Dom

Dom

środa, 22 kwietnia 2015

52. Do pierwszej krwi


2013-09-18

Deszcz się zlitował i przestał padać, a mimo to prace na naszej budowie nadal stoją w miejscu. Niestety, zdarzył się wypadek. 
Dojechaliśmy na budowę tuż po feralnym zdarzeniu, gdy pan Jarek wyciągał z bagażnika swojego samochodu apteczkę i biegł opatrywać jednemu z chłopaków krwawiącą ranę na dłoni. 


Rannym okazał się wesoły zazwyczaj i podśpiewujący albo pogwizdujący przy pracy Artur, który teraz był mocno przestraszony i spanikowany. Miał rozwalony palec serdeczny prawej dłoni. Widać było głębokie rozcięcie, z którego sączyła się żywo-czerwona krew. Nie wyglądało to dobrze. Palec był spuchnięty i Artur nie mógł go wyprostować.

Pan Jarek wyciągnął z apteczki bandaż i plaster, ale nie bardzo było jak opatrzyć ranę, która była brudna i w zasadzie kwalifikowała się do zszycia. Wszyscy byli nieźle wystraszeni, a Artur stawał się z minuty na minutę coraz bledszy. Był jakby w szoku, nie do końca obecny. Cały się trząsł i skakał wzrokiem po wszystkich zadając nieme pytanie „co teraz?! co teraz?!”.


Jeden z chłopaków rzucił pomysł, żeby najpierw umyć zranioną rękę:
- To przynajmniej zobaczymy, jaka jest ta rana, bo teraz nic nie widać - powiedział. 
Rzeczywiście, Artur miał brudne ręce, jak to na budowie. Nie dość, że brudne to jeszcze całe upaprane krwią. Nie widać rozmiarów rany. Krew przestała ostro lecieć, wyraźnie zwolniła. Dobrze. Znaczy się krzepliwość chłopak ma w porządku. Ale palca wyprostować się nie da.
Oczywiście Artur pracował bez rękawic! Gdyby ich używał palec prawdopodobnie byłby tylko lekko stłuczony, a nie jak teraz rozerwany i krwawiący.

Pomysłodawca obmycia rany pobiegł po wąż z wodą, ale my z Markiem stanowczo zaprotestowaliśmy. Wąż jest jeszcze brudniejszy niż ręce Artura! Leży w piachu i cemencie, zalega w nim woda, która jest nagrzewana przez słońce, kiśnie w gumie i nie nadaje się nawet do picia, a co dopiero do przemywania otwartych, krwawiących ran!
Kiedyś nieopatrznie nalałam wody z tego brudnego węża ogrodowego do czajnika i zrobiłam z niej herbatę. Smakowała gumą i czymś chemicznym, ohydnym, nie do wypicia. To nie jest wąż atestowany, tylko jakiś tani zwyklak,upaprany budową. Na szczęście jeden łyk niedobrej herbaty nas nie zatruł, ale z przemywaniem ran taką wodą bym nie ryzykowała.


Natychmiast pojechaliśmy z Markiem do apteki po wodę utlenioną, bandaż i jakiś plaster. Pan Jarek poprosił, żebyśmy kupili też specjalny plaster ściągający, który zakłada się na rozcięcia zamiast szwów.
Ok, za chwilę byliśmy z powrotem z potrzebnymi medykamentami. 
Całą operację czyszczenia rany, przemywania jej wodą utlenioną i "zszywania", czyli sklejania plastrem-szwem w poprzek w taki sposób, aby zbliżyć do siebie i złączyć dwa brzegi rany, przeprowadzał Marek. Pewnymi ruchami, z siłą spokoju, zajął się pacjentem niczym doświadczony ratownik medyczny. Ja prawdę mówiąc byłam przerażona i straciłam głowę. Marek bardzo mi zaimponował. Mój dzielny mąż zachował zimną krew i zapanował nad paniką. Brawo. Nie znałam go od tej strony.
Na koniec, po dezynfekcji i sklejeniu rany pan Jarek zabandażował Arturowi chory palec, aby zabezpieczyć ranę przed nowymi zanieczyszczeniami. Krew szybko przestała lecieć, ale zranione miejsce pulsowało i Artur nie mógł ruszać palcem.


Po opatrzeniu Artura okazało się, że kolejnym poszkodowanym jest pan Jarek. Ten z kolei miał rozciętą brodę. Dopiero teraz zauważyłam, że ma na niej przyklejony plaster, przez który zdążyła już przesiąknąć świeża krew.
Okazało się, że rana ta również kwalifikuje się do szycia, jest wąska, ale głęboka i skóra pod brodą rozłazi się przy każdym uniesieniu głowy ku górze, . 
Wszystkie kupione plastry-szwy zostały zużyte na ranę Artura, więc Marek ponownie pojechał do apteki po drugi specjalistyczny plaster. Po powrocie znów został sanitariuszem. Pan Jarek położył się na ławce, a Marek-pielęgniarz obmył a następie skleił ranę.

Panu Jarkowi pewnie nic nie będzie. Rana nie wygląda źle, szybko i ładnie sie zrośnie, nie pozostawiając nawet blizny. To równe rozcięcie, nieposzarpane, spowodowane upadkiem na kant betonowego wieńca. Poboli trochę i tyle. Ważne, że szczęka jest cała. Aż strach pomyśleć, że pan Jarek mógł stracić zęby i złamać żuchwę. Na szczęście nic takiego się nie stało.
Ale palec Artura nie wygląda dobrze. Trzeba będzie go sprawdzić, prześwietlić, czy nie jest złamany albo czy nie zostało uszkodzone jakieś ścięgno. Bardzo było mi żal Artura, bo dopiero co wrócił ze szpitala po jakiejś operacji, a teraz znów ma kłopoty. Pech.

Początkowo, po zahamowaniu krwi i opatrzeniu ran, panowie mieli pomysł, żeby wracać do roboty, ale szybko się z tego wycofali. Postanowili jednak pojechać z Arturem do szpitala. Zwinęli więc rozłożony sprzęt, czyli pochowali piły, wiertarki, taczki. I pojechali. Nie było im do śmiechu. Pan Jarek powiedział:
- Kurde, no za dobrze szło! Musiało się spieprzyć! Najpierw dwa dni deszczu, a teraz to!
Cóż, siła wyższa. Tak sobie myślę, że może to ostrzeżenie z nieba było potrzebne, aby panowie bardziej skupili się na bezpieczeństwie, a mniej gonili z robotą, na łeb na szyję. Ostatnio, zdaje się, całkiem stracili rozsądek. Byle szybciej, byle więcej, bez względu na możliwości i ograniczenia organizmów.

Jak doszło do wypadku?
Otóż panowie wciągali na górę, przy pomocy lin, długą belę drewna, która przy samym już szczycie przyblokowała się. Artur wychylił się na zewnątrz domu, ponad wieniec sięgający mu mniej więcej do pasa, żeby zobaczyć co się stało, czemu belka dalej nie idzie i nie pozwala się wciągać na górę. I w tej chwili Artur się poślizgnął i puścił linę. Jeden koniec belki gwałtownie się zsunął i przytrzasnął Arturowi palec do muru. Z drugiej strony belki, na skutek szarpnięcia, pan Jarek stracił równowagę i przewrócił się na mur, lądując brodą na rancie.
I tyle. Chwila moment. Niby nic takiego, a jednak spory kłopot.
Dzięki Bogu żaden z panów nie spadł ze stropu, bela drewna po prostu osunęła się na ziemię. Nie była to sytuacja bardzo groźna. Trudno nawet mówić o niezachowaniu zasad bezpieczeństwa. Belka wciągana była powoli, na linach, przez czterech facetów, którzy stali wewnątrz domu na stropie otoczonym wysoką ścianą kolankową. O wiele łatwiej spaść z rusztowania niż wypaść przez ścianę kolankową. Ale budowa to budowa. Sama w sobie jest niebezpieczna. Nieosłonięte rękawicami dłonie w konfrontacji z betonowym wieńcem i grubą belą ciężkiego drewna łatwo się ranią. A od uderzenia w brodę nie uchroni budowlańca żaden kask.
Pan Jarek mówi, że wszystko przez ten deszcz, bo nie dość, że ślisko, to jeszcze belki namokły i są cholernie ciężkie, o wiele cięższe niż być powinny.
Nic się nie poradzi. Teraz czeka ich rekonwalescencja, zwłaszcza Artura.


Do chwili wypadku panowie zdążyli wtaszczyć na górę kilka belek. Dwie z nich, bardzo długie, zostały przymocowane do murów, a konkretnie do betonowego wieńca „leżącego” na ścianach kolankowych. 
Z wieńca wystawały pionowo w górę gwintowane, grube pręty. Bele zostały nawiercone na wylot dokładnie w takich odstępach, aby pasowały rozstawem do prętów. Następnie na wieńcu ułożona została poziomo folia izolacyjna, taka sama jak na ławach fundamentowych. W folii wcześniej wycięte zostały oczywiście małe otwory na wystające pręty, aby dało się ją rozłożyć. I dopiero na tej folii ułożone zostały na murze nawiercone bale.
Teraz na pręty wystające z wieńca ponad drewniane bale, nakręcone zostały duże podkładki i nakrętki. Tak więc bale zostały skręcone z murem śrubami na sztywno.

Belki leżące na ścianach kolankowych i przykręcone do nich to murłaty. Bo – jak mówił pan Jarek – to łaty leżące na murze, czyli murłaty. Są one bardzo długie,dłuższe nawet od szerokości frontowej ściany domu. Murłata tworzy niby jedną belę, ale jest zesztukowana z dwóch części połączonych ze sobą przy pomocy specjalnego wycięcia dwóch elek (odsyłam do zdjęcia).


Murłaty wystają z obydwu stron ponad szerokość domu o jakiś metr. A to dlatego, że dach będzie nieco szerszy niż ściana frontowa. Po powrocie do domu spojrzałam na rysunek w projekcie i wszystko się zgadzało. Murłaty słusznie są dłuższe, mają idealny wymiar zgodny z projektem i nie będą już skracane (choć tak mi się pierwotnie wydawało,  że za długie są). Ale przecież więźba dachowa zamawiana była na konkretny wymiar, więc nie miałoby sensu samodzielne docinanie tych grubych w przekroju belek. Zwykłą piłą ręczną, a tym bardziej w powietrzu, byłoby to trudne. Do cięcia takich elementów potrzebny jest specjalistyczny ciężki sprzęt w tartaku.



Po południu zapłaciłam przelewem za płyty OSB i w zasadzie to koniec relacji z budowy z tego pechowego dnia. Mam nadzieję, że z palcem Artura nie będzie poważnych problemów.

Spytałam chłopaka, który rozładowywał w poniedziałek z panem Jarkiem więźbę dachową (kurde, nawet nie wiem, jak on ma na imię!), jak tam jego kręgosłup, Czy aby nie zrobił sobie krzywdy tym ponadludzkim dźwiganiem. Ale na szczęście nie. Chłopak lekko stwierdził, że kręgosłup w porządku, za to w rękach czuje poważne zakwasy. Twardziel, nie ma co.

Pan Jarek powiedział, że gdyby drzewo było suche, to taką belę co spadła spokojnie bierze się we dwóch. Ale tym razem było bardzo ciężko i okazało się, że nawet we czterech nie dali rady.
Skoro drewno wypiło aż tyle wody, zaczęłam się zastanawiać, czy aby ta woda nie zaszkodzi naszej więźbie. Czy gdy odparuje i wyschnie, to czy belki się nie odkształcą i nie wypaczą? Marek – jako fizyk – popukał się w czoło z politowaniem i wyśmiał moje obawy:
- To nie są listeweczki, które się powyginają od wilgoci. Nic nie powinno się stać, bo belki mają duże gabaryty, są za grube aby mogła je odkształcić woda. Ale jeśli masz ochotę się tym martwić to bardzo proszę - śmiał się ze mnie. No dobra. Z drewnem nic się nie stało.


Po dzisiejszym dniu stwierdzam, że budownictwo, zwłaszcza w wydaniu małych firm, które nie dysponują specjalistycznymi maszynami, wciągarkami i dźwigami, i w których korzysta się głównie z siły mięśni ludzkich, to bardzo ciężka i niebezpieczna praca. 
To nie na moje nerwy jest. Bardzo jest mi żal robotników, że muszą się tak nadźwigać i narobić. Nie wiedzieć czemu rodzi się we mnie dziwne poczucie winy, chociaż wiem, że to głupie. Ja przecież tylko wynajęłam ekipę budowlaną i nie powinnam się przejmować, że pracownicy nie mają zapewnionych odpowiednich warunków pracy. Wiedzieli na co się piszą. Przed naszym zbudowali już kilkadziesiąt innych domów i jak sami twierdzą, nasz dom to banał, łatwy w wykonaniu. Mimo to długo w nocy nie mogłam zasnąć rozmyślając o tym nieszczęsnym wypadku.

Jak to dobrze, że i ja i Marek natychmiast po skończeniu domu zakończymy naszą "przygodę" z budownictwem! 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz