Dom

Dom

piątek, 24 kwietnia 2015

53. Nie żadne belki a płatwie, krokwie, murłaty i jętki!

2013-09-24

Od wypadku, czyli od środy, aż do poniedziałku - czyli do wczoraj, roboty stanęły. Stłuczony palec Artura i nadwyrężony nadgarstek pana Jarka wymagały odpoczynku. Broda – zgodnie z moimi przewidywaniami - okazała się najmniejszym problemem.
Panowie nie odzyskali jeszcze pełnej sprawności, ale wczoraj wrócili do pracy.

Przez te „wolne” dni pogoda nie sprzyjała pracom budowlanym. Co chwilę padał deszcz. Wczoraj rano też lekko kropiło i przez chwilę obawialiśmy się, że panowie zejdą z budowy, ale na szczęście niebo się przejaśniło.
Dziś wróciło słońce i ekipa na budowie stawiła się w składzie 4-osobowym. Zamiast Artura pojawił się nowy facet, pomoc siłowa do wciągania belek oraz do wnoszenia na górę ciężkich płyt OSB. Pan Jarek nie może przeciążać nadgarstka i unika dźwigania.


Dziś przyjechał transport płyt OSB (spóźniony o dzień, bo płyty miały dotrzeć na wczoraj). Potężny stos nowiutkich, jasnych płyt ułożony został na paletach przed domem. Przeoczyliśmy ich rozładunek, bo pan Jarek wysłał nas do sklepu po folię budowlaną:
- Ja bym radził kupić folię, bo pogoda w kratkę, co chwilę pada. Warto byłoby przykryć te płyty. Folia kosztuje grosze a do okrycia przed deszczem wystarczy.
- To płyta może się popsuć od deszczu? – spytałam.
- Chodzi o ranty, które mogą nabrać wody i się rozpulchnić. Sama płyta jest zaimpregnowana, w dużym stopniu odporna na wodę, ale ranty to newralgiczne miejsca. Zanim zbijemy więźbę to trochę te płyty poleżą. Ja bym przykrył.
Dwie płachty folii 3 x 5 m to koszt nieco ponad 30 zł, więc nie ma tematu.
Pan Jarek nie powiedział dokładnie, jaka to ma być folia. Najpierw szukaliśmy wśród folii malarskich, ale uznaliśmy je za zbyt cienkie. Sam wiatr jest w stanie ją poszarpać. Błądziliśmy więc trochę po sklepie samoobsługowym, zanim znaleźliśmy grubszą, czarną folię budowlaną.


Wczoraj panowie wprawili w stopy fundamentowe, a dokładniej we wbetonowane w nie metalowe uchwyty, słupy od ganku. Między słupami a ścianą domu, na wysokości ponad dwóch metrów, zamontowane są poziome belki. Z jednego końca są one połączone z słupami, a z drugiego są przymocowane do muru, a w zasadzie do wieńca przy użyciu metalowych kątowników, belki jakby leżą na stalowych elkach. To jest właśnie ta nie do końca przemyślana – zdaniem pana Jarka – część projektu. Architekt pominął w projekcie sposób połączenia konstrukcji ganku z domem i zamontowanie dodatkowo dwóch fragmentów kątownika to pomysł pana Jarka, poparty zresztą potem przez kierownika budowy.




Wszystkie belki na dach zostały odpowiednio powycinane i poprzycinane. Pan Jarek długo i precyzyjnie pracował z piłą, odmierzając gdzie i co ma uciąć. Jedne belki mają trójkątne wcięcia służące do wspierania ich o murłaty (pan Jarek mówił, że te wcięcia nazywają się zaciosy). Inne mają powycinane przy końcach elki w taki sposób, żeby dwie identycznie wycięte bele dało się po złożeniu zesztukować w jedną, długą belę albo żeby z dwóch krokwii złożyć wiązar (ha! takie słowa się zna! poniżej wyjaśnię). Pan Jarek mówi, że najtrudniej jest przyciąć pierwszą parę krokwii. Trzeba ustalić kąty i odległości, aby wyciąć zaciosy w odpowiednich miejscach, i aby krokwie po połączeniu ich przy kalenicy (najwyżej linii w dachu) tworzyły odpowiedni kąt dachu. Pierwszą parę się wylicza, mierzy, wycina i przymierza. Jak kąt połączenia dwóch krokwii jest dobry, a zaciosy idealnie wpasowują się w na murłaty, to znaczy że jest ok. i pierwsza para tak wyciętych krokwii stanowi szablon dla kolejnych.




Murłata to taka wielka bela leżąca na murach, czyli na ścianie frontowej i tylnej. To już wiem. Natomiast nazw wszystkich pozostałych elementów więźby dachowej jeszcze się nie nauczyłam. Wiem tylko, że dziś panowie montowali krokwie, bo to mi się obiło o uszy.

Co to są krokwie?



Definicja mówi, że „krokiew to pochyła belka więźby dachowej, najczęściej drewniana, oparta na murłacie. Do krokwii, zwykle wzmocnionych jętkami, przytwierdza się łaty lub płatwie, na których kładzie się pokrycie dachowe”.
Tyle definicja, a tak po mojemu powiem, że krokwie do dwa ramiona trójkąta tworzącego kąt dachu. Takich trójkątów w szkielecie dachu jest wiele, są regularnie i dość gęsto rozstawione na całej szerokości domu. Wszystkie mają wierzchołki (połączenia dwóch krokwii) przy szczycie dachu (przy kalenicy). A dalej, u podstawy „krokwiowych trójkątów” krokwie, przy pomocy zaciosów, opierane są na murłatach. Niby po złożeniu ze sobą dwóch odpowiednio wyciętych krokwii i po oparciu ich przy pomocy zaciosów na murłatach, trójkąt sam się trzyma i stoi, jakby spoczywa na wieńcu, to jednak konstrukcja taka jest niestabilna. Wymaga ona zbicia wszystkich połączeń belek ogromnymi gwoździami, a dodatkowo krokwie usztywnia się, aby pozostały w układzie trójkąta i nie zsunęły się z murłat, jętkami, czyli belkami równoległymi do wirtualnej podstawy trójkąta. Niektórzy jętki nazywają też ściskami, bo niby ściskają one krokwie.


Zanim panowie zaczęli montować krokwie, położyli najpierw na ścianach szczytowych, czyli tych bocznych trójkątnych, dwie długaśne bele. Opierały się one na pustakowych „schodkach” mniej więcej na wysokości 1/3 trójkątnych ścian szczytowych, czyli bardzo wysoko. Stojąc na stropie trzeba było zadzierać głowę w górę, żeby to zobaczyć, bele wisiały znacznie ponad wzrost człowieka. Następnie panowie ustawili rusztowania, po których niemal z małpią zwinnością wskakiwali na te przerzucone nad stropem bele i przechadzali się po tej podniebnej „konstrukcji” bez żadnych zabezpieczeń!




Już wiem, po co w szkole na wuefie są ćwiczenia z równoważni! Od samego patrzenia kręciło mi się w głowie. A pan Jarek stąpał sobie po tych belkach jak po ziemi i zwyczajnie wbijał gwoździe! Jeden fałszywy krok i tragedia gotowa. Brrrr, aż mnie zmroziło. Nawet o nic nie pytałam, żeby ich nie zagadywać i nie rozpraszać rozmową. Nie mogłam patrzeć na te kaskaderskie niemal wyczyny. Uciekłam czym prędzej. Mam za słabe nerwy. Dziwi mnie, że panowie nie przypięli się do tych belek żadnymi linami. Prosty sprzęt wspinaczkowy, kilka lin, pasów i karabinków, jest dziś stosunkowo tani i łatwo dostępny. W życiu, za żadne pieniądze, nie wlazłabym na podniebną belkę bez zabezpieczenia, bo uważam, że to głupie i niepotrzebne ryzyko, które łatwo daje się wyeliminować. Ale cóż, nie mój to problem.

Pan Jarek po raz kolejny ulepszył projekt. Mianowicie dodał na poddaszu dwa dodatkowe słupy, które będą podpierać poprzeczną belkę (płatew) biegnącą w środku domu przez całą jego szerokość.



Zgodnie z projektem bela ta jedynie „wisiała” w powietrzu, wsparta na dwóch końcach na dziurach wybitych na wylot w ścianach szczytowych. Teraz, po inwencji twórczej pana Jarka, doszły dwa dodatkowe pionowe słupy, stanowiące podpory dla tej potężnej beli:
- Dach to w ogóle nieprzemyślany w tym projekcie. Gdzie nie potrzeba, to architekt dał wzmocnienie aż za duże. A tam gdzie potrzeba, to nie ma płatwi na czym oprzeć. Na samych otworach w ścianach szczytowych taka bela ciężka nie powinna się opierać. Co innego na wieńcu, zbrojonym, ale na pustaku samym? Tak się nie robi. I przez to też więcej materiału poszło – krytykował dalej pan Jarek – Ja bym to zrobił inaczej, ale projektu zmieniał nie będę. Zrobiłem tak, jak to wyrysował, tylko te dwa dodatkowe słupy uważam za potrzebne, to je dołożyłem.
Pan Jarek wychwycił „błąd” w konstrukcji dachu już na samym początku i dwa dodatkowe słupy przewidział w zakupach. Były one zamówione wraz z całą więźbą dachową.
Ciekawe, czy pan Piotr - architekt to przemyślał i miał w tym głębszy zamysł, czy to faktycznie jakieś niedopatrzenie? O błędzie tu mówić nie będę, bo się na tym nie znam. Zobaczymy, jak to wyjdzie. Na razie, skoro pan Jarek uważa, że dwa dodatkowe słupy są potrzebne, to niechaj stoją. Wylądują one w studio, przyklejone do ściany i Marek twierdzi, że nie będą mu one przeszkadzać.

Zagadnęłam pana Jarka na temat komina. Przekazałam mu wątpliwości Krzyśka, kierownika budowy, który twierdzi, że klinkier jest zbyt ciężki, aby opierał się na samej płycie komina.
Pan Jarek twardo bronił swojego rozwiązania. Kręcił głową z dezaprobatą, że to jakieś bzdury są. Powiedział, że płyta na kominie jest zbrojona w całości. Zbrojenie znajduje się nie tylko dookoła komina, w opasce, ale konstrukcje zbrojeniowe z drutu przebiegają także przez środek komina, na łączeniu pustaków wentylacyjnych z pustakami kominowymi. Ciężar klinkieru nie spoczywa więc tylko na wymurowanej opasce, ale jest rozłożony na całych pustakach, z których zbudowany jest komin i szyb wentylacyjny. Pan Jarek twierdzi, że takie rozwianie w zupełności wystarcza. Tym bardziej, że zastosował cegły klinkierowe połówki, a więc całość jest dwukrotnie lżejsza niż normalnie.
Problem w tym, że według Krzyśka pustaki żużlowe, z których zbudowany jest komin, są zbyt słabe na utrzymywanie takich ciężarów jak klinkier. Ja nie wiem, co myśleć. Wolałabym, żeby panowie sami sobie o tym porozmawiali i doszli do jakichś konstruktywnych wniosków.
Marek twierdzi, że bardziej przychyla się do zdania pana Jarka, bo skoro pustaki miałyby słabą wytrzymałość, to co w przypadku budowania wysokich kominów, w budynkach wielopiętrowych? Przecież wtedy te pustaki na samym dole utrzymują wielokrotnie większy ciężar samych elementów komina nad nimi, niż waga naszego klinkieru, który ma wysokość niecałe półtora metra.
Nie wiem jeszcze, co z tym zrobimy. Trochę się boję. Na razie wszystko stoi, nic nie pęka i jest dobrze, ale nie wiem co się może zdarzyć, gdy dojdą naprężenia związane z temperaturami. Sprawa jest otwarta, a ja mam kolejny powód do bania się. Aż dziwne, że nie znoszę horrorów, skoro tak lubię się bać :)

Pan Jarek napomknął, że będzie potrzebował kilku specjalnych śrub i kilku klamer, ale ponieważ trudno jest mu wytłumaczyć o jakie elementy chodzi, zaproponował, że kupi je sam, a my potem oddamy mu pieniądze. Ok, wszystkim będzie wygodniej. Zobaczymy, co on nakupuje i po co.

Na piątek zamówiony jest transport papy. Do tego czasu pan Jarek polecił kupić jedną rolkę wełny mineralnej o grubości 10 cm. Wełna ta zostanie pocięta na paski i będzie układana na trójkątnych „schodkach” ścian szczytowych. Wełna ta ma wstępnie zatkać duże szczeliny między ścianami szczytowymi a dachem:
- Wiadomo, że takie porządne uszczelnienie dachu robi się potem. Ale jak się już te większe dziury zapcha chociaż trochę, to wiatr tak nie będzie hulał po domu. Na szczytach, w tych miejscach gdzie ranty pustaków (schodków) dolegać będą do płyt OSB, upychanie wełny po przybiciu płyt byłoby trudne albo nawet niemożliwe. A tak tylko uzupełnią szczeliny, dopchają wełny tam, gdzie wchodzi i już będzie – wyjaśniał pan Jarek.



Patrząc na nasz dach nie mam pojęcia, która belka to płatew a która łata. Ale postaram się nie żyć z tą niewiedzą zbyt długo. Ponieważ pan Jarek ma już dość moich pytań i ciągle zbywana nie mam śmiałości wyciągać z niego kolejnych porcji wiedzy tajemnej, postanowiłam sprawdzić to we własnym zakresie, wykorzystując wszechwiedzący Internet.
Teraz czas się dowiedzieć, jak się nazywają poszczególne elementy więźby dachowej. Może i jestem laikiem w dziedzinie budowy, ale są pewne granice. Bo to obciach, że buduję dom i na wszystko mówię belki! Z odnalezionych w sieci definicji wikipedii wychodzi to tak:

Wiązar - w budownictwie jest to podstawowy element nośny konstrukcji dachu (więźby dachowej) przenoszący obciążenia na podpory główne (ściany lub słupy). W budownictwie tradycyjnym wiązar to para krokwi opartych na belce stropowej lub ścianie zewnętrznej budynku za pośrednictwem murłaty. W zależności od rozpiętości podpór i zastosowanego rozwiązania wiązar wzmacnia się dodatkowo drewnianymi belkami.

Murłata - drewniana belka ułożona na murze budynku. Przenosi obciążenia z dachu (najczęściej z więźby dachowej) na ściany.

Płatew - element konstrukcji dachu układany w kierunku prostopadłym do wiązarów dachowych, pozioma drewniana belka podpierająca krokwie.

Krokiew – ukośna belka, najczęściej drewniana, w wiązarach dachowych, oparta na belce wiązarowej lub oczepie, wzmacniana często jętką lub podpierana płatwią. Na niej, za pośrednictwem łat opiera się pokrycie dachowe.

Jętka – pozioma belka w górnej części wiązara jętkowego podpierająca krokwie, stanowi dodatkowy element usztywniający wiązary, jest elementem ściskanym. Dzieli krokwie na dwa odcinki w proporcji 2 : 1, jej długość nie powinna przekraczać 3,5 m.

Łata - drewniana listwa o przekroju prostokątnym lub kwadratowym używana w konstrukcjach drewnianych, np. w więźbie dachowej, do ułożenia pokrycia dachowego. Przy deskowaniu pełnym stosuje się niekiedy kontrłaty, które są ustawiane prostopadle do łat.

Oczep - górna belka w drewnianych ścianach o konstrukcji wieńcowej lub szkieletowej, zamyka ścianę. Przejmuje obciążenia z belek stropowych lub krokwi.
Na naszej budowie oczepów nie ma, bo ściany nie są drewniane i zamiast nich są betonowe wieńce.

Po zapoznaniu się z powyższymi definicjami wychodzi mi na to, że na razie w naszym dachu zamontowane są:
- dwie murłaty – spoczywające na wieńcu na ścianach przedniej i tylnej domu,
- dwie płatwie wsparte na trójkątnych ścianach szczytowych (na wybitych w nich na wylot otworach) oraz na ściance działowej na poddaszu i na dodatkowych słupach pana Jarka.
Tak więc jedna płatew opiera się o ścianę działową środkową, która nie jest zbudowana w trójkąt jak ściany szczytowe, ale w trapez (trójkąt ścięty, bez wierzchołka). Druga z kolei podparta jest na dodatkowych słupach pana Jarka.
- kilkanaście krokwi wspartych na murłatach i łączących się parami na szczycie w kalenicy.

Nie mogę się doczekać jutra!

środa, 22 kwietnia 2015

52. Do pierwszej krwi


2013-09-18

Deszcz się zlitował i przestał padać, a mimo to prace na naszej budowie nadal stoją w miejscu. Niestety, zdarzył się wypadek. 
Dojechaliśmy na budowę tuż po feralnym zdarzeniu, gdy pan Jarek wyciągał z bagażnika swojego samochodu apteczkę i biegł opatrywać jednemu z chłopaków krwawiącą ranę na dłoni. 


Rannym okazał się wesoły zazwyczaj i podśpiewujący albo pogwizdujący przy pracy Artur, który teraz był mocno przestraszony i spanikowany. Miał rozwalony palec serdeczny prawej dłoni. Widać było głębokie rozcięcie, z którego sączyła się żywo-czerwona krew. Nie wyglądało to dobrze. Palec był spuchnięty i Artur nie mógł go wyprostować.

Pan Jarek wyciągnął z apteczki bandaż i plaster, ale nie bardzo było jak opatrzyć ranę, która była brudna i w zasadzie kwalifikowała się do zszycia. Wszyscy byli nieźle wystraszeni, a Artur stawał się z minuty na minutę coraz bledszy. Był jakby w szoku, nie do końca obecny. Cały się trząsł i skakał wzrokiem po wszystkich zadając nieme pytanie „co teraz?! co teraz?!”.


Jeden z chłopaków rzucił pomysł, żeby najpierw umyć zranioną rękę:
- To przynajmniej zobaczymy, jaka jest ta rana, bo teraz nic nie widać - powiedział. 
Rzeczywiście, Artur miał brudne ręce, jak to na budowie. Nie dość, że brudne to jeszcze całe upaprane krwią. Nie widać rozmiarów rany. Krew przestała ostro lecieć, wyraźnie zwolniła. Dobrze. Znaczy się krzepliwość chłopak ma w porządku. Ale palca wyprostować się nie da.
Oczywiście Artur pracował bez rękawic! Gdyby ich używał palec prawdopodobnie byłby tylko lekko stłuczony, a nie jak teraz rozerwany i krwawiący.

Pomysłodawca obmycia rany pobiegł po wąż z wodą, ale my z Markiem stanowczo zaprotestowaliśmy. Wąż jest jeszcze brudniejszy niż ręce Artura! Leży w piachu i cemencie, zalega w nim woda, która jest nagrzewana przez słońce, kiśnie w gumie i nie nadaje się nawet do picia, a co dopiero do przemywania otwartych, krwawiących ran!
Kiedyś nieopatrznie nalałam wody z tego brudnego węża ogrodowego do czajnika i zrobiłam z niej herbatę. Smakowała gumą i czymś chemicznym, ohydnym, nie do wypicia. To nie jest wąż atestowany, tylko jakiś tani zwyklak,upaprany budową. Na szczęście jeden łyk niedobrej herbaty nas nie zatruł, ale z przemywaniem ran taką wodą bym nie ryzykowała.


Natychmiast pojechaliśmy z Markiem do apteki po wodę utlenioną, bandaż i jakiś plaster. Pan Jarek poprosił, żebyśmy kupili też specjalny plaster ściągający, który zakłada się na rozcięcia zamiast szwów.
Ok, za chwilę byliśmy z powrotem z potrzebnymi medykamentami. 
Całą operację czyszczenia rany, przemywania jej wodą utlenioną i "zszywania", czyli sklejania plastrem-szwem w poprzek w taki sposób, aby zbliżyć do siebie i złączyć dwa brzegi rany, przeprowadzał Marek. Pewnymi ruchami, z siłą spokoju, zajął się pacjentem niczym doświadczony ratownik medyczny. Ja prawdę mówiąc byłam przerażona i straciłam głowę. Marek bardzo mi zaimponował. Mój dzielny mąż zachował zimną krew i zapanował nad paniką. Brawo. Nie znałam go od tej strony.
Na koniec, po dezynfekcji i sklejeniu rany pan Jarek zabandażował Arturowi chory palec, aby zabezpieczyć ranę przed nowymi zanieczyszczeniami. Krew szybko przestała lecieć, ale zranione miejsce pulsowało i Artur nie mógł ruszać palcem.


Po opatrzeniu Artura okazało się, że kolejnym poszkodowanym jest pan Jarek. Ten z kolei miał rozciętą brodę. Dopiero teraz zauważyłam, że ma na niej przyklejony plaster, przez który zdążyła już przesiąknąć świeża krew.
Okazało się, że rana ta również kwalifikuje się do szycia, jest wąska, ale głęboka i skóra pod brodą rozłazi się przy każdym uniesieniu głowy ku górze, . 
Wszystkie kupione plastry-szwy zostały zużyte na ranę Artura, więc Marek ponownie pojechał do apteki po drugi specjalistyczny plaster. Po powrocie znów został sanitariuszem. Pan Jarek położył się na ławce, a Marek-pielęgniarz obmył a następie skleił ranę.

Panu Jarkowi pewnie nic nie będzie. Rana nie wygląda źle, szybko i ładnie sie zrośnie, nie pozostawiając nawet blizny. To równe rozcięcie, nieposzarpane, spowodowane upadkiem na kant betonowego wieńca. Poboli trochę i tyle. Ważne, że szczęka jest cała. Aż strach pomyśleć, że pan Jarek mógł stracić zęby i złamać żuchwę. Na szczęście nic takiego się nie stało.
Ale palec Artura nie wygląda dobrze. Trzeba będzie go sprawdzić, prześwietlić, czy nie jest złamany albo czy nie zostało uszkodzone jakieś ścięgno. Bardzo było mi żal Artura, bo dopiero co wrócił ze szpitala po jakiejś operacji, a teraz znów ma kłopoty. Pech.

Początkowo, po zahamowaniu krwi i opatrzeniu ran, panowie mieli pomysł, żeby wracać do roboty, ale szybko się z tego wycofali. Postanowili jednak pojechać z Arturem do szpitala. Zwinęli więc rozłożony sprzęt, czyli pochowali piły, wiertarki, taczki. I pojechali. Nie było im do śmiechu. Pan Jarek powiedział:
- Kurde, no za dobrze szło! Musiało się spieprzyć! Najpierw dwa dni deszczu, a teraz to!
Cóż, siła wyższa. Tak sobie myślę, że może to ostrzeżenie z nieba było potrzebne, aby panowie bardziej skupili się na bezpieczeństwie, a mniej gonili z robotą, na łeb na szyję. Ostatnio, zdaje się, całkiem stracili rozsądek. Byle szybciej, byle więcej, bez względu na możliwości i ograniczenia organizmów.

Jak doszło do wypadku?
Otóż panowie wciągali na górę, przy pomocy lin, długą belę drewna, która przy samym już szczycie przyblokowała się. Artur wychylił się na zewnątrz domu, ponad wieniec sięgający mu mniej więcej do pasa, żeby zobaczyć co się stało, czemu belka dalej nie idzie i nie pozwala się wciągać na górę. I w tej chwili Artur się poślizgnął i puścił linę. Jeden koniec belki gwałtownie się zsunął i przytrzasnął Arturowi palec do muru. Z drugiej strony belki, na skutek szarpnięcia, pan Jarek stracił równowagę i przewrócił się na mur, lądując brodą na rancie.
I tyle. Chwila moment. Niby nic takiego, a jednak spory kłopot.
Dzięki Bogu żaden z panów nie spadł ze stropu, bela drewna po prostu osunęła się na ziemię. Nie była to sytuacja bardzo groźna. Trudno nawet mówić o niezachowaniu zasad bezpieczeństwa. Belka wciągana była powoli, na linach, przez czterech facetów, którzy stali wewnątrz domu na stropie otoczonym wysoką ścianą kolankową. O wiele łatwiej spaść z rusztowania niż wypaść przez ścianę kolankową. Ale budowa to budowa. Sama w sobie jest niebezpieczna. Nieosłonięte rękawicami dłonie w konfrontacji z betonowym wieńcem i grubą belą ciężkiego drewna łatwo się ranią. A od uderzenia w brodę nie uchroni budowlańca żaden kask.
Pan Jarek mówi, że wszystko przez ten deszcz, bo nie dość, że ślisko, to jeszcze belki namokły i są cholernie ciężkie, o wiele cięższe niż być powinny.
Nic się nie poradzi. Teraz czeka ich rekonwalescencja, zwłaszcza Artura.


Do chwili wypadku panowie zdążyli wtaszczyć na górę kilka belek. Dwie z nich, bardzo długie, zostały przymocowane do murów, a konkretnie do betonowego wieńca „leżącego” na ścianach kolankowych. 
Z wieńca wystawały pionowo w górę gwintowane, grube pręty. Bele zostały nawiercone na wylot dokładnie w takich odstępach, aby pasowały rozstawem do prętów. Następnie na wieńcu ułożona została poziomo folia izolacyjna, taka sama jak na ławach fundamentowych. W folii wcześniej wycięte zostały oczywiście małe otwory na wystające pręty, aby dało się ją rozłożyć. I dopiero na tej folii ułożone zostały na murze nawiercone bale.
Teraz na pręty wystające z wieńca ponad drewniane bale, nakręcone zostały duże podkładki i nakrętki. Tak więc bale zostały skręcone z murem śrubami na sztywno.

Belki leżące na ścianach kolankowych i przykręcone do nich to murłaty. Bo – jak mówił pan Jarek – to łaty leżące na murze, czyli murłaty. Są one bardzo długie,dłuższe nawet od szerokości frontowej ściany domu. Murłata tworzy niby jedną belę, ale jest zesztukowana z dwóch części połączonych ze sobą przy pomocy specjalnego wycięcia dwóch elek (odsyłam do zdjęcia).


Murłaty wystają z obydwu stron ponad szerokość domu o jakiś metr. A to dlatego, że dach będzie nieco szerszy niż ściana frontowa. Po powrocie do domu spojrzałam na rysunek w projekcie i wszystko się zgadzało. Murłaty słusznie są dłuższe, mają idealny wymiar zgodny z projektem i nie będą już skracane (choć tak mi się pierwotnie wydawało,  że za długie są). Ale przecież więźba dachowa zamawiana była na konkretny wymiar, więc nie miałoby sensu samodzielne docinanie tych grubych w przekroju belek. Zwykłą piłą ręczną, a tym bardziej w powietrzu, byłoby to trudne. Do cięcia takich elementów potrzebny jest specjalistyczny ciężki sprzęt w tartaku.



Po południu zapłaciłam przelewem za płyty OSB i w zasadzie to koniec relacji z budowy z tego pechowego dnia. Mam nadzieję, że z palcem Artura nie będzie poważnych problemów.

Spytałam chłopaka, który rozładowywał w poniedziałek z panem Jarkiem więźbę dachową (kurde, nawet nie wiem, jak on ma na imię!), jak tam jego kręgosłup, Czy aby nie zrobił sobie krzywdy tym ponadludzkim dźwiganiem. Ale na szczęście nie. Chłopak lekko stwierdził, że kręgosłup w porządku, za to w rękach czuje poważne zakwasy. Twardziel, nie ma co.

Pan Jarek powiedział, że gdyby drzewo było suche, to taką belę co spadła spokojnie bierze się we dwóch. Ale tym razem było bardzo ciężko i okazało się, że nawet we czterech nie dali rady.
Skoro drewno wypiło aż tyle wody, zaczęłam się zastanawiać, czy aby ta woda nie zaszkodzi naszej więźbie. Czy gdy odparuje i wyschnie, to czy belki się nie odkształcą i nie wypaczą? Marek – jako fizyk – popukał się w czoło z politowaniem i wyśmiał moje obawy:
- To nie są listeweczki, które się powyginają od wilgoci. Nic nie powinno się stać, bo belki mają duże gabaryty, są za grube aby mogła je odkształcić woda. Ale jeśli masz ochotę się tym martwić to bardzo proszę - śmiał się ze mnie. No dobra. Z drewnem nic się nie stało.


Po dzisiejszym dniu stwierdzam, że budownictwo, zwłaszcza w wydaniu małych firm, które nie dysponują specjalistycznymi maszynami, wciągarkami i dźwigami, i w których korzysta się głównie z siły mięśni ludzkich, to bardzo ciężka i niebezpieczna praca. 
To nie na moje nerwy jest. Bardzo jest mi żal robotników, że muszą się tak nadźwigać i narobić. Nie wiedzieć czemu rodzi się we mnie dziwne poczucie winy, chociaż wiem, że to głupie. Ja przecież tylko wynajęłam ekipę budowlaną i nie powinnam się przejmować, że pracownicy nie mają zapewnionych odpowiednich warunków pracy. Wiedzieli na co się piszą. Przed naszym zbudowali już kilkadziesiąt innych domów i jak sami twierdzą, nasz dom to banał, łatwy w wykonaniu. Mimo to długo w nocy nie mogłam zasnąć rozmyślając o tym nieszczęsnym wypadku.

Jak to dobrze, że i ja i Marek natychmiast po skończeniu domu zakończymy naszą "przygodę" z budownictwem! 

środa, 8 kwietnia 2015

51. Z felcem czy bez? Osiemnastki czy grubsze? Papa w drodze i czekamy na słońce


2013-09-17

Wczoraj nie budowali - bo padało. Dzisiaj nie budowali - bo padało. No. Pada dalej. Marek mówi, że przynajmniej cement porządnie zwiąże, ale ja się aż tak nie cieszę, bo kto to widział, żeby w domu na posadzce stały kałuże! Stoją na poddaszu, bo nie ma dachu, i stoją na parterze, bo strop nie przysłania całej powierzchni parteru i woda dostaje się przez otwartą klatkę schodową.


Całe drewno na więźbę dachową, które wczoraj zdjęte zostało z samochodu ciężarowego na trawnik wzdłuż siatki oraz częściowo na chodnik, zostało wczoraj jeszcze przeniesione przez pana Jarka i jego pomocnika (o zgrozo!) w głąb działki. Część bali leży za domem, część w domu, część obok domu a kilka największych elementów zagraca centralnie wejście do domu, leżąc w świetle otworu drzwiowego. I tak oto więźba leżakuje na deszczu i sobie moknie, z godziny na godzinę stając się coraz cięższą od wchłoniętej deszczówki.
Drewno ma kolor rudego brązu, a to z powodu impregnatu, w którym wcześniej, w tartaku, było zanurzone na pewien czas, żeby robalom nie smakowało.


Nie mam pojęcia, jakim cudem panowie, we dwóch!, przerzucili w głąb działki tak ogromną ilość potwornie ciężkich bali. Ale zrobili to! Oby tylko kręgosłupy mieli całe i w tej sytuacji zaczynam się cieszyć, że pada deszcz. To przynajmniej wymusi na nich odpoczynek i może zdążą nieco zregenerować siły, zanim znów dorwą się do roboty.





Dziś odwiedziliśmy hurtownię w celu zwrotu gwoździ-papiaków gładkich i zamiany ich na gwoździe-papiaki karbowane. Będąc już na miejscu nie obyło się bez konsultacji telefonicznej z panem Jarkiem, bowiem okazało się, że gwoździe dedykowane do płyt OSB mogą być co najmniej dwojakiego rodzaju, to znaczy skrętne oraz pierścieniowe. Sprzedawca jednak nie do końca wie, które z nich nadają się to przytwierdzania papy na płyty OSB.
- Skrętne? Pierwsze słyszę – powiedział pan Jarek – Żadne tam skrętne. Pani weźmie karbowane, pierścieniowe znaczy się, żeby miały obrączki nagwintowane na całej długości. Aaaaa, i jeszcze przy okazji niech pani kupi wkręty do drewna, 2 paczki po 100 szt.
Gwoździe pierścieniowe okazały się droższe od gładkich, więc mimochodem wydaliśmy na dopłatę i i nowe wkręty ponad 70 zł. Ze zwrotem 15 kilo „złych” gwoździ, a co się z tym wiąże z wystawieniem faktury korygującej, nie było kłopotów. Pan sprzedawca sprawia wrażenie przyzwyczajonego do marudnych klientów. Korekty faktur oraz wszelkie zwroty nie robią na nim wrażenia.
Sprzedawca zdążył się już z nami zakumplować. Wita nas rozbawiony i zanim przekroczymy próg woła, że o rabacie oczywiście pamięta i że udziela go nawet bez naszego przypominania. Dobry handlowiec nie jest zły. Dzięki uprzejmości pana sprzedawcy na zakupy do hurtowni X jeździmy z przyjemnością, chociaż kieszenie mamy coraz chudsze.


Potem pojechaliśmy do kilku składów budowlanych pod Łodzią w poszukiwaniu płyt OSB oraz papy "na welonie". Welon bardziej kojarzy mi się z białym, zwiewnym tiulem niż z czarną, asfaltową, sztywną papą, ale nieważne. 
Czasem ceny ustalone w negocjacjach bezpośrednich kształtują się lepiej od tych przekazanych przez telefon. Ale niestety, nie tym razem.

Rano dzwoniłam do Krzyśka, kierownika budowy, z prośbą o radę na temat rodzaju papy, jakiej mamy szukać. Najpierw Krzysiek trochę się pogubił i chciał kłaść od razu dwa rodzaje papy - pierwszą warstwę papę podkładową, a drugą papę wierzchniego krycia.
- Bo nigdy się nie daje jednej warstwy, trzeba dwie. Jedna ci nie pokryje dobrze dachu i będzie przeciekać - mówił Krzysiek.
Szybko się okazało, że nie zrozumieliśmy się. Krzysiek sądził, że papa ma być końcowym i jedynym materiałem pokrywającym dach. Gdy doszliśmy do tego, że na wiosnę przykrywamy dach gontem bitumicznym a papa ma pozwolić dachowi jedynie przetrwać zimę - zmienił zdanie i stwierdził, że w takim razie papa wierzchniego krycia w zupełności wystarczy. Nie umiał jednak polecić żadnego konkretnego producenta, którego jakość warta jest uwagi.
- Tego jest teraz na rynku takie mnóstwo, co chwilę wchodzi jakiś nowy produkt, nowa firma, że nie sposób za tym nadążyć. Nie jestem w stanie nic doradzić. Ale wszystkie papy są podobne. Papa jest papa, byle nie była na tekturze, to bez znaczenia jaką kupisz - mówił Krzysiek.
Krzysiek nie widzi też sensu, żeby przepłacać i kupować super drogie papy dedykowane pod gonty, bo to – ja stwierdził - zwykłe naciągactwo.

Papa „na welonie” wcale nie jest produktem popularnym. W większości składów nie wiedzieli, o co chodzi z tym „welonem” i pod gonty proponowali papy podkładowe. Ale pan Jarek zaznaczył, że nie może to być papa podkładowa tylko koniecznie papa wierzchniego krycia.

Ostatecznie zamówiliśmy papę, której nawet nie widzieliśmy na oczy, ale która - według informacji udzielonej przez sprzedawcę – jest papą wierzchniego krycia, na osnowie z włókna szklanego (a więc nie tekturowa). Teoretycznie spełnia nasze wymagania. Z tym, że jej nie ma. Mają dowieźć.

No dobra. Papę ogarnęliśmy, zamówiliśmy 18 rolek po 15 m2 każda, czyli 270 m2,  jak kazał pan Jarek - żeby było na zakładki. Teraz czekamy na dostawę. Mają dowieźć materiał na działkę. 
Jak mówi Krzysiek – papa jest papa, wszystkie są podobne, więc powinno być ok. Po czasie okazało się, że papa papie nierówna, niemniej o tym opowiem innym razem. Na razie czekamy na dostawę.
Za papę zapłaciliśmy 1530 zł.

Teraz przyszła kolej na zakup płyt OSB. Tu niestety ceny okazały się sporo wyższe od szacowanych przeze mnie i wahały się w przedziale od 87 do 110 zł za sztukę. Musimy kupić ich aż 80 sztuk, żeby zbić z nich 250 m2 dachu (w tym daszek nad gankiem i dach nad tarasem). Każda płyta ma wymiary 1,25 m x 2,50 m, co daje 3,125 m2.


Najtańszą opcję, czyli 87 zł/szt, zaproponował nam Adam, zaprzyjaźniony pracownik składu budowlanego. Adam miał możliwość sprzedać nam płyty ze starej dostawy, w niższej cenie niż są obecnie. Dostaliśmy ofertę cenową „po znajomości”, przy czym zakup jak najbardziej odbył się legalnie, na fakturę i z VAT-em. Gdybyśmy kupili płyty w hurtowni, w której robimy większość zakupów, czyli po 110 zł za sztukę, nasz rachunek za same tylko płyty OSB byłby wyższy aż o 1 840 zł! Dzięki Adamie :) To kupa forsy.


Faktury za materiały budowlane koniecznie trzeba kolekcjonować. Wprawdzie rok 2013 był ostatnim, w którym za dokonane zakupy nasze „przyjazne państwo” zwracało część podatku VAT (różnicę między 23% a 8%, więc całkiem sporo), ale chociaż ulga ta się skończyła dokumenty potwierdzające poniesione wydatki na tzw. cele mieszkaniowe warto posiadać. A nuż trafi się jakiś spadek w formie nieruchomości po tajemniczej i skłóconej z rodziną cioci, o istnieniu której dotąd nie mieliśmy pojęcia. I wtedy spadek taki zapewne zechcemy sprzedać, a to oznacza, że fiskus wyciągnie łapkę po podatek dochodowy. Jeśli jednak pieniądze ze zbycia nieruchomości przeznaczy się na własne cele mieszkaniowe – podatek ten cudownie znika. Niniejszy blog nie jest jednak poradnikiem na temat podatków, więc nie będę szerzej omawiać tematu. Powiem tylko, że jako praktyczna i praktykująca księgowa wiem, że faktury zawsze warto posiadać. Np. dla potrzeb ewentualnej wyceny i negocjacji przy sprzedaży (choć tu cena rynkowa i tak gra główne skrzypce), albo dla ustalenia tzw. kosztu wytworzenia, aby w przypadku przekazania nieruchomości (lub jej części) na cele działalności gospodarczej móc prawidłowo ją amortyzować. No i jeszcze jeden powód, dla którego warto mieć faktury – faktury są dowodem zakupu i podstawą do ewentualnej reklamacji. Temat rzeka, nie na dziś. 


Powróćmy jednak do płyt OSB.
Konsultowałam z Krzyśkiem, co sądzi o wytycznych pana Jarka na temat ich grubości. W większości składów budowlanych „fachowcy”-sprzedawcy doradzali, aby kupić płytę 18 mm zamiast 22. Mówili, że 22 to gruba przesada, że osiemnastka w zupełności wystarcza i że nikt takiej grubej nie kupuje. Rysiek potwierdził, że 18-stka spokojnie wystarczy, ale wtedy powinna być ona z felcem, aby łączyły się na sztywno jedna z drugą. Dzięki felcowi na dachu nie będzie żadnych ugięć.

Niestety, argumenty Krzyśka nas nie przekonały. O ile nam wiadomo, na dachu między poszczególnymi płytami należy pozostawić szczeliny dylatacyjne, czyli niewielkie odstępy, aby dach miał miejsce na swobodne rozszerzanie się i kurczenie pod wpływem temperatury. Dach bowiem nieustannie „pracuje” i bez miejsca na tę „pracę” będzie się deformował, wybrzuszał albo co gorsza pękał. 
Słysząc te argumenty Krzysiek potwierdził, że owszem, szczeliny tak, i że dlatego płyt z felcem nie zbija się ciasno, ale z pozostawieniem luzu. Powiedział, że właśnie ta grubość felcu stanowi ową konieczną dylatację. Niestety, nie uwierzyliśmy mu. To się kupy nie trzyma. Pewnie Krzysiek strzelił głupotę i potem się próbował ratować, że niby felcy się nie spasowuje ze sobą. W takim razie jaka jest ich rola?


Na jednym ze składów budowlanych pewien sprzedawca też nam sugerował, żeby wykonać dach z płyt 18 mm, ale stwierdził, że wymaga to odpowiednio gęstego żebrowania w więźbie dachowej. Cenowo wychodzi więc na to samo, bo co się zaoszczędzi na płytach trzeba będzie wydać na dodatkowe krokwie.

Zadzwoniłam do pana Jarka zapytać, co sądzi o płytach z felcem. Powiedziałam, że „słyszałam od fachowców, że podobno takie właśnie, felcowane, daje się na dach”, i że ma to zapobiegać wypaczaniu i ugięciom. Pan Jarek kategorycznie stwierdził, że osioł jakiś to mówił, nie fachowiec! Dobrze, że nie zdradziłam, od kogo to wiem, bo autorytet Krzyśka w oczach pana Jarka roztrzaskałby się z hukiem o posadzkę.
- Płyty z felcem służą do układania podłóg! A na dach kładzie się tylko i wyłącznie płyty proste, i to jeszcze nie kładzie się ich do czoła, blisko, tylko z odstępami. A felc to felc, jest do łączenia na ciasno, a nie do odstępów. Nie trzeba filozofa, żeby to wiedział. Ja już widzę ten dach ze spasowanych płyt na felce, he he. Ktoś pani ciemnotę wciska, bo pewnie te z felcem mu zawalają magazyn i chce się pozbyć. Na podłogi to jest za drogie i ludzie nie biorą, a na dach to się nie nadaje! Niech pani nie słucha. Wiem co mówię.
Pan Jarek powiedział też, żeby nie oszczędzać na grubości płyty i że 18-stka jest za cienka, że on jest pewien, że będzie się uginać i że dach będzie wyglądał biednie.
- Jak już pani wykłada tyle forsy na dom, to oszczędność tych kilkuset złotych na płytach nie ma sensu, bo to naprawdę popsuje wygląd dachu.

Mamy więc jasność. Uspokoiłam się, że pan Jarek to jednak fachura, o szczelinach dylatacyjnych wie :) U nas zresztą dywagacje na temat grubości płyt są już zbędne, bo więźba leży na podwórku i jest policzona na płytę 20 mm, a nie na 18. Będzie więc 22. Za płyty OSB zapłaciliśmy 6 960 zł.

Przy okazji kupowania papy (którą mają dowieźć na budowę jak już ją sprowadzą i jak będzie potrzebna, a więc na telefon) - odebraliśmy fakturę VAT za komin. Dotąd w papierach miałam tylko fakturę pro-forma, a przecież będę występować o zwrot różnicy w VAT, no i przydałby się jakiś dowód zakupu na wypadek - tfu tfu - ewentualnej reklamacji.
Porozmawiałam z panem sprzedawcą o niewykorzystanych elementach komina. Mianowicie zostały nam dwa kręgi ceramiczne, jeden pustak kominowy i jeden pustak wentylacyjny.


Ilość elementów komina określa się mniej więcej na oko. Przy zakupie mówi się:
- Poproszę 9 metrów komina, 
i pan sprzedawca wylicza, ile segmentów potrzebne jest na konkretną wysokość. W naszym przypadku kilka sztuk zostało, ale w sumie lepiej żeby zostało niż żeby zabrakło. Tylko że co mamy teraz z tym zrobić? Potłuc na gruz pod taras? Elementy są nowe, dobre, każdy z nich niemało kosztował, bo to nie są zwykłe pustaki. Trochę szkoda.
Pan powiedział, że nie ma problemu ze zwrotem, ale pod warunkiem, że sami je przywieziemy, bo jemu nie opłaca się wysyłać transportu po kilka elementów komina. Jeśli natomiast sami je przywieziemy, to pan wystawi fakturę korygującą i zawsze te kilka groszy odzyskamy. Fajnie, bo o ile cegły i bloczki można do czegoś użyć, choćby do ułożenia prowizorycznych schodków w początkowym okresie, tak ceramiczne kręgi komina do niczego się nie przydadzą. Po działce wala się już całkiem sporo różnorakich materiałów budowlanych. A to cegły, a to bloczki, a to pustaki i belki stropowe, a to pręty stalowe. Niepotrzebne nam dodatkowe „meble”, z którymi nie wiadomo co począć. 
Ze zwrotu 4 elementów komina odzyskaliśmy 92 zł.

Mam nadzieję, że jutro wreszcie będzie ładna pogoda.

wtorek, 7 kwietnia 2015

50. Papa na welonie, płyty OSB zamiast desek i 15 kilo karbowanych gwoździ

Pan Jarek polecił kupić i dostarczyć na piątek płyty OSB oraz papę.

Płyty mają mieć grubość 22 mm i ma ich być tyle, żeby ułożyć z nich 250 m2 dachu. Wiedząc, że jedna płyta ma rozmiar 1,25 m x 2,50 m wychodzi mi, że musimy kupić aż 80 płyt! Szybko się przekonałam, że zamiast szacowanych 3 700 zł za same płyty zapłacimy ponad 7 000 zł. Już mnie boli głowa od tych kosztów. Niby końcówka, a ciągle coś! Sądziłam też, że potrzebne będą płyty nieco cieńsze, o grubości 18 mm, które są sporo tańsze, ale pan Jarek kategorycznie odradził tę oszczędność:
- Osemnastki są za cienkie, gną się. Cały dach będzie pokrzywiony, a dach musi być stabilny. Z osiemnastek nie robię bo potem pani powie, że bylejaki dach zrobiłem - oświadczył kategorycznie pan Jarek - To jest za duża powierzchnia, żeby z byle czego zrobić - dodał i uciekł nie dając szans na negocjacje.


W projekcie uwzględnione są płyty o grubości 20 mm, ale takich w zasadzie nie produkują - a przynajmniej nie jest to standard łatwodostępny w Polsce. Pozostaje więc wariant 22 mm. Nie ma dyskusji. W sumie racja. Nowy dom nie powinien wyglądać tak, jakby dach miał się za chwilę zapaść i wpaść do środka.


Obdzwoniłam dziś wszystkie znane mi składy budowlane aby rozpoznać ceny płyt OSB o grubości 22 mm. Marek również chwycił za telefon o obdzwonił kilku znajomych, którzy wielokrotnie oferowali pomoc w załatwieniu tańszych materiałów.A nuż teraz pomogą, mamy konkretne zamówienie. 
Pomimo wiszenia na telefonach przez pół dnia nadal nie mamy decyzji, ani nie udało się uzyskać wszystkich ofert cenowych. Ten się rozezna, tamten oddzwoni, a jeszcze inny będzie coś wiedział za trzy godziny. Jutro musi więc nastąpić ciąg dalszy poszukiwań. 
W kilka miejsc chcemy pojechać osobiście, bo przez telefon nie wszystko da się uzgodnić. Zwłaszcza, gdy słuchawkę podniesie pani Zosia, która mówi „to z szefem pani musi”.


Ponieważ nasz dom ma być kryty gontem bitumicznym, a więc ani nie balocho-dachówką, ani nie dachówką ceramiczną, potrzebne jest tzw. „pełne deskowanie”. Pod blacho-dachówkę, czyli pod arkusze pomalowanej blachy wygiętej przy pomocy pras w kształt dachówek, wystarczy tylko drewniany stelaż, czyli poprzeczne jakby listewki nabite na więźbę dachową co kilkanaście-kilkadziesiąt centymetrów. I do tych listew mocuje się dość sztywne arkusze blachy, które same z siebie trzymają kształt płaskiej powierzchni. Pod gonty natomiast, które stanowią elastyczne, powycinane w kształt dachóweczek kawałki szlachetnej i ozdobnej papy, potrzebny jest pełny dach. Musi być cała, pełna połać i najlepiej zrobić ją właśnie z płyt OSB. Po pierwsze dlatego, że nabijanie płyt idzie szybciej niż nabijanie desek, bo jedna płyta zastępuje ich kilka-kilkanaście. Po drugie dlatego, że płyty OSB tworzą bardziej równą od desek płaszczyznę i gont nas płytach wygląda lepiej niż gont na deskach. A po trzecie dlatego, że płyty OSB są o wiele trwalsze od surowych desek, bo są sprasowane z wiórów pod wysokim ciśnieniem sklejonych jakimś mega mocnym klejem albo żywicą albo nie wiem czym, w każdym razie w grę wchodzi gruba chemia oraz mocne prasy i trwałość tego materiału jest nieporównywalnie dłuższa niż trwałość czystego drewna. A że drożej? Hmm. Ważne że efekt lepszy, wizualnie i użytkowo.

Kolejnym pilnym zakupem, jaki przed nami, jest papa. Ma być ona kładziona na płytę OSB i ma zabezpieczyć nasz dach przez zimę, do przyszłego roku, zanim dach będzie pokryty gontem bitumicznym. Niestety, w tym roku nie uda nam się skończyć dachu "na gotowo", a sama płyta OSB nie może pozostać na dachu odkryta.

Pan Jarek polecił, aby zakupić papę „wierzchniego krycia” (czyli nie podkładową), koniecznie musi być to papa „na płótnie”(czyli kategorycznie nie na tekturze, bo tekturę przez zimę rozmoczy deszcz i śnieg). Polecił też, że nie może być to papa termozgrzewalna, bo on - jak rzekł - nie jest cieślą, nie specjalizuje się w dachach, nie posiada zgrzewarki do zgrzewania papy i nie będzie latał po dachu z palnikiem, żeby przykleić papę termozgrzewalną. Jedyne co może zrobić pan Jarek, to przybić papę na płytę przy pomocy gwoździ-papiaków. I nie ma tu negocjacji.

Widełki cenowe pap są bardzo szerokie. Sprzedawcy doradzają różnie i każdy mówi co innego.
Nasz zaprzyjaźniony pracownik składu budowlanego stwierdził, że pod gonty musimy dać dobrą papę P64/1200 (nie wiem co ten parametr oznacza). Ów kolega przestrzega, że słabe papy się fałdują i gont nabity na nie źle wygląda, bo przyjmuje kształt podkładu. Faktycznie, wielokrotnie spotykałam domy w trakcie budowy, które miały na dachu pomarszczoną papę i nie wyglądało to zbyt profesjonalnie. Ale papa P64/1200 okazała się dość droga. Wyszło mi, że musielibyśmy zapłacić za nią ponad 3 000 zł. A to przecież jeszcze nie jest docelowe krycie dachu a ledwie pierwsze zabezpieczenie.
I tu wtrącę, że dużo dużo później, gdy pokrywaliśmy dach gontami bitumicznymi, "prawda" jakoby pofałdowana papa była przeszkodą dla gontów, nie potwierdziła się. Ale o tym opowiem innym razem.

Inni sprzedawcy mówili, że pod gonty w zupełności wystarczy zwykła papa podkładowa, której koszt dla naszego dachu wyniesie ok. 1 300 zł.
Jutro mam zamiar zapytać o radę kierownika budowy Krzyśka. Dzwonił, że wybiera się na budowę, to podpytamy co sądzi na ten temat. Muszę też jutro poczytać jeszcze o rodzajach pap, bo dziś, od ilości informacji przekazanych nam telefonicznie przez sprzedawców, głowa mi puchnie i wiem, że nic nie wiem.

Moje rozeznanie cen wśród pap wierzchniego krycia na tzw. "welonie" – czyli jak mniemam "na płótnie", o którym mówił pan Jarek - pokazuje, że za papę przyjdzie nam zapłacić ponad 1 500 zł. Szacowałam, że nie wydamy na to więcej niż 800 zł. Cóż. Nawet się już nie denerwuję.

Papa jest pakowana w rolki, a każda z nich po rozłożeniu zajmuje 15 m2 powierzchni. Na nasz dach potrzebujemy aż 270 m2, bo trzeba uwzględnić „zakładki". Czyli musimy kupić 18 rolek papy.


Dowiedziałam się także, że papę powinno się przechowywać w rolkach w pozycji stojącej. Składowanie rolek jedna na drugiej, płasko i poziomo, to błąd. Jak widać nasz majster nic sobie z tego nie robił, ale będąc w składzie budowlanym warto na to zwrócić uwagę.

Kupione przez nas na zlecenie pana Jarka gwoździe-papiaki (15 kilo!) , musimy niestety oddać do hurtowni i zamienić na gwoździe karbowane. Okazało się bowiem, że do płyt OSB potrzebne są gwoździe specjalne, nie mogą być gwoździe gładkie, ale właśnie karbowane. Wyglądają one trochę jak nagwintowane śrubki, tylko że mają ostre zakończenia, aby dawało się je wbijać młotkiem. Czeka nas więc kolejna wyprawa do hurtowni i mam nadzieję, że nie będzie kłopotów z zamianą.

Pogoda zaczyna się psuć. Coraz częściej pada. Liście spadają z drzew. Kończy się lato a ja marzę o tym, aby nasza budowa też się już skończyła. Zaczynam odczuwać zmęczenie, głównie psychiczne. Mam dość codziennego podejmowania decyzji, wyborów, uczenia się rzeczy, o których nie mam zielonego pojęcia.
W dodatku humor mi się popsuł, bo niektóre belki na dach nie są idealne i jak mi wyjdzie jakiś zbrakowany kawałek w widocznym miejscu, na przykład przy ganku, to będzie mnie to drażnić do końca życia! Coraz więcej rzeczy mnie drażni, a to tylko dowód, że potrzebuję odpoczynku. Marek mówi, że jestem mistrzynią od wynajdywania sobie problemów. Możliwe :)

Nie chcę nawet myśleć, co nas czeka w przyszłym roku, przy wykańczaniu domu. Podobno wykańczanie potrafi naprawdę wykończyć. Ale pomartwię się tym innym razem :)  Na razie zmartwienia odraczam. Muszę się wyspać, bo jutro trzeba kupić papę!