je odkupi. Zaproponował kwotę 450 zł za wszystkie 150 sztuk oraz to, że po skończeniu budowy spakuje je wszystkie na samochód i wywiezie. No i super. My palilibyśmy je w ogniskach przez kilka miesięcy, a tak odzyskamy 1/3 ich ceny, zamiast puszczać drewno z dymem, za który nikt nam nie zapłaci.
Po czasie powiem, że niestety, na gadaniu się skończyło. Artur nigdy nie zgłosił się po stemple, które nadal w większości leżą pod orzechem. Wniosek jest taki, że zużyte stemple można spieniężyć i gdybyśmy dali ogłoszenie w tej sprawie to pewnie udałoby nam się je sprzedać.
Ale nie ma tego złego. Stemple jeszcze nie raz na budowie się przydały.

W sobotę - mam nadzieję że będzie pogoda - planujemy ognisko. Zapraszamy znajomych, ma też przyjechać moja mama. Wreszcie będziemy mogli pochwalić się naszym domkiem. Mama widziała go ostatnio na etapie fundamentów, więc zero wyobrażenia o całości. A do soboty wszystko będzie oczywiste. Już teraz dach, ganek i taras łatwo sobie wyobrazić na podstawie konstrukcji więźby dachowej. Do soboty pewnie przybędzie pokrycie w postaci płyt OSB. Ależ się cieszę!

Przed nami etap tzw. wykańczania, który podobno najbardziej wykańcza inwestorów, drenując im kieszenie bardziej niż sama budowa. Wszyscy nas straszą:
- Stan surowy to pikuś. Zobaczycie. Dopiero wykończenie da wam popalić, bo jest sto razy gorsze i droższe niż sama budowa. Postawić stan surowy to żadna filozofia. Ale wykończyć? To ho ho - słyszeliśmy.
Nianawidzę takich "dobrych rad" i przestróg, które w niczym nie pomagają!
Całe życie wszyscy nas straszyli:
- Oooo, ożenicie się to będzie koniec miłości. Przyjdzie szara rzeczywistość i przestaniecie gruchać jak gołąbki i trzymać się za rączki.
- Oooo, jak przyjdą dzieci to dopiero dadzą wam popalić.
- Oooo, małe dzieci to mały kłopot. Ale jak zaczną dorastać to zabaczycie, jakie wam różki pokażą. Zacznie się konflikt pokoleń, bunty i problemy.
- Oooo, postawić dom to nie kłopot. Wykończenie - to dopiero jest koszmar!
I tak ze wszystkim.
Póki co skutecznie wymykamy się stereotypom. Żadna z obiegowych ludowych prawd w naszym życiu się nie nie sprawdziła. Dlatego wierzę, że wykańczanie domu okaże się dużo przyjemniejszym etapem budowy niż stawianie murów i zalewanie stropów. I że wykańczanie nas nie wykończy.

Krzysiek też powiedział, że najgorsze, czyli wybudowanie stanu surowego otartego, za nami. Wbrew krążącym opiniom twierdzi, że wykończenie domu jest dużo mniejszym obciążeniem psychicznym niż ten pierwszy, ogromny etap budowy.
- Wykończenie jest wprawdzie droższe, niż zbudowanie stanu surowego. W zależności od standardu trzeba liczyć od 1,3 do 4 razy drożej. Ale to już robi się na spokojnie, etapami, w miarę możliwości finansowych - mówił.

I ja się podpisuję pod tym głosem. Postawić dom to naprawdę jest wyzwanie! Wynajmujesz ekipę budowlańców i w ciągu dwóch miesięcy dom w stanie surowym musi powstać. I nie bardzo idzie to przerwać, przytrzymać, zwolnić czy poczekać na pieniądze, gdy ich zabraknie. Budowę trzeba zamknąć, zadaszyć i zabezpieczyć. I to od razu. To jednorazowo duży wysiłek finansowy, którego nie da się rozłożyć w czasie.
Ekipy budowlane pracują na akord. Byle szybciej, byle więcej, zanim skończy się sezon i pogoda. Całą zimę odpoczywają, pozostając bez pracy i dochodów. Więc zależy im, aby budowa szła szybko i sprawnie i aby w sezonie budowlanym zapewnić sobie dochody na cały rok.

Wszystko nam się uda.
Marek już obmyśla, jak wykończy ściany w studio. Szuka materiałów, rozeznaje ceny. A może cegły kratówki na sztorc? A może płyty z paneli akustycznych, jakie stawia się przy autostradach? A może ponawiercane płyty OSB? Albo jeszcze coś innego znajdzie.Rozważa różne warianty i cieszy się tym jak dziecko.A ja razem z nim.

6 komentarzy: