Dom

Dom

czwartek, 10 grudnia 2015

71. Cyrkulacje i powroty, czyli hydrauliczne szaleństwo oraz jaki styropian pod wylewki

2014-06

Panowie hydraulicy pracują powoli. Nam się nie spieszy, więc im też nie. Coś tam sobie dłubią po godzinach, popołudniami, pogwizdują, docinają rurki, drapią się po głowach, naradzają się i nie traktują roboty jak zająca, który zamierza uciec.
- Tu się nie ma co spieszyć, bo wszystko trzeba przemyśleć. Na poprawki miejsca nie będzie, jak pójdą wylewki to już się rurki łatwo nie przełoży – mówił pan Kukułka.
Fakt, zawsze trochę mnie przeraża gdy pomyślę, że pod podłogą zabetonowane zostaną jakieś rury, przewody i instalacje, do których nie będzie dostępu. Na tym etapie lepiej błędów nie popełniać.
- A jakby coś pękło? - spytałam
- Pękło? A niby czemu? Eeee, jeszcze mi się nie zdarzyło. Nie pęknie.




Na całej podłodze na parterze panowie rozłożyli czarną folię budowlaną o grubości 0,2 mm. Folia ta leży sobie płasko na betonie i docięta jest z zapasem w ten sposób, że jej brzegi wywinięte są na ściany na wysokość około 20 cm. Poszczególne pasy folii układane są na zakładkę, bo przecież żadna folia nie jest szeroka na tyle, by w jednym kawałku przykryć np.cały salon.




Następnie na folii panowie rozciągnęli dużo rur rozprowadzających wodę po całym domu, do wszystkich kranów, spłuczek, pieca i kaloryferów. A potem ułożyli na folii pierwszą warstwę styropianu o grubości 4 cm, równiutko, płyta przy płycie, aby wszystkie arkusze ściśle do siebie przylegały. W miejscach, gdzie rozciągnięte były rurki wodne styropian został odpowiednio wycięty, przycięty i docięty, na prosto, łukami i jak tam wypadło. Wyglądało to tak, jakby w białej tafli podłogi powycinać ciasne tunele, w które potem wciśnięto rurki, choć kolejność tych prac była odwrotna (najpierw rurki, potem styropian).





Jedna rolka folii jaką kupiliśmy, tj. 100 m2, okazała się niewystarczająca, no bo wiadomo, zakładki i wywinięcia też czynią powierzchnię. Musieliśmy więc dokupić kawałek folii do przedpokoju. Folię można kupić albo w całej rolce (wtedy jest dwukrotnie tańsza), albo na metry kwadratowe – co się nie opłaca, ale jak ktoś potrzebuje mało to jednak się opłaca. Marek zdecydował, że dokupujemy całą, kolejną rolkę 100 m2, bo folia zawsze się przyda. Nie wiem wprawdzie do czego się przyda i po co mi ¾ rolki czarnej folii, ale kupiliśmy. Będzie teraz zagracała garaż do czasu, aż się przyda albo do czasu aż ją wyrzucimy.

Po czasie powiem, że folia się jednak przydała. Zawsze warto mieć na budowie folię oraz kartony tekturowe, aby móc rozłożyć je na podłogach i zabezpieczyć w ten sposób np. nowiutkie, czyściutkie płytki albo panele, gdy już niby wszystko prawie gotowe do zamieszkania, a jeszcze panowie robotnicy szwędają się po domu w ubłoconych butach. Tak więc nie żałuję decyzji o kupieniu większej ilości folii, bo nie raz była ona rozciągana.

W obydwu łazienkach zainstalowane zostały stelaże od wc, czyli stalowe konstrukcje nośne, które przykręcone są mocnymi śrubami do ścian i do podłóg. Muszle klozetowe na tym etapie prac nie są jeszcze zawieszone, ale szerokie rury odprowadzające ścieki z wc do kanalizacji już są wpasowane i zmontowane z geberitami – dlatego właśnie stelaże potrzebne były już teraz, by spasować je z kanalizacją.



Ponadto wyprowadzone są podejścia kanalizacyjne, czyli siwe rury, którymi będzie spuszczana do kanalizacji zużyta woda i ścieki z wanny, z umywalek, z sedesów, z pralki i z pieca centralnego ogrzewania. Tak tak, też się zdziwiłam po co wylot do kanalizacji przy piecu, ale pan Kukułka mnie oświecił:
- Przy piecu zawsze tworzą się skropliny wody, zwłaszcza przy rozruchu, gdy rurki są zimne i zaczyna się grzanie. No i co, będzie pani łapała tę kapiącą wodę w miseczkę? Musi być odpływ – tłumaczył hydraulik.


Po ułożeniu pierwszej warstwy styropianu przyszła kolej na warstwę drugą, też o grubości 4 cm, czyli razem na parterze mamy warstwę izolacyjną 8 cm. Styropian ten ma stanowić izolację termiczną podłóg, takie odcięcie domu od podłoża pod nim.

W drugiej warstwie styropianu również wycinane są korytarze na rury, których całe mnóstwo biegnie po domu w ładnych, czerwonych wiązkach. Czerwone, otulone rury biegną najpierw w kilku wiązkach razem, a potem rozgałęziają się do poszczególnych ujęć wody i grzejników. Wygląda to jak wielopasmowa autostrada, która najpierw jest zwarta, a potem rozpada się na pojedyncze uliczki.




Rury wodne znajdujące się w pierwszej warstwie styropianu, czyli tej dolnej, umieszczone są w plastikowych, karbowanych osłonkach, czyli w peszlach. Peszle podobne są do rurek grających, jakie kupowało się za dzieciaka na straganach podczas odpustów albo przy plaży. Jak się nimi kręciło to rurki gwizdały. No, to właśnie podobne do takich. Niestety, nie sprawdziłam, czy peszle też gwiżdżą przy kręceniu, ale Marek mówi że to może i lepiej, bo gdybym zaczęła wymachiwać peszlami to hydraulicy mogliby mnie wziąć za wariatkę.



Rury w drugiej warstwie styropianu są w osłonkach ocieplanych, takich piankowych, miękkich. Rurki są więc zaizolowane, aby woda w nich płynąca nie stygła i nie oddawała ciepła podłodze i wylewce, ale aby dotarła gorąca do grzejników. Pan Kukułka mówił, że taki dwuwarstwowy rozkład rurek, górne w otulinach a dolne w peszlach, to się nazywa cyrkulacje i powroty. Nic z tego nie kumam, ale rurki wyglądają pięknie!



Podoba mi się praca hydraulików. Pan Kukułka jest świetnym gościem. Robi wszystko powoli, dokładnie, precyzyjnie docina styropian i szczelnie osadza w nim rurki. Wszędzie jest porządek, jest czysto, ładnie i z głową. W międzyczasie opowiada nam o meczach, które rozgrywa co rusz będąc zawodnikiem w lidze Old Bojów. Mają panowie osiągnięcia, zdobywają medale, jeżdżą na zgrupowania i chodzą na treningi. Facet jest pasjonatem piłki nożnej i od niedawna zaczął uprawiać ten sport aktywnie. Już wszystko jasne, skąd u niego taka świetna sylwetka!

W schowku pod schodami przy ścianie znajduje się tzw. rozdzielnia ciepła. To taka biała, dość płaska metalowa skrzynka, ze zdejmowaną osłoną na kluczyk, z której wychodzą wszystkie rurki wodne. Na każdej rurce w rozdzieli zamontowany jest osobny zawór, czyli mini-kranik, którym można odciąć dopływ wody do poszczególnych kaloryferów czy też ujęć wodnych. Gdyby tylko wiedzieć który kranik jest do czego. Pan Kukułka wie, ale my niekoniecznie. Mam nadzieję, że wiedza ta do niczego nigdy nie będzie nam potrzebna. Jedyne co, to pan Kaukułka pokazał nam dwa ważne zawory, które regulują dopływ wody do ogrzewania podłogowego – jeden do łazienki, drugi do przedpokoju (tylko w tych dwóch pomieszczeniach będziemy mieć ogrzewanie podłogowe). Zaworami tymi reguluje się przepływ wody w ogrzewaniu podłogowym, a tym samym temperaturę podgrzewanych podłóg. Gdy się przykręci – podłoga będzie chłodniejsza.




Na poddaszu nie ma potrzeby rozkładania pod styropianem czarnej folii. Tam żadna wilgoć od fundamentów nie podejdzie, więc na górze będzie tylko jedna warstwa styropianu (nie dwie jak na dole), za to nieco grubszego, bo o grubości 5 cm.

Niestety, nie jesteśmy zadowoleni z zakupionego styropianu. Zakupy zadziały się zbyt szybko i za mało czasu poświęciliśmy na zgłębienie tematu oraz na analizy parametrów styropianu podłogowego, czyli rozkładanego pod wylewki. Zaufaliśmy opinii kolegi, który przekonywał, że styropian o twardości EPS 60 jest całkowicie wystarczający. Teraz wiem, że powinniśmy kupić styropian twardszy, a tym samym nieco droższy, mianowicie EPS 80 albo EPS 100.


Gdy się chodzi po naszym styropianie, zostawia się w nim delikatne wgniotki po butach. Wkurza mnie to straszliwie! Wprawdzie hydraulik twierdzi, że bardzo wiele osób kładzie taki właśnie styropian, a nawet jeszcze bardziej miękki, i że to nie przeszkadza, bo na warstwy styropianu pójdzie betonowa wylewka, i to zbrojona metalową siatką, więc wszelkie minimalne ugięcia i dołeczki po butach nie mają znaczenia.
– Pani się tak nie przejmuje tym styropianem! – powiedział Kukułka, gdy po raz kolejny marudziłam pod nosem, że mogliśmy nie kupować tak pochopnie - Owszem, gdyby był trochę twardszy to wygodniej by się kładło, bo by się nie kruszył i nie wgniatał. Ale ten też spełni swoją rolę w zupełności. Styropian, każdy, pod ciężarem wylewki i tak w całości lekko się podda masie i osiądzie. To się nazywa posadzka pływająca. Będzie dobrze. Już robiłem instalację w EPS 40 i też było dobrze. Pani da spokój.

Ale ja nie byłabym sobą, gdybym dała sobie spokój i tak po prostu przestała mieć problem. W sprawie styropianu skontaktowałam się więc z producentem, któremu opowiedziałam o moich wątpliwościach, czyli co to za badziewie nam sprzedali, skoro zostawiam w nim odciski butów! Spytałam, czy aby na pewno kupiony przez nas styropian nadaje się pod wylewki, czy nie jest zbyt miękki i czy nie będzie tak, że wylewka na nim pęknie?

Pan zapewnił mnie, że absolutnie nie! Powiedział, że styropian o twardości EPS 60 nie nadaje się wprawdzie pod posadzki przemysłowe, czyli do miejsc, gdzie występują ogromne obciążenia punktowe, a więc do garaży, pod parkingi, do hal produkcyjnych, gdzie stoją ciężkie maszyny, do hal magazynowych gdzie stoją ciężkie regały z zapakowanymi towarem paletami. Do domu mieszkalnego natomiast EPS 60 jest całkowicie wystarczający. Pan twierdzi, że reklamacji nigdy nie było, że wszystko jest atestowane i policzone. Na koniec, rozbawiony moim niepokojem zapewnił, że kupiliśmy styropian idealny, przeznaczony dokładnie do naszych potrzeb, gdzie jest optymalny stosunek ceny do potrzeb i jakości. Można było oczywiście kupić styropian droższy, mocniejszy, ale nie ma takiej potrzeby, szkoda pieniędzy. Styropian EPS 60 ma dopuszczalne obciążenie użytkowe 1,8 tony/m2. A więc do domu aż świat.

Uff. Trochę mnie pan uspokoił. A jeszcze bardziej uspokoił mnie Marek, który jako dyplomowany fizyk przekonywał, że styropian o mniejszej gęstości ma lepsze właściwości akustyczne. A to akurat w naszym przypadku bardzo pożądana cecha, przyda się zwłaszcza do wytłumienia stropu:
- Taki mocniej sprasowany styropian bardziej przenosi drgania, a tego przecież nie chcemy. Poza tym zbrojona wylewka służy właśnie temu, aby rozkładać nacisk na całą powierzchnię. Teraz, gdy chodzimy po styropianie, powodujemy wgniotki bo robimy naciski punktowe. Pan ci przecież tłumaczył, że na ten styropian możesz naciskać równomiernie ciężarem 1,8 tony na m2 i aż do takiej wagi nic nie ma prawa się ugiąć ani o milimetr. Więc proszę cię, daj już spokój z tym styropianem! Dobry jest! Koniec zmartwień! – rozkazał mąż. - Producenci co chwilę wymyślają nowe produkty, wprowadzają na rynek materiały o mocno wyśrubowanych normach i przekonują ludzi, że ten nowy, droższy produkt będzie lepszy. A ludzie lubią mieć wszystko najlepsze i kupują, potrzebne czy nie. I o to w tym chodzi. Jeszcze się na nauczyłaś, że marketing jest po to, aby wymyślać ludziom potrzeby, których wcześniej nie mieli?

Dobra. Nie ma co marudzić. Styropian jest jaki jest, czyli dobry jest. Nie ważę przecież 1,8 tony!

Pan hydraulik coś przebąkiwał, że prawdopodobnie dwie warstwy styropianu, tworzące razem 8 cm grubości, okażą się za małe. Tak to na początku zmierzyli, wyliczyli, ale teraz, przy robocie, wychodzi im, że przydałoby się jeszcze położyć na wszystko „dwójkę”:
- Nie wiem, czy myśmy źle zmierzyli, czy posadzka jest nierówna. Bo w jednym miejscu wychodzi prawie dobrze, a w innym bym trochę podwyższył. Lepiej dokupić i dołożyć styropianu, niż lać grubszą wylewkę, bo taniej wyjdzie.
W porządku. Nawet lepiej. Postanowiliśmy, że wierzchnią warstwę zrobimy ze styropianu mocnego, EPS 100 albo lepiej. Jak się go rozłoży, to żadnych wgniotek nie będzie i nie będziemy drżeć, że ekipa od wylewek coś poniszczy. Tym razem styropian zamówimy u Adama. Nie będzie tego dużo, raptem dwie paczki, nie zbankrutujemy.
Po czasie powiem, że dwójka jednak nie była potrzebna i poprzestaliśmy na dwóch warstwach po 4 cm.

Po położeniu styropianu nasz dom nagle wyogromniał. Podłoga zrobiła się biała i wielka. Młodszy syn, gdy to ujrzał natychmiast położył się na ciepłej, czystej, styropianowej podłodze i rzekł:
- Patrzcie! Pierwszy raz leżę sobie w swoim własnym pokoju! – Tak, radość jest wielka. Fajnie jest, gdy z zakurzonego placu budowy powoli zaczyna się wyłaniać mieszkanie. Kurz z betonu, nie do posprzątania, został zaizolowany folią budowlaną i styropianem. Już się nie wzbija przy chodzeniu. Nie świdruje w nosie.



Postanowiliśmy, że gdy będziemy mieć już wylewki, to trzeba będzie je zabezpieczyć przed kurzeniem, bo budowlany, cementowy kurz i pył jest nie do zniesienia! Musimy się dowiedzieć, czy są jakieś preparaty do pomalowania batonu, które wiążą kurz z podłożem.

Po czasie powiem, że wylewki można po prostu zagruntować zwykłym uni-gruntem, jakim gruntuje się ściany przed malowaniem. Doskonale skleja kurz i przez jakiś czas, zanim się zetrze od chodzenia, świetnie się sprawdza. Po zagruntowaniu wylewek jest w miarę czysto.

Zapytałam pana Kukułkę, czy przed rozkładaniem i docinaniem styropianu nie powinien najpierw sprawdzić szczelności instalacji:
- Narobi się pan, naukłada, podocina. A jak puści pan wodę i się okaże, że jest jakiś przeciek, to jak pan go znajdzie? Skąd pan będzie wiedział, czy pod styropianem nie płynie gdzieś strużka wody? Wszystko przykryte. Nic nie widać pod spodem – zagadałam zaczepnie.
Hydraulik się uśmiechnął:
- Tego się droga pani nie sprawdza na oko. Robi się próby ciśnieniowe. Zakłada się na początku instalacji specjalne urządzenie i odkręca się wodę. Instalacja jest zaślepiona, więc woda doleci do końca i się zatrzyma na zaślepce. A jak się ciśnienie ustabilizuje, to powinno być stałe. Gdy będzie malało w czasie to znaczy, że gdzieś jest przeciek. I wtedy dopiero można się martwić, jak go znaleźć.
- A cha – ale ja jednak laik jestem! aż wstyd pytać o takie oczywiste rzeczy! – A zdarzyło się panu, żeby ciekło?
- No zdarzyło się. Chyba ze dwa razy. Ale to zazwyczaj dzieje się w zimę, gdy instalację się robi w niskich temperaturach. U pani nie cieknie, instalacja stoi pod ciśnieniem już trzeci dzień – uspokoił mnie hydraulik.

czwartek, 26 listopada 2015

70. Geberity, styropiany i nierówna walka o warkocz.

2014-06

Na koniec wstępnych ustaleń pan hydraulik powiedział, że poza zakupami czysto-hydraulicznymi, które zrobi on sam bo najlepiej wie jakie, musimy pilnie zakupić:
- czarą folię budowlaną - koniecznie ma to być folia budowlana, czarna i gruba, nie chodzi o folię malarską!
- styropian
- stelaże do zamontowania wc.

A to zaskoczenie!
Owszem, folii i styropianu spodziewaliśmy się, ale stelaży do wc? Już? O co chodzi?
Okazało się, że chodzi o stelaże, popularnie zwane geberitami. Czyli o stalowe konstrukcje do zamontowania wc, przykręcane do ścian, które stanowią szkielet do zabudowy spłuczki, i do których później przykręca się muszle klozetowe, że niby wystają ze ściany.
- Chyba że nie chcecie geberitów, tylko sedesy kompaktowe, czyli takie stojące na podłodze, to wtedy nie trzeba jeszcze kupować - rzekł pan Kukułka.


Nie, nie chcemy kompaktowych. Chcemy sedesy zawieszane, wystające ze ściany, geberity, z zabudowaną spłuczką i z zamontowanymi w ścianie przyciskami do spłukiwania wody. Jako pani domu, która nie korzysta z wynajmowania pomocy domowej i samodzielnie sprząta swoje mieszkanie, mam serdecznie dość wymywania brudnego kurzu zza toalety! W nowym domu wszystko muszę mieć tak urządzone, aby podłogę w łazience móc posprzątać łatwo, mopem. Zwyczajnie, jak w większości normalnych domów. I na tym nie zamierzam oszczędzać. Sedesom przykręcanym do podłogi (kompaktom) mówimy więc stanowcze NIE!

Po folię pojechaliśmy od razu, do najbliższego, zaprzyjaźnionego składu budowlanego, w którym kupowaliśmy cegły, pustaki, bloczki i milion innych rzeczy i gdzie dają nam - jako stałym klientom – rabaty, albo też za każdym razem wciskają nam kit, że tak robią. Zdaję sobie sprawę, że pewnie mówią tak wszystkim klientom i że te "rabaty" to zwykły chwyt marketingowy. Klient zawsze się cieszy, że miał kupić za 100, a kupuje za 98. Ale niech tam. Nie będziemy dociekać, co to za rabat i czy faktycznie jest, bo nie będziemy jeździć za folią nie wiadomo gdzie. Cena nie jest warta spalania paliwa i marnowania czasu.

Za 100 m2 czarnej folii budowlanej zapłaciliśmy 105 zł. Folia jest szeroka na 4 m (były też 5-cio metrowe, ale hydraulik wybrał węższą, aby łatwiej było ją rozkładać), i jest zwinięta w poręczną rolkę. Spokojnie mieści się do bagażnika, nie trzeba zamawiać transportu.


Filię rozkłada się na wylanej płycie fundamentowej tylko na parterze. Na górze, na stropie, nie ma takiej potrzeby. Tak twierdzi nasz hydraulik, no to ja powtarzam.
Następnie na folii ułożony będzie styropian, jak izolacja termiczna, a potem, na tym styropianie zrobiona zostanie wylewka, czyli wygładzony podkład betonowy pod podłogi (panele, płytki, deski, wykładziny czy co tak komu pasuje). Rolą folii jest dodatkowe odizolowanie podłóg od wilgoci, jaka może podchodzić do podłogi spod spodu.

Hydraulik dużo nie gadał. Przebrał się w strój roboczy, założył maseczkę na usta, okulary ochronne, otworzył okna, wziął w garść pilarkę kontową i zaczął wycinać rowki w ścianach, w których potem będzie umieszczał rury.
Zrobił ich kilka, pod przyszłymi umywalkami w łazience, przy wc, przy przyszłym ujęciu wody w kuchni. W jednym miejscu przebił się rowkiem na wylot, przez ściankę działową między łazienką a pokojem. Młodszy syn się nawet wystraszył, że będzie miał dziurę w ścianie w pokoju. Na razie nie wyprowadzamy go z błędu. Nawet wkręciliśmy go, że tak musi być, bo nie ma jak zrobić wentylacji w łazience. Nie martwił się jednak długo, bo nie uwierzył.





W naszym domu, w łazience, umywalki będą dwie, żebym nie musiała rano czekać w kolejce, aż Marek skończy mycie zębów. Nasza obecna, mega mała łazienka, bez umywalki w ogóle, gdzie zęby myje się nad wanną i nie można się dopchać do kranu, to jakaś katastrofa. Dwie umywalki to ma być rekompensata za dotychczasowe lata katorgi.
Podejrzałam ten patent w domu mojej przyjaciółki lata temu, zanim jeszcze podwójne umywalki stały się modne, i rozwiązanie to uważam za bardzo praktyczne. Skończą się kłótnie, kto się pierwszy goli a kto układa włosy przed lustrem. Już nie mogę się doczekać tego luksusu!

W sprawie styropianu uruchomiliśmy znajomości. Ma to być styropian typu "strop - podłoga", a więc stosunkowo twardy. Miękki, taki do ocieplenia murów (czyli typ fasada), pod wylewki się nie nadaje.
Hydraulik rzekł, że na parter będziemy potrzebować dwóch warstw styropianu o grubości 4 cm, a na górę jedną warstwę o grubości 5 cm.

Przy okazji kupowania folii zapytaliśmy w składzie o cenę styropianu. Z upustem zaproponowano nam 54 zł za paczkę styropianu o grubości 4 cm, a więc za 7,5 m2. I to podobno bardzo dobry styropian, najlepszy na rynku, nazywa się Thermo Organika czy jakoś podobnie. "No lepszych nie ma" - zapewniał pan sprzedawca.

Z kupowaniem styropianu jest trochę gimnastyki, bo generalnie podaje się cenę za 1 m3, a kupuje się go według zapotrzebowania na m2. Trzeba więc sobie wszystko przeliczać, uwzględniając potrzebną grubość, z metrów kwadratowych na metry sześcienne i z metrów sześciennych na metry kwadratowe.
Musiałam sobie przypomnieć z matematyki, jak się liczy proporcje. Ale dałam radę.

Wyszło mi, że 1 m3 styropianu o grubości 4 cm wystarcza na pokrycie 25 m2 powierzchni. Paczka, czyli 7,5 m2, to objętość 0,3 m3.
Z kolei 1 m3 styropianu o grubości 5 cm pozwala ułożyć 20 m2 powierzchni. Paczka, czyli 6 m2, to objętość 0,3 m3.
Wychodzi, że 1 m3 każdego z tych styropianów kosztował w składzie 180 zł.
Proste, prawda?

Z kartką, długopisem i kalkulatorem policzyłam to moment, ale tak w głowie, z pamięci, przyznam że niezła łamigłówka. Ale ja podobno wolno myślę - tak mówi mój mąż. On liczy szybciej, a że czasem źle .... to ja zawsze w domku, na spokojnie, sprostuję. No dobra, tym razem Marek się nie pomylił i policzył wszystko w głowie szybciej niż ja z kartką.

Ostatecznie zamówiliśmy styropian korzystając z uprzejmości kolegi Artura, który siedzi w branży, ma upusty i załatwia minimalne marże. Mamy trochę taniej. Dzięki Artur!

Drugi kolega, Adam, uświadamiał nam, że w jakości styropianu liczą się dwa parametry: lambda (przenikalność cieplna, im niższa tym lepsza), i gęstość (podawana w kg na m3, im styropian cięższy tym twardszy i na podłogę lepszy). Adam twierdzi, że producent jest w zasadzie nieistotny, byle parametry były ok.

Z kolei kolega z branży, Artur, upierał się, że producent jednak ma znaczenie a parametry to oni sobie wypisują w cały świat. Mówił, że najlepsze styropiany produkuje Organika i Swisspor, i że na te marki jeszcze skarg nie miał. I sprzedał nam właśnie Swisspor.
A ja nie wiem, kto ma rację i kupiliśmy po prostu tańszy. I już.
Obaj koledzy stanowczo odradzali nam zakup styropianu w popularnych marketach budowlanych, bo nawet jeśli cena będzie ok, to jakość z pewnością nie - mówili obaj zgodnie.

Jutro ma przyjechać transport zamówionego styropianu. Musimy być na działce, by go odebrać i pomóc kierowcy zdjąć kilkadziesiąt paczek z samochodu. Dobrze, że styropian jest lekki. Jestem gotowa "dźwigać" te paki.

Dzisiejsze dopołudnie upłynęło nam na poszukiwaniu sedesów. Nie spodziewaliśmy się tych zakupów już teraz, a jednak zamontowanie stelaży podtynkowych należy wykonać na obecnym etapie rozprowadzania i podłączania rur hydraulicznych.
Sedesy w naszym domu mamy zaplanowane dwa. Jeden w łazience na górze, drugi w łazience na dole. No to szukamy.


Hydraulik uświadomił nam, że w sprzedaży dostępne są zarówno zestawy, jak i same stelaże podtynkowe, a miskę klozetową i przyciski do spuszczania wody można dokupić i zamontować potem. Na razie do montażu pójdzie sam stelaż, natomiast tzw. biały montaż nastąpi na późniejszym etapie, po tynkach. Hydraulik stwierdził jednak, że kupowanie elementów osobno jest droższe, niż kupowanie całych zestawów. Ale oczywiście wszystko zależy od preferencji klienta.
Nasze preferencje to prostota, funkcjonalność i dobra cena.

Zaczęliśmy poszukiwania od ogromnego salonu łazienkowego, piętrowego, na ulicy pełnej hurtowni i składów budowlanych, gdzie mieliśmy nadzieję na duży wybór i korzystne ceny. No bo zaczynać od taniego marketu to chyba nie bardzo wypada. Ostatecznie zaczynamy urządzać nasz dom, nie chcemy tandety.

I co? I przeżyłam wielki szok. Salon okazał się wysoce snobistyczny, z cenami absolutnie absurdalnymi. Najtańszy zestaw wc ze spłuczką podtynkową kosztował ponad 1000 zł. Ale to był wyjątek. Ceny większości klozetów były tam znacznie wyższe. Najbardziej zdumiał mnie przycisk do spłuczki, srebrny, z tłoczeniami w listeczki, trochę w połysku a trochę w macie, no nawet mógłby taki sobie być (może nie u nas, bo nam taki nie pasuje do niczego i nie jest w naszym guście), ale uwaga. przycisk kosztował 2 500 zł! Sam przycisk!

No raczej nie. Jak szybko weszłam do tego salonu łazienek, tak jeszcze szybciej wyszłam, czując na sobie pogardliwe spojrzenia sprzedawców, że „nie dla psa kiełbasa”.
Wyszliśmy stamtąd prędziutko w przeświadczeniu, że nawet gdybyśmy spali na pieniądzach i kwota 2,5 tys. zł nie robiłaby na nas wrażenia, to żaden plastikowy przycisk nie jest wart tylu pieniędzy.

Po pięknym i snobistycznym salonie łazienkowym skierowaliśmy nasze kroki do zdecydowanie tańszych miejsc - a więc do marketów budowlanych. Byliśmy w kilku. Asortyment praktycznie wszędzie mają ten sam. Średnia cena kompletnego zestawu podtynkowego to 700 zł. Ale udało nam się wyszukać zestawy tańsze, po 430 zł za komplet znanej i popularnej firmy Koło. Może deska nie zwala z nóg, ale ten akurat element łatwo wymienić. Natomiast muszla ok, niewielka, stelaż wydawał się mocny. Bierzemy!

Wybrane przez nas wucety mają białe przyciski do spłuczek, czyli dokładnie takie, jakie chcieliśmy mieć w naszych łazienkach. Nie chcieliśmy niklowanych, chromowanych czy też pomalowanych zwykłą srebrzanką. Na wszystkich tych sreberkach zostają ślady palców i wymagają one nieustannego czyszczenia i pielęgnowania. A więc nie dla mnie chrom, my wolimy po prostu zwykłe białe przyciski.

Deska w kupionych przez nas zestawach nie jest wolno-opadająca, z czego ja osobiście bardzo się cieszę. Nienawidzę czekać, aż deska opadnie samoczynnie, zwłaszcza gdy stoję w ubikacji z pełnym pęcherzem i przebieram nogami, a mam świadomość, że dopchnięcie deski w celu przyspieszenia sprawy po prostu ją zniszczy i złamie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Gdy chcę opuścić deskę, to po prostu ją opuszczam, a nie jak kretynka stoję i czekam, aż sama opadnie, Wystarczy, że stoję jak kretynka na przejściach dla pieszych, na czerwonym, i czekam na zielone chociaż dawno mogłabym przejść, bo nic nie jedzie. I zafundować sobie takie durne czekanie we własnej łazience, aż deska opadnie, uważam za wielki dyskomfort. Nienawidzę desek samoopadających!

Dwa zestawy wc podtynkowych kupiliśmy w markecie Bricoman. Ceny wielu rzeczy w tym sklepie są wyższe niż gdzie indziej, ale akurat wc mieli najtańsze. Warto było zrobić objazd po marketach, bo te same zestawy w innych marketach były droższe o 90 - 120 zł na sztuce. No a firma Koło znana jest od lat, gdyby coś - tfu tfu - się zepsuło, to łatwo o części i podzespoły. 
W sprzedaży marketowej były też wc tańsze, ale kompletnie nieznanych marek i zgodnie z radą sprzedawcy nie chcieliśmy ryzykować. Kupić tanio i dobrze jest lepiej, niż kupić najtaniej nie wiadomo co.

Na razie tyle odnośnie wc. Ceramiczne muszle spoczęły na półkach w garażu, deski i przyciski do spłuczek wylądowały w naszym mieszkaniu na szafie (w garażu w lato może być upał, nie chcemy, aby tropikalne temperatury działały na plastik). A stelaże, w tekturowych paczkach, zostawiliśmy w domu, do zamontowania przez hydraulików.

Przyznam, że to niesamowite uczucie kupować sedesy. Nagle, z tej chmury gruzu, pyłu i betonu, wyłania ci się w wyobraźni obraz czystej, nowej łazienki. I tak już będzie coraz częściej! Zaczyna do mnie docierać, że to jednak będzie nasz dom.


2014-06-04

Rano zadzwonił kierowca, że wiezie styropian. No tak, wszystko zgodnie z umową. Miał dzwonić, to dzwoni.
- Jestem w Zgierzu, będę u państwa za jakieś 20 minut.
Kawa, dopiero co zaparzona, tylko podłechtała nasze zmysły aromatem. Nie zdążymy się nią podelektować. Szybkie dwa łyki i do auta. Mało czasu.

Wielki tir z przyczepą stał już na naszej niewielkiej ulicy, przy bramie, i czekał.
Kierowca, przesympatyczny facet, zarządził, żeby jak najszybciej wyładować paczki styropianu z samochodu i ustawić je gdziekolwiek, przed domem, przed bramą. Chodziło o to, by nie blokować ulicy zbyt długo. Samochód był tak wielki, że praktycznie uniemożliwiał ruch, zwłaszcza że wzdłuż chodnika po jednej stronie zaparkowane były inne samochody.



No to do roboty.
Założyliśmy z Markiem rękawiczki. Kierowca odpiął plandekę tira, odsunął ją na bok i zaczął przekładać na skraj auta paczka po paczce. A my, we dwoje, odbieraliśmy je, układając dwie wielkie styropianowe ściany na podwórku, tuż za bramą. Po lewej stronie była ściana z "czwórek" (styropian o grubości 4 cm), a po prawej ściana z "piątek".

O rany, ale tego dużo! Wypakowaliśmy łącznie 47 paczek, co utworzyło dwie, wielkie styropianowe mury.
Po rozładowaniu samochodu kierowca ocenił, że na naszej ulicy nic w zasadzie nie jeździ, więc nie musi szybko zmykać. A więc:
- A czy mogę obejrzeć wasz dom? Bo ja też właśnie jestem w trakcie budowy i chętnie bym sobie zerknął? Tu chyba ruchu za bardzo nie blokuję?
_ No jasne! - I się zaczęło. Gadaliśmy z tym facetem o budowie dobre pół godziny, tyle doświadczeń do opowiedzenia!



Gdy tir odjechał, zostało nam wniesienie 47 niebyt poręcznych paczek styropianu do domu. Przez chwilę się zastanowiłam, czy ta ilość białych, wielkich prostopadłościanów nie zajmie przypadkiem całego salonu. Wyobraziłam sobie, że jak to wszystko sprzed domu wniesiemy do środka, to zostanie tylko wąskie przejście przez środek.
Ale nic podobnego się nie stało. O dziwo paczki styropianu prawie zniknęły pod ścianami. salonu. Nasz salon okazał naprawdę wielki! I bardzo dobrze.
Ja nosiłam paczki do progu, a Marek od progu. Organizacja pracy na piątkę. Poszło nam raz dwa. Dobrze, że styropian jest lekki.




Po uporaniu się ze styropianem poszłam nakarmić kota. Niestety, kot był w kiepskim stanie i odmówił przyjmowania pokarmów. Nie chciał też pić. Wczoraj był całkiem inny, żwawy, miauczący, ucieszony z jedzenia. A dziś jakby się poddał. Po powrocie do domu postanowiłam wezwać służby ze schroniska. Niech zabiorą kota, niech go zbada weterynarz i niech rozstrzygną, co z nim dalej zrobić.

Umówienie odebrania chorego kota wiązało się z ponownym pojechaniem na działkę, po południu.
W sumie dobrze się składa, bo do posprzątania zostało nam całe poddasze.
Znów namachałam się miotłą. Pył, drobny gruz, wióry z cięcia drewna i piach z cementem zamiataliśmy na kupki. Potem zbieraliśmy je przy użyciu szufelki (zrobionej z kawałka zagiętej blachy) do grubych, foliowych worków. Wyszliśmy z budowy całkiem brudni i zakurzeni, pomimo zroszenia posadzki wodą.

W trakcie naszych porządków przyjechali hydraulicy. Przywieźli dużo plastikowych rur, które zaczęli łączyć ze sobą w dłuższe odcinki. Nagwintowane brzegi przesmarowywali jakąś pastą – tzw. uszczelniaczem.


Potem zaczęli montować stelaże od wc. Pan hydraulik pochwalił ich jakość, powiedział, że "te z Koła są niezłe, przynajmniej profile się nie gną. Bo czasem, jak przyjdzie montować jakąś chińszczyznę, to wszystko się giba".
I super. Znaczy się nie trzeba wydawać dwóch tysięcy złotych na sedes, żeby kupić przyzwoitą jakość. A przecież tą prostą deskę sedesową możemy wymienić na bardziej ekskluzywną w każdej chwili. Możliwe, że waśnie tak kiedyś zrobimy. Póki co fajnie, że stelaż podtynkowy w oczach doświadczonego hydraulika zyskał pozytywną opinię.


Po oględzinach domu zanotowałam, że wczoraj panowie hydraulicy przebili otwór w stropie, w pobliżu komina. Będzie tamtędy biegła siwa plastikowa rura odpowietrzająca kanalizację. W ścianie w łazience panowie wykuli też miejsce na drugi kanał odpowietrzający, którym poprowadzona będzie szara plastikowa rura odpowietrzająca kanalizację wychodząca aż do grzybka na dachu.



Potem uzgodniliśmy z hydraulikami, w którym miejscu dokładnie ma być zamontowany sedes, czy 10 cm w prawo czy w lewo, i odjechaliśmy, zostawiając hydraulików na placu boju.
Wygląda na to, że pracują we dwóch i że są to ojciec i syn. Lubię ich nawet choć niewiele gadają i ufam ich fachowości - w przeciwieństwie do elektryków.

Dziś podobno starszy elektryk był na działce, ale nic nie zrobił, bo jak twierdzi nie udało mu się otworzyć górnego zamka w drzwiach wejściowych! No po prostu mistrz. Nowe drzwi, nowy zamek, a jemu się nie udało! A przecież wszystko chodzi leciutko, jak po maśle.
Sądzę, że elektryk próbował nam sprzedać taką wymówkę na swoje kolejne już odroczenie pracy. Facet wiecznie ma kaca i ciągle zawala terminy. Ale nie obchodzi mnie to. Zapłacimy dopiero wtedy, gdy robota będzie zrobiona i gdy elektrownia przepnie nam prąd na nowy licznik.

Kot został zabrany do schroniska. Dostaliśmy informację, że będzie leczony. Uff!


2014-06-14

W zeszłym tygodniu pan Andrzej – dekarz obiecał podjechać na działkę, aby uszczelnić dziurę w dachu, tą od sztycy z kablami, co to ją elektrycy zrobili bez naszej wiedzy i zgody. Dekarz miał dzwonić, ale skoro nie dzwonił to znaczy, że nie miał czasu. Pewnie jak znajdzie lukę między robotami to zadzwoni, on jest solidny facet.
Zadzwonił w środę:
- Dzień dobry pani Klaro. Mogę zająć chwilkę, może pani rozmawiać?
- Tak tak, co tam? Pewnie chce się pan umówić, żeby nam rurkę zaklajstrować?
- No właśnie chciałem powiedzieć, że dach macie uszczelniony. Byłem tam dziś i zrobiłem po mojemu.
- Serio? A jak pan tam wszedł? Przecież pozamykane?
- Mam swoje sposoby.
- Nieźle. I jak to wyszło? Nie będzie się lać woda w płytę?
- Zobaczymy, jak deszcze pójdą. – zawiesił głos. Znów mnie wkręca! – Żartowałem. Nic się nie będzie lać. Nie ma prawa, rurka jest obrobiona kołnierzem i wszystko uszczelnione.
- Wiedziałam! Super. Dzięki jak nie wiem co. To ile ta przyjemność?
- Dwa tysiące.
- Ile? – nie uwierzyłam ani przez chwilę, ale podjęłam wątek – To musimy rozkładać na raty, najlepiej po 2 złote, wyjdą prawie dożywotnio. A tak na serio?
- Na serio to 60 złotych, za dojazd.
- Panie Andrzeju, a mamy jeszcze nierozliczone z panem jakieś gwoździe. To może jakoś się umówmy.
- A tak, tam było 150 zł, ale to przy okazji.
- Jakie 150, 140 pan mówił.
- Tak mówiłem? No dobra.
- Czyli dwie stówki dla pana, tak? To jak się umawiamy? - W tle słyszałam jego dzieciaki i żonę, jechali samochodem.
- Pani Klaro, jak kiedyś będę w okolicy to przedzwonię, nie ma pośpiechu. Może jeszcze będziecie chcieli, żebym wam robił podbitki.
- No pewnie, że będziemy chcieli. Nie wiem jeszcze kiedy, ale na pewno. Przywiązaliśmy się do pana bardzo.
Ostatecznie nie umówiliśmy się na rozliczenie. Pan Andrzej podpytał mnie jeszcze o adres firmy, w której kupowaliśmy drzwi. Oglądał, pochwalił i stwierdził, że skoro mają takie ceny jak mówiłam, to też do nich podjedzie i zobaczy ofertę. Jak zwykle poczta pantoflowa działa najlepiej.


Elektrycy skończyli robić przyłącze. Artek, pomimo naszego zakazu, znów wlazł na dach podczas naszej nieobecności. Na czubek sztycy założył plastikowy grzybek, takie wykończenie, żeby woda nie wlewała się do środka rury. Zainstalował pod nim jakieś objemki i haki, do których będzie przypięty warkocz. Tłumaczył się, że nie dzwonił po nas, bo robił to bardzo późnym wieczorem i nie chciał nas kłopotać. Wolałabym jednak, żeby nas kłopotał.

Obejrzeliśmy dokładnie dach i obróbki blacharskie, czy aby wchodząc na dach Artek ich nie uszkodził i nie powyginał opierając o nie drabinę. Wygląda, że wszystko w porządku. Żadna rynna i blacha na pierwszy rzut oka nie ucierpiały, ale nie podoba mi się, że umawiasz się z facetem na telefon, on obiecuje, że gdy będzie jechał coś robić to po nas zadzwoni, po czym nie dzwoni i robi sam. Nie podoba mi się ta „współpraca”. Poza tym Artek obiecał pomalować sztycę. Nie zrobił tego, nadal jest srebrna. I co? Będzie właził na dach jeszcze raz? I znów, gdy nas przy tym nie będzie? 

Po czasie powiem, że ocynkowanej sztycy nie warto malować. Po pierwsze dlatego, że do przyłączania prądu przez elektrownię jest lepiej, gdy widać, że sztyca jest ocynkowana, czyli srebrna, brzydka, za to na pewno nierdzewna. A po drugie ten ocynk z czasem sam ciemnieje, napiera patyny, u rurka z pomazanej-siwo-srebrnej robi się czarno-matowa. Można sobie więc darować malunki.

Artek zadzwonił, że w sobotę będą kończyć przyłącze. Chciał, żebyśmy przyjechali na działkę aby się rozliczyć za materiały i robociznę. Zrozumiałam, że w sobotę chcą całą zapłatę. Nie chciałam z nim dyskutować przez telefon, ale nie taka była umowa. Kurcze, jak ja ich nie polubiłam! I ciekawe, jak wyjdzie rozliczenie materiałów. Jeśli wyjdzie dopłata do tych dwóch tysięcy zaliczki na materiały to będzie słabo. Panowie mają przedstawić faktury a Marek obiecał, że sprawdzi każdą pozycję, punkt po punkcie, czy wszystko co na fakturze faktycznie jest zamontowane. Brak zaufania mamy wielki.



Umawialiśmy się, że panowie biorą zaliczkę na materiały, a za robotę rozliczymy się po przyłączeniu prądu przez zakład energetyczny. Na etapie zawierania umowy tak właśnie było:
- Oczywiście, tak tak, jak najbardziej, rozliczenie po przyłączeniu – mówił. starszy elektryk. Mówił też, że w elektrowni ma znajomości, wszystkich tam zna, to nie będzie żadnego problemu z przyłączeniem. Nawet rzucał nazwiskami, „Bo wie pani, tyle lat się robi te przyłącza, to już się wszystkich ich tam zna”. 
Teraz pan elektryk zmienia zdanie i chce się rozliczać zanim pojawi się ktokolwiek z elektrowni i dokona przyłączenia!. A jeśli elektrownia nie podłączy prądu, bo wynajdzie jakieś przeszkody, że coś jest źle zrobione, to gdzie ja będę szukać potem panów elektryków do poprawek? Jeśli im zapłacę teraz, to nie będą już mieć żadnego interesu, żeby dopilnować przyłączenia przez elektrownię. Liczyłam na to, że facet załatwi papiery i wykorzysta swoje rzekome znajomości, i że nie będę musiała chodzić do elektrowni osobiście!
Nie podobało mi się to wszystko. Nagle pan zmienił zdanie o elektrowni. Już nie mówił, że ma tam układy i że bez problemu wszystko pozałatwia:
- No wie pani, wszystko jest zrobione zgodnie z warunkami przyłączenia. A jak do tego podejdzie elektrownia, to zobaczymy. Powinno być w porządku, tylko wie pani, jak to z nimi jest. Oni lubią się czepić byle pierdoły i każdy mówi co innego.
- Zaraz zaraz, obiecał pan pomóc nam to pozałatwiać. Tak się umawialiśmy na początku.
- Złóżcie państwo wniosek i zobaczymy.
Do dupy taka umowa! Nagle pan stracił znajomości i zapomniał nazwisk. W dodatku nie jest pewien, czy wykonana przez niego robota zostanie przyjęta przez inspektorów elektrowni bez zastrzeżeń! Ależ ja nie lubię takich krętaczy!

Panowie skończyli montowanie skrzynki prądowej z bezpiecznikami. Starszy facet poprosił Marka, żeby mu opowiedzieć jak dalej wyprowadzać kable. Tłumaczył, że jest 6 bezpieczników i który jest od czego, że założył grzebień – czyli jakąś listwę krosownicę, dzięki której nie trzeba przepinać kabli i nie wiem, o czym tam jeszcze gadali. Ale Marek stwierdził, że wie o co chodzi. Dalszą część instalacji, czyli rozkładanie kabli od rozdzielni, po całym domu, Marek zamierzał wykonać samodzielnie.

Potem facet przekazał nam trzy faktury za materiały i mówi:
- Razem wyszło 1300 zł. A więc dla nas do zapłaty trzy i pół minus siedemset. Zgadza się? – Uff. Wyszło mniej, niż się spodziewaliśmy. Ale facet pomylił się w sumowaniu trzech faktur o 110 zł na swoją korzyść.
- Ok. Przy sobie mamy tysiąc złotych. A po resztę możemy podjechać do domu. Jak pan chce, to możemy jechać teraz, albo kiedy tam panu wygodnie. Bo musimy się jeszcze spotkać w sprawie papierów. O ile wiem (pamiętałam jak załatwiało się przyłącze tymczasowe), musi pan podpisać jakieś zgłoszenia, oświadczenia, wnioski. Na tych drukach z elektrowni potrzebny jest pana podpis i numer uprawnień.
- Tak tak, to ja podpiszę.
Wyjął z teczki jeden druk elektrowni „o zawarcie umowy na dostawę prądu” – do umowy z PGE Obrót. Podpisał się na drugiej stronie, postawił pieczątkę.
- To sobie wypełnijcie te dane tutaj, nazwiska, dane osobowe.
- No dobrze. Ale to nie wszystko. Bo to jest druk do PGE Obrót. A co z przyłączeniem? Do przyłączenia, jak mi się wydaje, są inne wnioski, bo to inna firma, o ile się nie mylę PGE Dystrybucja?
- No inna. Ale nie mam tych druków przy sobie.
Ja natomiast miałam te druki w domu, w teczce „Prąd”, zostały mi czyste formularze od czasu załatwiania przyłącza tymczasowego.
Ostatecznie umówiliśmy się z facetem na rozliczenie w poniedziałek po południu. Będę miała czas na przypomnienie sobie, co tam się wypełnia, jakie druki i podpisy są potrzebne. 
Ale chyba nie tak to miało wyglądać, żebym to ja musiała wiedzieć o potrzebnych papierach i pilnować, co jest do ogarnięcia!
- A co z tą sztycą? Taka wstrętna ma zostać? Artek obiecał, że ją pomalujecie na czarno? - i tu facet się zagotował.
- Proszę pani! Ja nie jestem od malowania sztycy! Jak wam się nie podoba kolor, to sobie go przemalujecie, ale potem. Do czasu odbioru i przyłączenia nie radzę tego robić. Bo elektrownia może odmówić podłączenia. Oni wymagają, żeby sztyca była ze stali ocynkowanej i ta sztyca u was jest ocynkowana. A jak pani zamaluje, to nie będzie widać ocynku i nie podłączą. Już to przerabiałem. Z elektrownią trzeba ostrożnie.
- Tak pan mówi? – facet nie jest miły, ale chyba mówi z sensem.
- No oczywiście.
- A nie da się tej sztycy trochę wyprostować? O, niech pan spojrzy, lekko leci na ścianę, nie jest idealnie pionowa.
- Sztyca jest zamontowana dobrze. Nic tu nie trzeba kombinować. Pod dachem jest dokręcona płasko do muru, na sztywno, a przy dachu jest dokręcona do krokwi, najbliżej jak się dało. Ileż tam pani odstaje, kilka stopni? Jak zaczniemy ją mocować w powietrzu, to nic z tego nie wyjdzie, nie będzie się dobrze trzymać. Przecież z tego się nie strzela!
Marek popatrzył na mocowanie i przyznał, że dodawanie podkładek między rurę a objemkę osłabi konstrukcję i że faktycznie teraz jest optymalnie. No dobra, nie upieram się, choć daleko temu montażowi do ideału. Jednak wszystkie argumenty facet odpiera albo swoimi kontrargumentami, albo bezczelnością. Jeszcze chwila, i na mnie nakrzyczy!

Wreszcie panowie elektrycy dostali 1000 złotych wstępnego rozliczenia, oddali klucze i umówiliśmy się, że facet podjedzie do nas w poniedziałek uzupełnić pozostałe papiery i po resztę kasy. Ma wcześniej zadzwonić.

W poniedziałek facet nie zadzwonił, ale po prostu przyjechał do domu. Nie było nas, zastał same dzieciaki. Syn zadzwonił do nas, że pan elektryk właśnie przyszedł i czeka:
- To niech czeka. Miał dzwonić! Co, szkoda mu na rozmowę? Nie ma numeru? My stoimy w korku, dotrzemy do domu najwcześniej za 20 minut, albo i dłużej – powiedziałam zirytowana.
Kolejne spotkanie z elektrykiem mnie wkurza. Kompletny brak komunikacji z tym człowiekiem!
Myślałam, że facet się przygotuje do wizyty, że będzie miał ze sobą druki, które musi podpisać. Ale nic z tych rzeczy. Wyciągnęłam więc moje druki, posadziłam go przy biurku i zażądałam wypełnienia. Wypełnił coś tam. Wyciągał z teczki swoje cenne uprawnienia, przepisywał ich numery. Podpisał oświadczenie, że wykonał przyłącze zgodnie z warunkami i z przepisami. Resztę danych mamy wpisać sobie sami.
- Proszę pana, a co z wpisem do dziennika budowy? Chyba tu też musi być wpis uprawnionego elektryka, prawda?
- Aaaa, to jest zupełnie inna sprawa. To do odbioru budynku.
- No właśnie, do odbioru. Rozumiem, że pan się wpisze?
- Na razie nie wpiszę, bo instalacji w środku nie ma. Jak kable będą, to trzeba je sprawdzić i wtedy.
- Czyli jak skończymy, to będziemy po pana dzwonić, tak?
- No dobrze. Nie ma problemu. To się dogadamy - facet zasugerował, że zapłacone przez nas 3500 zł obejmuje tylko zamontowanie rozdzielni.
Wyczułam w jego głosie niechęć. Nienawidzę z nim gadać. Płacisz facetowi trzy i pół koła za dwa dni pracy, a on okazuje zniecierpliwienie, że o coś pytam i że usiłuję coś ustalić, dowiedzieć się. Koszmar!
- No dobrze. W takim razie złożymy te dokumenty i jakby coś,  tfu tfu, poszło nie tak, to będziemy pana nękać.
- No tak. W razie czego proszę dzwonić. Ale wszystko powinno być w porządku.
- Czyli dla pana jeszcze 1700 zł.
- 1800 – poprawił facet.
- A czemu? Materiały wyszły niecałe 1200.
- 1300. Albo ja coś źle policzyłem? To przepraszam. - Obejrzał faktury, podliczył.
- Zgadza się, 1700. - Wziął kasę i poszedł.

Czyli jak dotąd przyłącze kosztowało nas 1700 zł za materiały plus 3500 zł za robociznę i podpisanie przygotowanych przeze mnie papierów, które teraz sami musimy wypełnić i złożyć w elektrowni. Plus 60 zł za obróbkę dekarza. Nie jest źle. Żeby tylko elektrownia podłączyła warkocz bez przeszkód to będę w miarę zadowolona i szybko postaram się zapomnieć o niefajnym elektryku, choć „współpracę” z nim oceniam bardzo negatywnie. 

Po czasie powiem, że współpraca z inną ekipą, od przyłącza kanalizacyjnego, wyglądała zgoła inaczej. Jedyne, co musieliśmy zrobić, to udzielić pełnomocnictwa, na podstawie którego pan załatwił wszelkie formalności, dokumenty, wnioski. Ostatecznie zawarł w naszym imieniu umowę o odbiór ścieków i nie musieliśmy się ani na niczym znać, ani nigdzie fatygować. Bo tak właśnie powinna wyglądać usługa, za którą płacimy. Ale pan elektryk, na którego mieliśmy nieszczęście trafić, sprawy załatwia zgoła inaczej, to znaczy inkasuje należność, ale żadnych formalności niestety nie załatwia. Gdybym mogła cofnąć czas niggdy bym go nie wynajęła.

Następnego dnia pojechaliśmy do elektrowni na ósmą rano. Jeszcze nie było tłumu. Przed nami jedna osoba. W sali obsługi klienta pozmieniało się, pojawiły się boksy przedzielające biurka. Jest 6 stanowisk, ale niestety tylko dwa czynne, w pozostałych nikogo nie ma.
Czekamy ale już widzimy, że z naburmuszonym facetem zza biurka lekko nie pójdzie. Marek dyskretnie włączył dyktafon, postanowił rejestrować rozmowę, na wszelki wypadek.
Facet wziął wniosek o przyłączenie, który wypełniliśmy. Do niego załącznik w postaci oświadczenia wykonawcy, czyli naszego pożal się Boże elektryka.  Poczytał i powiedział:
- Ale z tym powinni się państwo udać do działu inwestycji. 
Wiedziałam! Miałam złe przeczucie, że facet będzie nas spławiał!
- Czyli dokąd? – spytałam jak najgrzeczniej, bo postanowiłam się nie denerwować. – To nie tutaj się załatwia przyłącza, skoro to jest dział przyłączeń? – spytałam.
- Proszę pani. My tu nie jesteśmy w stanie robić wszystkiego. Ma pani umowę?
- Mam. – Podałam mu umowę.
- Proszę bardzo, w umowie jest napisane, że waszą sprawę załatwia pan Kowalski. Tu jest wpisany do niego numer telefonu. Proszę dzwonić do pana Kowalskiego i z nim załatwiać.
- W takim razie proszę mi powiedzieć, czemu przyłącze tymczasowe załatwialiśmy u was, dokładnie w tej sali, a przyłącza docelowego nie możemy załatwić? Coś się zmieniło? Wtedy nikt nas nie odsyłał do żadnego działu inwestycji. O ile wiem na ulicy Ratajskiej, w dziale inwestycji, nie ma działu obsługi klienta. Czyli gdy się tam udamy, to pocałujemy klamkę i zostaniemy odesłani z powrotem do pana, bo to tu jest tak zwany dział obsługi klienta, prawda? I to wy umawiacie przyłączanie! - nie dawałam za wygraną.

Facet popatrzył na mnie spode łba. Za cholerę nie chciał pomóc, ale nie dawałam się spławić. Zaczął szukać czegoś w komputerze. Po chwili wydrukował druk wniosku „Zgłoszenie gotowości do przyłączenia”, i wkurzony rzekł:
- O ile mi wiadomo, taki wniosek powinni państwo wypełnić. Można go złożyć w kancelarii. W sali obok.
Po czym wstał i wyszedł. Skończył załatwianie petentów! Wyglądało na to, że facet wylał na nas cały swój żal frustrację za niewłaściwy rozdział pracy w firmie PGE Dystrybucja. Możliwe, że w punkcie obsługo klienta pracuje zbyt mało ludzi, ale czy to nasza wina? 
Za nami kolejka zdążyła urosnąć o kolejne kilka osób, jednak facet się zmęczył i poszedł na zaplecze. Na sali obsługi klienta było ośmiu poirytowanych petentów i jeden obsługujący pracownik za biurkiem. Toż to kpina z ludzi!
Wyszliśmy stamtąd wiedząc, że nic nie wiemy.

Dzwonimy do pana Kowalskiego, tego z umowy. Nie odbiera. Nie odbiera przez najbliższe pół godziny.
Pytamy w kancelarii, pod jakim innym numerem telefonu możemy się skontaktować z owym facetem, bo wskazany numer nie odpowiada. Nic niewiedzące panie wzruszają ramionami. Czeski film, nikt nic nie wie.
- To na sali obok proszę spytać, w dziale przyłączeń. My tylko przyjmujemy wnioski.
Dobra, tylko że z sali obok właśnie wyszliśmy, jest tam sześć pustych okienek, siódme z pracownikiem, ale do niego jest kolejka na jakieś dwie godziny!
Na okienku kancelarii widnieje wielki napis „Kancelaria nie udziela informacji”. Czyli informacji jako takiej nie ma wcale. Jest tylko dział obsługi klienta z owymi sześcioma biurkami, z których jedno jest czynne i do którego jest kolejka, dłuższa z każdą minutą. 
Ma się wrażenie, że pracownicy stosują włoski strajk. Pracują nadzwyczaj powoli, co chwilę znikając na zapleczu na przerwy.

Chciałam złożyć skargę, ale pokój kierownika wskazany przez strażnika był zamknięty. Trafiłam do pokoju obok, w którym siedział jakiś facet ze związków zawodowych. Bezradnie rozłożył ręce mówiąc:
- Nic pani nie poradzę. Nasz wniosek o zwiększenie zatrudnienia w biurze obsługi klienta został zaopiniowany negatywnie. Do widzenia.
Petenci w elektrowni są wkurzeni, wszyscy klną pod nosem. Że to paranoja, że niczego nie można załatwić, że nie ma z kim rozmawiać ani kogo zapytać. Że aby załatwić prąd trzeba mieć miesiąc urlopu na stanie w kolejkach. Zdenerwowana kobieta stwierdziła, że jest tu codziennie od trzech dni i nie jest w stanie nawet pobrać właściwych wniosków do wypełnienia, bo nikt nie wie, jakie to mają być wnioski  „Co za upodlenie! Przyjazne państwo kurwa mać!” – wrzeszczała kobieta całkiem wytrącona z równowagi.

Usiedliśmy w dużej sali poczekalni, przy biurkach, i zastanawiamy się. Z przerażeniem odkryliśmy, że wniosek, który otrzymaliśmy w biurze obsługi klienta – tzw. zgłoszenie gotowości przyłączenia – zmienił się od zeszłego roku. Niby jest taki sam, ale doszedł do niego drugi załącznik – mapa! Na dole kartki widnieje jak byk: 'Załączniki: mapa".
Mapy przy sobie nie mamy. Leży gdzieś w domu, w szufladzie z całą zgrają innych dokumnetów budowalnych.
Ale zaraz zaraz, czy my przypadkiem już nie składaliśmy mapy na etapie występowania o warunki przyłączenia? Sądzę, że tak, jednak teraz elektrownia żąda mapy po raz drugi, pewnie żeby nie musieć szukać w segregatorach, gdzie jest ta poprzednio złożona. Na tym etapie w zeszłym roku mapa nie była potrzebna. Teraz jest.
- Co robimy? Nic nie załatwiliśmy! – powiedziałam do Marka.
Straciliśmy godzinę, ja urwałam się z pracy. Marek też ma kupę roboty, a tkwimy w jakiejś durnej elektrowni niczego nie załatwiwszy!
- Nie wiem.
- Nie możemy stąd wyjść z niczym. Złóżmy ten wniosek w kancelarii – powiedziałam.
- Ale przecież nie mamy mapy.
- To złóżmy ten wniosek na starym druku, bez mapy. Te kobiety w kancelarii się na niczym nie znają. Może nie wiedzą, że powinna być mapa i może się nie zorientują, że obowiązuje nowy wzór wniosku. Przynajmniej spróbujmy - powiedziałam.
Tak zrobiliśmy. Najpierw zrobiliśmy fotokopię dokumentów (oświadczenie elektryka mamy w jednym egzemplarzu, który musimy zostawić w okienku jako załącznik). Podaliśmy papiery do okienka (stary druk wniosku), pani wzięła, nawet nie przeczytała co przyjmuje, przystawiła datownik i wrzuciła w szufladę.
- A jakieś potwierdzenie złożenia wniosku otrzymamy? - spytałam.
- Jak macie państwo kserokopię to tak.
- Nie mamy. Może nam pani skserować?
- Nie. Nie mamy ksero.
- W takim razie ja spiszę oświadczenie i poprosimy o podstemplowanie. Czy dostanę chociaż czystą kartkę papieru? - nie ustępowałam.
- No dobrze – Mało zorientowana kobieta z kancelarii podała mi czystą kartkę, napisałam oświadczenie, że w dniu tym i tym złożyłam to i to. Podstemplowała.

Zobaczymy co będzie dalej. Możliwe, że wniosek uznają ze niekompletny z powodu braku mapy, ale wtedy powinni nas wezwać do uzupełnienia. Najważniejsze, że piłeczka odbita, machina ruszyła, teraz ich ruch, procedura została wszczęta, choć czułam się przez chwilę, jakbym była w rzeczywistości Franza Kafki w książce "Proces".

- Wiesz co, wypełnijmy jeszcze wniosek do PGE Obrót. Może to jeszcze uda się załatwić. Bo chyba licznik i umowę o dostawę prądu załatwia się równolegle, tylko w innej firmie, nie w PGE Dystrybucja, ale w PGE Obrót – zagadałam do Marka.

Wypełniamy więc. Mamy jeden egzemplarz wniosku z podpisem elektryka, który nie jest całkowicie wypełniony. Okazuje się, że we wniosku trzeba wpisać fachowe terminy – jakie są rodzaje zabezpieczeń przelicznikowych, a jakie zalicznikowych. Kompletnie nie umiemy tego wypełnić. Jakie taryfy – też nie wiemy. Zadzwoniliśmy do naszego niesympatycznego elektryka – na szczęście powiedział co wpisać i jego szczęście, bo przecież to właśnie on powinien wypełniać! Za to wziął 3500 zł! Ale o taryfach nic nie wiedział, dobra, zapytamy o nie w okienku.

Ustawiliśmy się w kolejnej, kłótliwej kolejce. Czekamy. Każdy petent załatwiany jest bardzo długo, trzy czwarte okienek jest nieczynne. Jedna pani przystawiła sobie krzesło ze środka sali w pobliże okienka, bo miała dość stania w pochyleniu i wypinania tyłka do sali.
Wreszcie, po pół godzinie, doszła nasza kolej. Pani była nawet miła, wzięła nasz wniosek i powiedziała:
- Certyfikat poproszę.
Zwaliło nas z nóg.
- Jaki znów certyfikat?
- O możliwości przyłączenia. Z PGE Dystrybucja. Bez tego nic nie mogę załatwić. To się załatwia w sali obok. - Znaczy się u tego niemiłego faceta co uprawia włoski strajk.
- No właśnie stamtąd idziemy. O żadnym certyfikacie nam facet nie powiedział!
- Przykro mi. Najpierw tam.

Wracamy więc do biura obsługi klienta PGE Dystrybucja, czyli do pana-buca. Kolejka jest już ogromna. Tłum. Stania na dobre dwie godziny, o ile pan nie wyjdzie na przerwę. Ale skoro już jesteśmy i straciliśmy tyle czasu, trzeba załatwić sprawy do końca. Jeden klient 20 minut. Kilku petentów z kolejki wyszło, nie mając czasu czekać. A pan skończył obsługiwać jedną osobę, zabrał się i poszedł! I nie ma go już 10 minut! Czekamy. Marek w międzyczasie cały czas dzwoni do pana Kowalskiego z umowy.
Wreszcie udało się połączyć.
Pan Kowalski okazał się miłym i kompetentnym gościem. Powiedział, że pracownik z działu obsługi klienta nie miał prawa nas spławiać i odsyłać do niego, bo od tego on tam siedzi w tym pożal się Boże biurze obsługi klienta, żeby obsługiwać petentów i przyjmować wnioski.

- Wniosek złożyliśmy w kancelarii. Tylko co dalej? W PGE Obrót mówią, że chcą jakiś certyfikat? Jak się go załatwia, na jakim etapie? Czy mamy składać jakiś dodatkowy wniosek w tej sprawie? - pytamy Kowalskiego.

Pan Kowalski wyjaśnił Markowi jak wygląda procedura:

1) zgłoszenie gotowości do przyłączenia – do niego załącznik – oświadczenie wykonawcy, że wszystko wykonane zgodnie ze sztuką

2) potem skontaktuje się z nami inspektor z elektrowni i wyśle na działkę gościa do odbioru

3) jak tamten klepnie, że jest ok., dostaniemy certyfikat i fakturę do zapłacenia za przyłączenie – o ile pamiętam wstępna wycena to ok. 1300 zł netto,

4) jak zapłacimy – przyjedzie kolejna ekipa podłączać warkocz.

Po tej rozmowie opuściliśmy elektrownię, nie czekając dłużej w kolejce do pustego okienka. Nie ma na co czekać, na tym etapie wszystko co można było załatwić - załatwiliśmy. Jedyne dwie godzinki, trochę nerwów i dezorientacji i już. Teraz czekamy. Przeczuwam, że jeszcze wiele perypetii przed nami. Nienawidzę elektrowni!

A przecież to nie jest skomplikowane. Czy nie można zrobić ulotek, planszy z opisem procedury, z punktami, jak po kolei załatwia się prąd? Co, gdzie i na jakim etapie złożyć? Nie wiem, o co w tym chodzi, ale ludzie w całym tym bałaganie i dezinformacji czują się strasznie upokorzeni, pogubieni, zdani na łaskę cholernie niemiłych albo niekompetentnych ludzi, których elektrownia zatrudnia na tym odcinku zdecydowanie w zbyt małej ilości. Katastrofa.

Znajomi nam podpowiadają, żeby nie wpuszczać ekipy przyłączeniowej do środka domu. Podobno często pracownicy z elektrowni chcą tam wejść, że niby muszą obejrzeć instalację i sprawdzić, czy wszystko ok. i czy można przyłączać prąd. Wynajdują wtedy jakieś niedoróbki i odmawiają przyłączenia, wymuszając w ten sposób łapówki. A podobno panom od przyłączeń nic do instalacji wewnątrz domu, za którą odpowiada uprawniony elektryk wykonujący instalację i kierownik budowy. Instalacja wewnętrzna jest sprawdzana dopiero przy odbiorze technicznym budynku. Nie ma więc obowiązku wpuszczać zakładu energetycznego do domu na etapie przyłączania prądu. Ich ma interesować tylko sieć energetyczna od słupa do sztycy i do licznika, zainstalowanego na elewacji domu. Gdy w skrzynce licznikowej wszystko gra, gdy jest odpowiedni bezpiecznik i wszystko jest wykonane zgodnie z warunkami przyłączenia – mają obowiązek podłączyć prąd i założyć plombę na licznik.
W naszym przypadku  pracownicy elektrowni, którzy przyjechali podłączać prąd, nie próbowali dostać się do domu i sprawdzać instalacji wewnętrznej. Po prostu podpięli warkocz kabli od słupa do sztycy i do skrzynki prądowej na elewacji, i już.
Ale powiem, że to jest niewiarygodne, żeby tak się bać elektrowni i żeby tak bardzo nie można było się z nią dogadać! Monopol w branży dystrybucji prądu jest rzeczą najgorszą, bo klient w tej machinie po prostu nie ma wyboru. 

czwartek, 15 października 2015

69. Skrzynka licznikowa, peszle i decyzje hydrauliczne

2014-06-03

Dzieje się dzieje. Dużo. Równocześnie pracują dwie ekipy: elektrycy w weekendy i hydraulicy popołudniami. Wszyscy ci ludzie pracują gdzieś na etatach, a nasze zlecenia to dla nich zajęcia dodatkowe. Stąd prace nie posuwają się błyskawicznie, ale zawsze trochę do przodu.

Elektrycy wzięli zaliczkę na materiały i powiedzieli, że zaczynają roboty w sobotę.
Niestety, nie zaczęli, bo gdy pojechali na działkę zastali tam nowe drzwi, do których nie mieli klucza. Sądziłam, że panowie przed przyjazdem zadzwonią, ale nic z tych rzeczy.

Zadzwoniłam więc do tego starszego, w sobotę raniutko, żeby zapytać, kiedy zamierzają zaczynać i żeby się umówić na konkretną godzinę, wpuścić ich do domu. Na to pan do mnie z pretensjami:
- No właśnie! Byliśmy dziś na działce, a tam pozamykane droga pani! Nie mieliśmy się jak dostać do domu. No to jak mamy robić? – rzekł z lekką ironią w głosie. Ależ mnie wkurzył!
- A czemu pan nie zadzwonił? Podwiezienie klucza to jest kwestia 20 minut – z trudem panowałam nad sobą, żeby być grzeczną.
- Aaaaa, bo nie wziąłem tej kartki z telefonem do pani.
- No, to gapa z pana. A gapowe się płaci. I co dalej?
- Jutro rano, na ósmą, umówiłem się z Artusiem, to zaczniemy jutro.
- No dobra. Niech będzie. Do jutra zatem!

Nie chciałam jeszcze z nim zadzierać, ale wcale mi się nie uśmiechała wczesno-poranna pobudka w niedzielę. Cóż, chyba nie mamy wyjścia, podjedziemy na działkę na ósmą i udostępnimy panom elektrykom front robót.
Niemniej wymówki tego pana, że nie miał numeru przy sobie, wydały mi się nieco pokrętne. Zaczęłam nawet podejrzewać, że to jest zwykły kłamczuch. Może i karteczki zapomniał, ale mógł się ze mną skontaktować przez Artusia, bo Artuś numer do mnie ma.
Widać nie pasowała im ta sobota.
Powiedział tylko, że rurę, znaczy się sztycę, która jest dość długa i nie mieści się do samochodu, schował na działce pod deskami, a resztę materiałów zabrał ze sobą do domu i przywiezie w niedzielę.

W niedzielę dotarliśmy na działkę punktualnie na godzinę 8:00. Artuś był. Starszego pana nie. I wszystkie jego opowieści, jak to on najpierw wymaga od siebie a dopiero potem od innych, okazały się pustymi słowami. Cóż, chyba się tego spodziewałam.
Pogadaliśmy z Artusiem, oczywiście na tematy wykańczania wnętrz, nakarmiliśmy kota i wreszcie doczekaliśmy się pana elektryka główno-dowodzącego. Przyjechał spóźniony o dwie godziny. Podobno miał kłopoty żołądkowe. Ok. Nie wnikam, mogło się zdarzyć.

Tego dnia panowie zamontowali szarą skrzynkę licznikową na ścianie bocznej (znaczy się szczytowej) naszego domu.
Najpierw nawiercili wiertarką mnóstwo dziurek, jedna przy drugiej, po obrysie prostokąta. Potem zaczęli wiercić też otworki wewnątrz prostokąta i gdy ściana w tym miejscu, do połowy swej grubości, przypominała durszlak, z łatwością wyrypali z muru prostokąt. Powstała prostokątna wnęka, w którą wpuszczona miała być skrzynka licznikowa, mniej więcej do połowy jej grubości.


Panowie mieli ze sobą tylko drabinę, poziomicę i wiertarkę. I wiertarką właśnie kruszyli bardzo twardy, i nie poddający się łatwo porotherm. Walczyli z oporną ścianą na zmianę. Nie jestem pewna, czy nie ma do takich robót lepszych narzędzi, może przydałaby się jakaś szlifierka kątowa? Ale co mnie to obchodzi. Skoro panowie nie mają sprzętu, to najwyżej więcej się napracują.

Po zmaganiach z wycinaniem prostokątnej wnęki wreszcie panowie osadzili skrzynkę, używając do tego pianki montażowej. Zapaprali tą pianą wszystko dookoła, skrzynkę też. Oj, przyglądałam się tej papraninie z coraz szerzej otwartymi oczami, a gdy Marek zobaczył moją minę powiedział:
- Daj spokój, pianka jak zaschnie to z metalu łatwo odchodzi.
No faktycznie, gdy zdejmowałam z niej potem farfocle zaschniętej pianki, nie było z tym problemu. No, ale niesmak pozostał. Panowie, którzy pianowali okna i drzwi robili to dużo estetyczniej.


Cóż, na razie nie jestem zachwycona pracą elektryków. Mam nadzieję, że panowie się ogarną i zrobią wszystko jak należy. Marek obiecał, że będzie im patrzył na ręce i że posprawdza, czy wszystkie pozycje z faktur zakupowych zostały faktycznie wykorzystane w naszej instalacji.

Póki co na ścianie zewnętrznej zawisła skrzynka licznikowa. Od strony domu, w miejscu przewiercenia na wylot, z muru wychodzi biała, karbowana rurka.
- To nie jest żadna rurka, tylko peszel – śmiał się ze mnie Marek.
- Peszel?
- Peszel peszel, to taki tunel, przez który przeciągnięty będzie kabel.
Peszel na razie zwisa sobie swobodnie i czeka na ciąg dalszy prac panów elektryków, podobnie jak my.


Panowie powiedzieli, że „będą się przymierzać do zamontowania sztycy, ale to jak piana wokół skrzynki zastygnie”. I pojechali.

Sztyca to taka rura, która zamontowana będzie gdzieś wysoko przy dachu i przez którą wprowadzone będą kable elektryczne biegnące od słupa z ulicy do domu, znaczy się do skrzynki licznikowej. Gdy owa sztyca leżała sobie w salonie na podłodze, to wydawała nam się ogromna, trochę za gruba i trochę za długa:
- Ale to krowa wielka ta sztyca. Jak takie coś będzie na dachu wyglądało? – wyraziłam swoją wątpliwość – Nie mogliście kupić czegoś delikatniejszego?
Ale Artuś zapewnił, że inna być nie może, bo musi się w niej zmieścić całkiem gruby warkocz kabli:
- Nie da się cieńszej,, już przez to będzie ciężkawo kable przecisnąć. A na końcu rury zostanie zainstalowany plastikowy grzybek , takie wykończenie będzie, o, żeby było ładniej – powiedział puszczając pocieszające oko.


Ok. Jak nie można to nie można. Po czasie okazało się, że rurka zamontowana na dachu wydaje się o wiele mniejsza, niż gdy leży w salonie. Z dalekawszystko wygląda jak w skali.
Dodam także, że sztyca do przyłącza prądu musi być wykonana ze stali ocynkowanej, czyli ma być nierdzewna. Innej nie odbiorą.

Przed odjazdem elektryków upewniliśmy się jeszcze, że panowie będą montować sztycę do muru na wysięgniku, aby nie tykać i nie uszkodzić gotowego już dachu. Nie ma mowy o przebijaniu się z dziurą przez nasz piękny, nowy, szczelny dach pokryty gontem bitumicznym. Zapewnili nas, że tak właśnie zamierzali robić i że dach będzie nietknięty.

Jeden z naszych znajomych "wujek dobra rada" skrytykował naszą sztycę, że niby jest za długa. Doradził, aby przymocować warkocz kabli bezpośrednio do belki dachowej, a nie do sztycy. Ale nam się sztyca podoba. Poza tym uważamy, że kabel powinien być rozciągnięty od słupa w ulicy do domu dość wysoko, w miarę poziomo, aby nie opadać w dół na drewnianą belkę więźby. Bo przecież w czasie deszczu po kablu będzie się lać woda. A lepiej, żeby woda sobie kapała na ziemię gdzieś pośrodku łuku wiszących kabli, zamiast spływać do belki dachowej. Zresztą w projekcie jest sztyca i tego się trzymamy. Patrząc na okoliczne domy wszędzie widać dokładnie takie mocowanie, na sztycy.

W sobotę urządziliśmy w naszym domu wielkie sprzątanie. Chłopaki wynieśli na zewnątrz wszystkie worki i pudła ze śmieciami, jakie zostały po kładzeniu gontów. Wynieśli też leżące na podłodze deski, blaty i palety. No i resztki cegieł, pustaków stropowych i bloczków, które zostały z budowy i które kiedyś bezsensownie (moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina!) ustawiliśmy na palecie wewnątrz domu, zamiast na zewnątrz. Marek się pukał w czoło, że przez moje sprzątanie na jesieni mają teraz wynoszenie wszystkiego na wiosnę. Prawda. Więc nie ustawiajcie nigdy stosiku cegieł i pustaków wewnątrz domu, bo będziecie musieli to wszystko potem wynosić.
No, ale wynieśli. Teraz paleta z cegłami stoi pod tarasem. Pewnie przydadzą się, gdy będziemy budować garaż (kiedyś kiedyś).
Na zakończenie porządków Marek ułożył z palet prowizoryczne schodki z tarasu do drzwi balkonowych. Od razu zrobiło się przytulniej. I jak łatwo się teraz wchodzi! Że też wcześniej na to nie wpadliśmy.


Ja zajęłam się zamiataniem posadzek. Było na nich mnóstwo pyłu, cementu, piachu i drobnego gruzu. Aby nie utonąć w tumanach kurzu i pyłu zwilżaliśmy posadzki wodą, rozpylaczem z węża. I zamiatałam tak sobie, usypując co kilka metrów kupki miałowo-gruzowe, które następnie Marek pakował przy użyciu prowizorycznej szufelki zrobionej z blachy do grubych, foliowych worków. Wyrzucimy je razem z innymi śmieciami, gdy zamówimy kontener. Na razie trzy worki z miałem z posadzek stoją na tarasie, który przeradza się w składowisko gruzu i coraz większy śmietnik.


Do pozamiatania została jeszcze góra. Jednego dnia nie daliśmy rady zrobić wszystkiego, bo czas, bo dzieci, bo obiad, bo odciski od szczotki na nieprzywykłych do pracy fizycznej dłoniach. Mimo rękawic ochronnych zrobiłam sobie na rękach krwawiące rany, najbardziej bolącą między palcem wskazującym a kciukiem. Nie mogę ruszać dłonią, bo co rana przyschnie, to przy każdym ruchu się rozrywa i szczypie. Aż dziw bierze, że w czasie zamiatania tego nie czułam. Dopiero po zdjęciu rękawic odkryłam, że mam skórę zdartą bardzo głęboko. Do wesela się zagoi, nie wiem tylko czyjego, bo moje było tak dawno, że aż nie wiem, czy to prawda. Grunt, że dom jest gotowy na prace hydrauliczne.




W poniedziałek po południu (wczoraj), spotkaliśmy się na działce z hydraulikami. Panowie wnieśli sobie do środka pięknie pozamiatanego salonu paletę, przyklęknęli na niej i studiowali projekt.
Tego dnia byliśmy potrzebni aby uzgodnić, w których miejscach mają wisieć grzejniki, gdzie mają być umywalki i sedesy oraz z której strony wanny chcemy mieć zamontowaną baterię. Trzeba było też zdecydować, czy bateria przy wannie ma wychodzić ze ściany, czy też będzie osadzona na wannie:
- A jak powinno być? – spytałam, bo całkiem zaskoczyło mnie to pytanie.
- Ja zrobię tak, jak państwo wybiorą, może być bateria ze ściany, a może być stojąca.
- A jak jest lepiej?
- Nie ma lepiej, to kwestia gustu, co się komu podoba.
- I to już teraz mamy wybrać?
- No tak, bo muszę wiedzieć, jakie wyprowadzenia zrobić. Jeśli bateria będzie stojąca na wannie, to wtedy robi się wyprowadzenia rur ze ścian poniżej górnej krawędzi wanny, a dalej, do baterii wodę ciągnie się wężykami elastycznymi. A jak chcecie baterię w ścianie, to rurki ciągnie się wyżej, nad wannę i bateria mocowana będzie na sztywno.
- A ha, no to my nie wiemy, prawda kochanie? – zwróciłam się do Marka z głupawą miną.
- A pan które rozwiązanie by wybrał dla siebie? – spytał Marek przytomnie.

Hydraulik zaśmiał się przyjaźnie wobec naszej bezradności i dezorientacji i powiedział:
- Ja proponuję zrobić baterię stojącą. Tak jest ładniej, teraz już mało kto montuje w ścianie. Na pewno będziecie kupować wannę akrylową, z tworzywa, nie stalową, prawda? No właśnie, więc takie wanny idealnie nadają się do montażu baterii w rancie samej wanny. Będzie tak nowocześniej.
- No dobra. Jak tak to tak. Zgadzamy się!

Po czasie powiem, że to była doskonała decyzja. Bateria stojąca jest wprawdzie nieco droższa od baterii ściennych, za to wygląda naprawdę ekskluzywnie. No i dla pana płytkarza łatwiejsza robota, bo płytki na ścianach kładzie się w całości, bez żadnego docinania i przewiercania pod baterię. Ale o baterii napiszę szczegółowo w innym poście, bo to szeroki i ciekawy temat.

Ustaliłam jeszcze z panem hydraulikiem (za poradą Krzyśka - kierownika budowy), aby rury doprowadzające wodę do grzejników wychodziły ze ścian, a nie z podłogi.
- Nie ma problemu. Zresztą my inaczej nie robimy, bo rury z podłogi są brzydkie i niepraktyczne. Ani tam odkurzyć, ani wymyć, nie ma jak podłóg ułożyć. Nie robimy z podłogi. Niech się pani nie martwi, będą ze ścian.

Po krótkiej rozmowie wszystko było ustalone. Pan zaznaczył sobie kredą na ścianach miejsca, w których mają wisieć grzejniki, sedesy i umywalki.
Na tym etapie zrezygnowaliśmy z umywalki w kotłowni, która była uwzględniona w projekcie. Panowie przekonali nas, że przy obsłudze pieca gazowego ręce się nie brudzą, więc umywalka w kotłowni nie jest niezbędna. Oczywiście możemy ją mieć, odpływ jest, ale po co?

No właśnie. po co? W pomieszczeniu kotłowni, poza piecem gazowym, ma stać także pralka. Byłoby dobrze, gdyby obok niej znalazło się miejsce na kosze na brudne ubrania. A gdy na ścianie zawiśnie umywalka, zajmie ona całe miejsce i może być z tym kłopot. Więc bez żalu, za namową hydraulika, zrezygnowaliśmy z umywalki w kotłowni.
- Ma pan rację. Lepiej wygospodarować miejsce na szafkę z proszkiem do prania, na płyny albo na kosze z brudną bielizną.
No i przy okazji mamy taniej o kilka stówek. Życie pokaże, czy to była dobra decyzja.

Dodatkowo, po rozmowie z kolegą Arturem, zamieniliśmy kaloryfer z przedpokoju na ogrzewanie podłogowe. Koszty wyjdą podobne, a zimą ciepła podłoga przy wejściu, na której szybko schną mokre buty śniegowe, to super sprawa. Tak więc będziemy mieć ogrzewanie podłogowe w dwóch pomieszczeniach: w łazience i w przedpokoju. W pozostałych pomieszczeniach będą tradycyjne grzejniki.

Jak widać w ustaleniach z hydraulikiem nie trzymamy się projektu. Zmienialiśmy miejsca kilku grzejnikom, niektóre z nich zamieniliśmy na ogrzewanie podłogowe albo zamiast dwóch małych wybraliśmy jeden większy. Pan Kukułka mówi, że w tym zakresie projekt nie jest wiążący i że nikt przy odbiorze budynku nie będzie kwestionował, że grzejnik miał być tu a jest tam. To wszystko jedno. Zależy od tego, jak chce się umeblować dom. A decyzje takie można podejmować dopiero, gdy dom jest zbudowany, bo z samego projektu niewiele da się wywnioskować. Hydraulik tylko przeliczał, jak duże mają być kaloryfery w poszczególnych pomieszczeniach i ile ma ich być, aby zapewnić odpowiednie dogrzewanie domu, adekwatnie do powierzchni i kubatury.

Kolejne ustalenie z hydraulikiem dotyczyło wyboru miejsc, z których będą się rozchodzić wszystkie rury z wodą, do każdego grzejnika i do każdego kranu. Czyli fachowo mówiąc musieliśmy zdecydować, gdzie chcemy rozdzielnie. Okazuje się bowiem, że oprócz rozdzielni prądu w domu będziemy mieć jeszcze dwie rozdzielnie do centralnego ogrzewania – jedną na dole, drugą na górze.
- Mnie jest wszystko jedno. Niech pan robi, gdzie panu pasuje. Bo te rurki jak rozumiem i tak będą szły w posadzce wszystkie, będą zabetonowane prawda?
- Nooo, rurki tak, ale rozdzielnia będzie, że tak powiem, na wierzchu.
- A do czego ta rozdzielnia jest potrzebna? Musimy to zakładać?
- He he, no powiem tak. Musicie. Ja inaczej nie zrobię instalacji bo nie wyobrażam sobie, żeby nie było zaworów do wody. Do każdego obiegu wody, czyli, tak w uproszczeniu do każdego grzejnika, będzie pani miała w rozdzielni osobny zawór,czyli taki mały kranik, który w razie tfu tfu awarii można będzie szybko zakręcić.
- Aaa haaa, no to faktycznie by się przydała. A duża będzie ta rozdzielnia?
- Taka – wyrysował w powietrzu ogromny prostokąt.
- Taaakaaaa? O Jezu. No to w takim razie to nie wszystko jedno, gdzie ona będzie.
- Chyba gdzie one będą, bo będą  dwie.
- No dobra. To gdzie pan proponuje? - poddałam się.


Pan Kukułka zaproponował, aby rozdzielnię na dole umieścić w schowku pod schodami, a rozdzielnię na górze w schowku za łazienką.
I git. Wierzę, że dobrze to wymyślił, bo ja kompletnie nie wiem, o co chodzi z tymi rozdzielniami. Chyba dość decyzji jak na jeden dzień.