Dom

Dom

czwartek, 26 listopada 2015

70. Geberity, styropiany i nierówna walka o warkocz.

2014-06

Na koniec wstępnych ustaleń pan hydraulik powiedział, że poza zakupami czysto-hydraulicznymi, które zrobi on sam bo najlepiej wie jakie, musimy pilnie zakupić:
- czarą folię budowlaną - koniecznie ma to być folia budowlana, czarna i gruba, nie chodzi o folię malarską!
- styropian
- stelaże do zamontowania wc.

A to zaskoczenie!
Owszem, folii i styropianu spodziewaliśmy się, ale stelaży do wc? Już? O co chodzi?
Okazało się, że chodzi o stelaże, popularnie zwane geberitami. Czyli o stalowe konstrukcje do zamontowania wc, przykręcane do ścian, które stanowią szkielet do zabudowy spłuczki, i do których później przykręca się muszle klozetowe, że niby wystają ze ściany.
- Chyba że nie chcecie geberitów, tylko sedesy kompaktowe, czyli takie stojące na podłodze, to wtedy nie trzeba jeszcze kupować - rzekł pan Kukułka.


Nie, nie chcemy kompaktowych. Chcemy sedesy zawieszane, wystające ze ściany, geberity, z zabudowaną spłuczką i z zamontowanymi w ścianie przyciskami do spłukiwania wody. Jako pani domu, która nie korzysta z wynajmowania pomocy domowej i samodzielnie sprząta swoje mieszkanie, mam serdecznie dość wymywania brudnego kurzu zza toalety! W nowym domu wszystko muszę mieć tak urządzone, aby podłogę w łazience móc posprzątać łatwo, mopem. Zwyczajnie, jak w większości normalnych domów. I na tym nie zamierzam oszczędzać. Sedesom przykręcanym do podłogi (kompaktom) mówimy więc stanowcze NIE!

Po folię pojechaliśmy od razu, do najbliższego, zaprzyjaźnionego składu budowlanego, w którym kupowaliśmy cegły, pustaki, bloczki i milion innych rzeczy i gdzie dają nam - jako stałym klientom – rabaty, albo też za każdym razem wciskają nam kit, że tak robią. Zdaję sobie sprawę, że pewnie mówią tak wszystkim klientom i że te "rabaty" to zwykły chwyt marketingowy. Klient zawsze się cieszy, że miał kupić za 100, a kupuje za 98. Ale niech tam. Nie będziemy dociekać, co to za rabat i czy faktycznie jest, bo nie będziemy jeździć za folią nie wiadomo gdzie. Cena nie jest warta spalania paliwa i marnowania czasu.

Za 100 m2 czarnej folii budowlanej zapłaciliśmy 105 zł. Folia jest szeroka na 4 m (były też 5-cio metrowe, ale hydraulik wybrał węższą, aby łatwiej było ją rozkładać), i jest zwinięta w poręczną rolkę. Spokojnie mieści się do bagażnika, nie trzeba zamawiać transportu.


Filię rozkłada się na wylanej płycie fundamentowej tylko na parterze. Na górze, na stropie, nie ma takiej potrzeby. Tak twierdzi nasz hydraulik, no to ja powtarzam.
Następnie na folii ułożony będzie styropian, jak izolacja termiczna, a potem, na tym styropianie zrobiona zostanie wylewka, czyli wygładzony podkład betonowy pod podłogi (panele, płytki, deski, wykładziny czy co tak komu pasuje). Rolą folii jest dodatkowe odizolowanie podłóg od wilgoci, jaka może podchodzić do podłogi spod spodu.

Hydraulik dużo nie gadał. Przebrał się w strój roboczy, założył maseczkę na usta, okulary ochronne, otworzył okna, wziął w garść pilarkę kontową i zaczął wycinać rowki w ścianach, w których potem będzie umieszczał rury.
Zrobił ich kilka, pod przyszłymi umywalkami w łazience, przy wc, przy przyszłym ujęciu wody w kuchni. W jednym miejscu przebił się rowkiem na wylot, przez ściankę działową między łazienką a pokojem. Młodszy syn się nawet wystraszył, że będzie miał dziurę w ścianie w pokoju. Na razie nie wyprowadzamy go z błędu. Nawet wkręciliśmy go, że tak musi być, bo nie ma jak zrobić wentylacji w łazience. Nie martwił się jednak długo, bo nie uwierzył.





W naszym domu, w łazience, umywalki będą dwie, żebym nie musiała rano czekać w kolejce, aż Marek skończy mycie zębów. Nasza obecna, mega mała łazienka, bez umywalki w ogóle, gdzie zęby myje się nad wanną i nie można się dopchać do kranu, to jakaś katastrofa. Dwie umywalki to ma być rekompensata za dotychczasowe lata katorgi.
Podejrzałam ten patent w domu mojej przyjaciółki lata temu, zanim jeszcze podwójne umywalki stały się modne, i rozwiązanie to uważam za bardzo praktyczne. Skończą się kłótnie, kto się pierwszy goli a kto układa włosy przed lustrem. Już nie mogę się doczekać tego luksusu!

W sprawie styropianu uruchomiliśmy znajomości. Ma to być styropian typu "strop - podłoga", a więc stosunkowo twardy. Miękki, taki do ocieplenia murów (czyli typ fasada), pod wylewki się nie nadaje.
Hydraulik rzekł, że na parter będziemy potrzebować dwóch warstw styropianu o grubości 4 cm, a na górę jedną warstwę o grubości 5 cm.

Przy okazji kupowania folii zapytaliśmy w składzie o cenę styropianu. Z upustem zaproponowano nam 54 zł za paczkę styropianu o grubości 4 cm, a więc za 7,5 m2. I to podobno bardzo dobry styropian, najlepszy na rynku, nazywa się Thermo Organika czy jakoś podobnie. "No lepszych nie ma" - zapewniał pan sprzedawca.

Z kupowaniem styropianu jest trochę gimnastyki, bo generalnie podaje się cenę za 1 m3, a kupuje się go według zapotrzebowania na m2. Trzeba więc sobie wszystko przeliczać, uwzględniając potrzebną grubość, z metrów kwadratowych na metry sześcienne i z metrów sześciennych na metry kwadratowe.
Musiałam sobie przypomnieć z matematyki, jak się liczy proporcje. Ale dałam radę.

Wyszło mi, że 1 m3 styropianu o grubości 4 cm wystarcza na pokrycie 25 m2 powierzchni. Paczka, czyli 7,5 m2, to objętość 0,3 m3.
Z kolei 1 m3 styropianu o grubości 5 cm pozwala ułożyć 20 m2 powierzchni. Paczka, czyli 6 m2, to objętość 0,3 m3.
Wychodzi, że 1 m3 każdego z tych styropianów kosztował w składzie 180 zł.
Proste, prawda?

Z kartką, długopisem i kalkulatorem policzyłam to moment, ale tak w głowie, z pamięci, przyznam że niezła łamigłówka. Ale ja podobno wolno myślę - tak mówi mój mąż. On liczy szybciej, a że czasem źle .... to ja zawsze w domku, na spokojnie, sprostuję. No dobra, tym razem Marek się nie pomylił i policzył wszystko w głowie szybciej niż ja z kartką.

Ostatecznie zamówiliśmy styropian korzystając z uprzejmości kolegi Artura, który siedzi w branży, ma upusty i załatwia minimalne marże. Mamy trochę taniej. Dzięki Artur!

Drugi kolega, Adam, uświadamiał nam, że w jakości styropianu liczą się dwa parametry: lambda (przenikalność cieplna, im niższa tym lepsza), i gęstość (podawana w kg na m3, im styropian cięższy tym twardszy i na podłogę lepszy). Adam twierdzi, że producent jest w zasadzie nieistotny, byle parametry były ok.

Z kolei kolega z branży, Artur, upierał się, że producent jednak ma znaczenie a parametry to oni sobie wypisują w cały świat. Mówił, że najlepsze styropiany produkuje Organika i Swisspor, i że na te marki jeszcze skarg nie miał. I sprzedał nam właśnie Swisspor.
A ja nie wiem, kto ma rację i kupiliśmy po prostu tańszy. I już.
Obaj koledzy stanowczo odradzali nam zakup styropianu w popularnych marketach budowlanych, bo nawet jeśli cena będzie ok, to jakość z pewnością nie - mówili obaj zgodnie.

Jutro ma przyjechać transport zamówionego styropianu. Musimy być na działce, by go odebrać i pomóc kierowcy zdjąć kilkadziesiąt paczek z samochodu. Dobrze, że styropian jest lekki. Jestem gotowa "dźwigać" te paki.

Dzisiejsze dopołudnie upłynęło nam na poszukiwaniu sedesów. Nie spodziewaliśmy się tych zakupów już teraz, a jednak zamontowanie stelaży podtynkowych należy wykonać na obecnym etapie rozprowadzania i podłączania rur hydraulicznych.
Sedesy w naszym domu mamy zaplanowane dwa. Jeden w łazience na górze, drugi w łazience na dole. No to szukamy.


Hydraulik uświadomił nam, że w sprzedaży dostępne są zarówno zestawy, jak i same stelaże podtynkowe, a miskę klozetową i przyciski do spuszczania wody można dokupić i zamontować potem. Na razie do montażu pójdzie sam stelaż, natomiast tzw. biały montaż nastąpi na późniejszym etapie, po tynkach. Hydraulik stwierdził jednak, że kupowanie elementów osobno jest droższe, niż kupowanie całych zestawów. Ale oczywiście wszystko zależy od preferencji klienta.
Nasze preferencje to prostota, funkcjonalność i dobra cena.

Zaczęliśmy poszukiwania od ogromnego salonu łazienkowego, piętrowego, na ulicy pełnej hurtowni i składów budowlanych, gdzie mieliśmy nadzieję na duży wybór i korzystne ceny. No bo zaczynać od taniego marketu to chyba nie bardzo wypada. Ostatecznie zaczynamy urządzać nasz dom, nie chcemy tandety.

I co? I przeżyłam wielki szok. Salon okazał się wysoce snobistyczny, z cenami absolutnie absurdalnymi. Najtańszy zestaw wc ze spłuczką podtynkową kosztował ponad 1000 zł. Ale to był wyjątek. Ceny większości klozetów były tam znacznie wyższe. Najbardziej zdumiał mnie przycisk do spłuczki, srebrny, z tłoczeniami w listeczki, trochę w połysku a trochę w macie, no nawet mógłby taki sobie być (może nie u nas, bo nam taki nie pasuje do niczego i nie jest w naszym guście), ale uwaga. przycisk kosztował 2 500 zł! Sam przycisk!

No raczej nie. Jak szybko weszłam do tego salonu łazienek, tak jeszcze szybciej wyszłam, czując na sobie pogardliwe spojrzenia sprzedawców, że „nie dla psa kiełbasa”.
Wyszliśmy stamtąd prędziutko w przeświadczeniu, że nawet gdybyśmy spali na pieniądzach i kwota 2,5 tys. zł nie robiłaby na nas wrażenia, to żaden plastikowy przycisk nie jest wart tylu pieniędzy.

Po pięknym i snobistycznym salonie łazienkowym skierowaliśmy nasze kroki do zdecydowanie tańszych miejsc - a więc do marketów budowlanych. Byliśmy w kilku. Asortyment praktycznie wszędzie mają ten sam. Średnia cena kompletnego zestawu podtynkowego to 700 zł. Ale udało nam się wyszukać zestawy tańsze, po 430 zł za komplet znanej i popularnej firmy Koło. Może deska nie zwala z nóg, ale ten akurat element łatwo wymienić. Natomiast muszla ok, niewielka, stelaż wydawał się mocny. Bierzemy!

Wybrane przez nas wucety mają białe przyciski do spłuczek, czyli dokładnie takie, jakie chcieliśmy mieć w naszych łazienkach. Nie chcieliśmy niklowanych, chromowanych czy też pomalowanych zwykłą srebrzanką. Na wszystkich tych sreberkach zostają ślady palców i wymagają one nieustannego czyszczenia i pielęgnowania. A więc nie dla mnie chrom, my wolimy po prostu zwykłe białe przyciski.

Deska w kupionych przez nas zestawach nie jest wolno-opadająca, z czego ja osobiście bardzo się cieszę. Nienawidzę czekać, aż deska opadnie samoczynnie, zwłaszcza gdy stoję w ubikacji z pełnym pęcherzem i przebieram nogami, a mam świadomość, że dopchnięcie deski w celu przyspieszenia sprawy po prostu ją zniszczy i złamie. Nie, nie i jeszcze raz nie. Gdy chcę opuścić deskę, to po prostu ją opuszczam, a nie jak kretynka stoję i czekam, aż sama opadnie, Wystarczy, że stoję jak kretynka na przejściach dla pieszych, na czerwonym, i czekam na zielone chociaż dawno mogłabym przejść, bo nic nie jedzie. I zafundować sobie takie durne czekanie we własnej łazience, aż deska opadnie, uważam za wielki dyskomfort. Nienawidzę desek samoopadających!

Dwa zestawy wc podtynkowych kupiliśmy w markecie Bricoman. Ceny wielu rzeczy w tym sklepie są wyższe niż gdzie indziej, ale akurat wc mieli najtańsze. Warto było zrobić objazd po marketach, bo te same zestawy w innych marketach były droższe o 90 - 120 zł na sztuce. No a firma Koło znana jest od lat, gdyby coś - tfu tfu - się zepsuło, to łatwo o części i podzespoły. 
W sprzedaży marketowej były też wc tańsze, ale kompletnie nieznanych marek i zgodnie z radą sprzedawcy nie chcieliśmy ryzykować. Kupić tanio i dobrze jest lepiej, niż kupić najtaniej nie wiadomo co.

Na razie tyle odnośnie wc. Ceramiczne muszle spoczęły na półkach w garażu, deski i przyciski do spłuczek wylądowały w naszym mieszkaniu na szafie (w garażu w lato może być upał, nie chcemy, aby tropikalne temperatury działały na plastik). A stelaże, w tekturowych paczkach, zostawiliśmy w domu, do zamontowania przez hydraulików.

Przyznam, że to niesamowite uczucie kupować sedesy. Nagle, z tej chmury gruzu, pyłu i betonu, wyłania ci się w wyobraźni obraz czystej, nowej łazienki. I tak już będzie coraz częściej! Zaczyna do mnie docierać, że to jednak będzie nasz dom.


2014-06-04

Rano zadzwonił kierowca, że wiezie styropian. No tak, wszystko zgodnie z umową. Miał dzwonić, to dzwoni.
- Jestem w Zgierzu, będę u państwa za jakieś 20 minut.
Kawa, dopiero co zaparzona, tylko podłechtała nasze zmysły aromatem. Nie zdążymy się nią podelektować. Szybkie dwa łyki i do auta. Mało czasu.

Wielki tir z przyczepą stał już na naszej niewielkiej ulicy, przy bramie, i czekał.
Kierowca, przesympatyczny facet, zarządził, żeby jak najszybciej wyładować paczki styropianu z samochodu i ustawić je gdziekolwiek, przed domem, przed bramą. Chodziło o to, by nie blokować ulicy zbyt długo. Samochód był tak wielki, że praktycznie uniemożliwiał ruch, zwłaszcza że wzdłuż chodnika po jednej stronie zaparkowane były inne samochody.



No to do roboty.
Założyliśmy z Markiem rękawiczki. Kierowca odpiął plandekę tira, odsunął ją na bok i zaczął przekładać na skraj auta paczka po paczce. A my, we dwoje, odbieraliśmy je, układając dwie wielkie styropianowe ściany na podwórku, tuż za bramą. Po lewej stronie była ściana z "czwórek" (styropian o grubości 4 cm), a po prawej ściana z "piątek".

O rany, ale tego dużo! Wypakowaliśmy łącznie 47 paczek, co utworzyło dwie, wielkie styropianowe mury.
Po rozładowaniu samochodu kierowca ocenił, że na naszej ulicy nic w zasadzie nie jeździ, więc nie musi szybko zmykać. A więc:
- A czy mogę obejrzeć wasz dom? Bo ja też właśnie jestem w trakcie budowy i chętnie bym sobie zerknął? Tu chyba ruchu za bardzo nie blokuję?
_ No jasne! - I się zaczęło. Gadaliśmy z tym facetem o budowie dobre pół godziny, tyle doświadczeń do opowiedzenia!



Gdy tir odjechał, zostało nam wniesienie 47 niebyt poręcznych paczek styropianu do domu. Przez chwilę się zastanowiłam, czy ta ilość białych, wielkich prostopadłościanów nie zajmie przypadkiem całego salonu. Wyobraziłam sobie, że jak to wszystko sprzed domu wniesiemy do środka, to zostanie tylko wąskie przejście przez środek.
Ale nic podobnego się nie stało. O dziwo paczki styropianu prawie zniknęły pod ścianami. salonu. Nasz salon okazał naprawdę wielki! I bardzo dobrze.
Ja nosiłam paczki do progu, a Marek od progu. Organizacja pracy na piątkę. Poszło nam raz dwa. Dobrze, że styropian jest lekki.




Po uporaniu się ze styropianem poszłam nakarmić kota. Niestety, kot był w kiepskim stanie i odmówił przyjmowania pokarmów. Nie chciał też pić. Wczoraj był całkiem inny, żwawy, miauczący, ucieszony z jedzenia. A dziś jakby się poddał. Po powrocie do domu postanowiłam wezwać służby ze schroniska. Niech zabiorą kota, niech go zbada weterynarz i niech rozstrzygną, co z nim dalej zrobić.

Umówienie odebrania chorego kota wiązało się z ponownym pojechaniem na działkę, po południu.
W sumie dobrze się składa, bo do posprzątania zostało nam całe poddasze.
Znów namachałam się miotłą. Pył, drobny gruz, wióry z cięcia drewna i piach z cementem zamiataliśmy na kupki. Potem zbieraliśmy je przy użyciu szufelki (zrobionej z kawałka zagiętej blachy) do grubych, foliowych worków. Wyszliśmy z budowy całkiem brudni i zakurzeni, pomimo zroszenia posadzki wodą.

W trakcie naszych porządków przyjechali hydraulicy. Przywieźli dużo plastikowych rur, które zaczęli łączyć ze sobą w dłuższe odcinki. Nagwintowane brzegi przesmarowywali jakąś pastą – tzw. uszczelniaczem.


Potem zaczęli montować stelaże od wc. Pan hydraulik pochwalił ich jakość, powiedział, że "te z Koła są niezłe, przynajmniej profile się nie gną. Bo czasem, jak przyjdzie montować jakąś chińszczyznę, to wszystko się giba".
I super. Znaczy się nie trzeba wydawać dwóch tysięcy złotych na sedes, żeby kupić przyzwoitą jakość. A przecież tą prostą deskę sedesową możemy wymienić na bardziej ekskluzywną w każdej chwili. Możliwe, że waśnie tak kiedyś zrobimy. Póki co fajnie, że stelaż podtynkowy w oczach doświadczonego hydraulika zyskał pozytywną opinię.


Po oględzinach domu zanotowałam, że wczoraj panowie hydraulicy przebili otwór w stropie, w pobliżu komina. Będzie tamtędy biegła siwa plastikowa rura odpowietrzająca kanalizację. W ścianie w łazience panowie wykuli też miejsce na drugi kanał odpowietrzający, którym poprowadzona będzie szara plastikowa rura odpowietrzająca kanalizację wychodząca aż do grzybka na dachu.



Potem uzgodniliśmy z hydraulikami, w którym miejscu dokładnie ma być zamontowany sedes, czy 10 cm w prawo czy w lewo, i odjechaliśmy, zostawiając hydraulików na placu boju.
Wygląda na to, że pracują we dwóch i że są to ojciec i syn. Lubię ich nawet choć niewiele gadają i ufam ich fachowości - w przeciwieństwie do elektryków.

Dziś podobno starszy elektryk był na działce, ale nic nie zrobił, bo jak twierdzi nie udało mu się otworzyć górnego zamka w drzwiach wejściowych! No po prostu mistrz. Nowe drzwi, nowy zamek, a jemu się nie udało! A przecież wszystko chodzi leciutko, jak po maśle.
Sądzę, że elektryk próbował nam sprzedać taką wymówkę na swoje kolejne już odroczenie pracy. Facet wiecznie ma kaca i ciągle zawala terminy. Ale nie obchodzi mnie to. Zapłacimy dopiero wtedy, gdy robota będzie zrobiona i gdy elektrownia przepnie nam prąd na nowy licznik.

Kot został zabrany do schroniska. Dostaliśmy informację, że będzie leczony. Uff!


2014-06-14

W zeszłym tygodniu pan Andrzej – dekarz obiecał podjechać na działkę, aby uszczelnić dziurę w dachu, tą od sztycy z kablami, co to ją elektrycy zrobili bez naszej wiedzy i zgody. Dekarz miał dzwonić, ale skoro nie dzwonił to znaczy, że nie miał czasu. Pewnie jak znajdzie lukę między robotami to zadzwoni, on jest solidny facet.
Zadzwonił w środę:
- Dzień dobry pani Klaro. Mogę zająć chwilkę, może pani rozmawiać?
- Tak tak, co tam? Pewnie chce się pan umówić, żeby nam rurkę zaklajstrować?
- No właśnie chciałem powiedzieć, że dach macie uszczelniony. Byłem tam dziś i zrobiłem po mojemu.
- Serio? A jak pan tam wszedł? Przecież pozamykane?
- Mam swoje sposoby.
- Nieźle. I jak to wyszło? Nie będzie się lać woda w płytę?
- Zobaczymy, jak deszcze pójdą. – zawiesił głos. Znów mnie wkręca! – Żartowałem. Nic się nie będzie lać. Nie ma prawa, rurka jest obrobiona kołnierzem i wszystko uszczelnione.
- Wiedziałam! Super. Dzięki jak nie wiem co. To ile ta przyjemność?
- Dwa tysiące.
- Ile? – nie uwierzyłam ani przez chwilę, ale podjęłam wątek – To musimy rozkładać na raty, najlepiej po 2 złote, wyjdą prawie dożywotnio. A tak na serio?
- Na serio to 60 złotych, za dojazd.
- Panie Andrzeju, a mamy jeszcze nierozliczone z panem jakieś gwoździe. To może jakoś się umówmy.
- A tak, tam było 150 zł, ale to przy okazji.
- Jakie 150, 140 pan mówił.
- Tak mówiłem? No dobra.
- Czyli dwie stówki dla pana, tak? To jak się umawiamy? - W tle słyszałam jego dzieciaki i żonę, jechali samochodem.
- Pani Klaro, jak kiedyś będę w okolicy to przedzwonię, nie ma pośpiechu. Może jeszcze będziecie chcieli, żebym wam robił podbitki.
- No pewnie, że będziemy chcieli. Nie wiem jeszcze kiedy, ale na pewno. Przywiązaliśmy się do pana bardzo.
Ostatecznie nie umówiliśmy się na rozliczenie. Pan Andrzej podpytał mnie jeszcze o adres firmy, w której kupowaliśmy drzwi. Oglądał, pochwalił i stwierdził, że skoro mają takie ceny jak mówiłam, to też do nich podjedzie i zobaczy ofertę. Jak zwykle poczta pantoflowa działa najlepiej.


Elektrycy skończyli robić przyłącze. Artek, pomimo naszego zakazu, znów wlazł na dach podczas naszej nieobecności. Na czubek sztycy założył plastikowy grzybek, takie wykończenie, żeby woda nie wlewała się do środka rury. Zainstalował pod nim jakieś objemki i haki, do których będzie przypięty warkocz. Tłumaczył się, że nie dzwonił po nas, bo robił to bardzo późnym wieczorem i nie chciał nas kłopotać. Wolałabym jednak, żeby nas kłopotał.

Obejrzeliśmy dokładnie dach i obróbki blacharskie, czy aby wchodząc na dach Artek ich nie uszkodził i nie powyginał opierając o nie drabinę. Wygląda, że wszystko w porządku. Żadna rynna i blacha na pierwszy rzut oka nie ucierpiały, ale nie podoba mi się, że umawiasz się z facetem na telefon, on obiecuje, że gdy będzie jechał coś robić to po nas zadzwoni, po czym nie dzwoni i robi sam. Nie podoba mi się ta „współpraca”. Poza tym Artek obiecał pomalować sztycę. Nie zrobił tego, nadal jest srebrna. I co? Będzie właził na dach jeszcze raz? I znów, gdy nas przy tym nie będzie? 

Po czasie powiem, że ocynkowanej sztycy nie warto malować. Po pierwsze dlatego, że do przyłączania prądu przez elektrownię jest lepiej, gdy widać, że sztyca jest ocynkowana, czyli srebrna, brzydka, za to na pewno nierdzewna. A po drugie ten ocynk z czasem sam ciemnieje, napiera patyny, u rurka z pomazanej-siwo-srebrnej robi się czarno-matowa. Można sobie więc darować malunki.

Artek zadzwonił, że w sobotę będą kończyć przyłącze. Chciał, żebyśmy przyjechali na działkę aby się rozliczyć za materiały i robociznę. Zrozumiałam, że w sobotę chcą całą zapłatę. Nie chciałam z nim dyskutować przez telefon, ale nie taka była umowa. Kurcze, jak ja ich nie polubiłam! I ciekawe, jak wyjdzie rozliczenie materiałów. Jeśli wyjdzie dopłata do tych dwóch tysięcy zaliczki na materiały to będzie słabo. Panowie mają przedstawić faktury a Marek obiecał, że sprawdzi każdą pozycję, punkt po punkcie, czy wszystko co na fakturze faktycznie jest zamontowane. Brak zaufania mamy wielki.



Umawialiśmy się, że panowie biorą zaliczkę na materiały, a za robotę rozliczymy się po przyłączeniu prądu przez zakład energetyczny. Na etapie zawierania umowy tak właśnie było:
- Oczywiście, tak tak, jak najbardziej, rozliczenie po przyłączeniu – mówił. starszy elektryk. Mówił też, że w elektrowni ma znajomości, wszystkich tam zna, to nie będzie żadnego problemu z przyłączeniem. Nawet rzucał nazwiskami, „Bo wie pani, tyle lat się robi te przyłącza, to już się wszystkich ich tam zna”. 
Teraz pan elektryk zmienia zdanie i chce się rozliczać zanim pojawi się ktokolwiek z elektrowni i dokona przyłączenia!. A jeśli elektrownia nie podłączy prądu, bo wynajdzie jakieś przeszkody, że coś jest źle zrobione, to gdzie ja będę szukać potem panów elektryków do poprawek? Jeśli im zapłacę teraz, to nie będą już mieć żadnego interesu, żeby dopilnować przyłączenia przez elektrownię. Liczyłam na to, że facet załatwi papiery i wykorzysta swoje rzekome znajomości, i że nie będę musiała chodzić do elektrowni osobiście!
Nie podobało mi się to wszystko. Nagle pan zmienił zdanie o elektrowni. Już nie mówił, że ma tam układy i że bez problemu wszystko pozałatwia:
- No wie pani, wszystko jest zrobione zgodnie z warunkami przyłączenia. A jak do tego podejdzie elektrownia, to zobaczymy. Powinno być w porządku, tylko wie pani, jak to z nimi jest. Oni lubią się czepić byle pierdoły i każdy mówi co innego.
- Zaraz zaraz, obiecał pan pomóc nam to pozałatwiać. Tak się umawialiśmy na początku.
- Złóżcie państwo wniosek i zobaczymy.
Do dupy taka umowa! Nagle pan stracił znajomości i zapomniał nazwisk. W dodatku nie jest pewien, czy wykonana przez niego robota zostanie przyjęta przez inspektorów elektrowni bez zastrzeżeń! Ależ ja nie lubię takich krętaczy!

Panowie skończyli montowanie skrzynki prądowej z bezpiecznikami. Starszy facet poprosił Marka, żeby mu opowiedzieć jak dalej wyprowadzać kable. Tłumaczył, że jest 6 bezpieczników i który jest od czego, że założył grzebień – czyli jakąś listwę krosownicę, dzięki której nie trzeba przepinać kabli i nie wiem, o czym tam jeszcze gadali. Ale Marek stwierdził, że wie o co chodzi. Dalszą część instalacji, czyli rozkładanie kabli od rozdzielni, po całym domu, Marek zamierzał wykonać samodzielnie.

Potem facet przekazał nam trzy faktury za materiały i mówi:
- Razem wyszło 1300 zł. A więc dla nas do zapłaty trzy i pół minus siedemset. Zgadza się? – Uff. Wyszło mniej, niż się spodziewaliśmy. Ale facet pomylił się w sumowaniu trzech faktur o 110 zł na swoją korzyść.
- Ok. Przy sobie mamy tysiąc złotych. A po resztę możemy podjechać do domu. Jak pan chce, to możemy jechać teraz, albo kiedy tam panu wygodnie. Bo musimy się jeszcze spotkać w sprawie papierów. O ile wiem (pamiętałam jak załatwiało się przyłącze tymczasowe), musi pan podpisać jakieś zgłoszenia, oświadczenia, wnioski. Na tych drukach z elektrowni potrzebny jest pana podpis i numer uprawnień.
- Tak tak, to ja podpiszę.
Wyjął z teczki jeden druk elektrowni „o zawarcie umowy na dostawę prądu” – do umowy z PGE Obrót. Podpisał się na drugiej stronie, postawił pieczątkę.
- To sobie wypełnijcie te dane tutaj, nazwiska, dane osobowe.
- No dobrze. Ale to nie wszystko. Bo to jest druk do PGE Obrót. A co z przyłączeniem? Do przyłączenia, jak mi się wydaje, są inne wnioski, bo to inna firma, o ile się nie mylę PGE Dystrybucja?
- No inna. Ale nie mam tych druków przy sobie.
Ja natomiast miałam te druki w domu, w teczce „Prąd”, zostały mi czyste formularze od czasu załatwiania przyłącza tymczasowego.
Ostatecznie umówiliśmy się z facetem na rozliczenie w poniedziałek po południu. Będę miała czas na przypomnienie sobie, co tam się wypełnia, jakie druki i podpisy są potrzebne. 
Ale chyba nie tak to miało wyglądać, żebym to ja musiała wiedzieć o potrzebnych papierach i pilnować, co jest do ogarnięcia!
- A co z tą sztycą? Taka wstrętna ma zostać? Artek obiecał, że ją pomalujecie na czarno? - i tu facet się zagotował.
- Proszę pani! Ja nie jestem od malowania sztycy! Jak wam się nie podoba kolor, to sobie go przemalujecie, ale potem. Do czasu odbioru i przyłączenia nie radzę tego robić. Bo elektrownia może odmówić podłączenia. Oni wymagają, żeby sztyca była ze stali ocynkowanej i ta sztyca u was jest ocynkowana. A jak pani zamaluje, to nie będzie widać ocynku i nie podłączą. Już to przerabiałem. Z elektrownią trzeba ostrożnie.
- Tak pan mówi? – facet nie jest miły, ale chyba mówi z sensem.
- No oczywiście.
- A nie da się tej sztycy trochę wyprostować? O, niech pan spojrzy, lekko leci na ścianę, nie jest idealnie pionowa.
- Sztyca jest zamontowana dobrze. Nic tu nie trzeba kombinować. Pod dachem jest dokręcona płasko do muru, na sztywno, a przy dachu jest dokręcona do krokwi, najbliżej jak się dało. Ileż tam pani odstaje, kilka stopni? Jak zaczniemy ją mocować w powietrzu, to nic z tego nie wyjdzie, nie będzie się dobrze trzymać. Przecież z tego się nie strzela!
Marek popatrzył na mocowanie i przyznał, że dodawanie podkładek między rurę a objemkę osłabi konstrukcję i że faktycznie teraz jest optymalnie. No dobra, nie upieram się, choć daleko temu montażowi do ideału. Jednak wszystkie argumenty facet odpiera albo swoimi kontrargumentami, albo bezczelnością. Jeszcze chwila, i na mnie nakrzyczy!

Wreszcie panowie elektrycy dostali 1000 złotych wstępnego rozliczenia, oddali klucze i umówiliśmy się, że facet podjedzie do nas w poniedziałek uzupełnić pozostałe papiery i po resztę kasy. Ma wcześniej zadzwonić.

W poniedziałek facet nie zadzwonił, ale po prostu przyjechał do domu. Nie było nas, zastał same dzieciaki. Syn zadzwonił do nas, że pan elektryk właśnie przyszedł i czeka:
- To niech czeka. Miał dzwonić! Co, szkoda mu na rozmowę? Nie ma numeru? My stoimy w korku, dotrzemy do domu najwcześniej za 20 minut, albo i dłużej – powiedziałam zirytowana.
Kolejne spotkanie z elektrykiem mnie wkurza. Kompletny brak komunikacji z tym człowiekiem!
Myślałam, że facet się przygotuje do wizyty, że będzie miał ze sobą druki, które musi podpisać. Ale nic z tych rzeczy. Wyciągnęłam więc moje druki, posadziłam go przy biurku i zażądałam wypełnienia. Wypełnił coś tam. Wyciągał z teczki swoje cenne uprawnienia, przepisywał ich numery. Podpisał oświadczenie, że wykonał przyłącze zgodnie z warunkami i z przepisami. Resztę danych mamy wpisać sobie sami.
- Proszę pana, a co z wpisem do dziennika budowy? Chyba tu też musi być wpis uprawnionego elektryka, prawda?
- Aaaa, to jest zupełnie inna sprawa. To do odbioru budynku.
- No właśnie, do odbioru. Rozumiem, że pan się wpisze?
- Na razie nie wpiszę, bo instalacji w środku nie ma. Jak kable będą, to trzeba je sprawdzić i wtedy.
- Czyli jak skończymy, to będziemy po pana dzwonić, tak?
- No dobrze. Nie ma problemu. To się dogadamy - facet zasugerował, że zapłacone przez nas 3500 zł obejmuje tylko zamontowanie rozdzielni.
Wyczułam w jego głosie niechęć. Nienawidzę z nim gadać. Płacisz facetowi trzy i pół koła za dwa dni pracy, a on okazuje zniecierpliwienie, że o coś pytam i że usiłuję coś ustalić, dowiedzieć się. Koszmar!
- No dobrze. W takim razie złożymy te dokumenty i jakby coś,  tfu tfu, poszło nie tak, to będziemy pana nękać.
- No tak. W razie czego proszę dzwonić. Ale wszystko powinno być w porządku.
- Czyli dla pana jeszcze 1700 zł.
- 1800 – poprawił facet.
- A czemu? Materiały wyszły niecałe 1200.
- 1300. Albo ja coś źle policzyłem? To przepraszam. - Obejrzał faktury, podliczył.
- Zgadza się, 1700. - Wziął kasę i poszedł.

Czyli jak dotąd przyłącze kosztowało nas 1700 zł za materiały plus 3500 zł za robociznę i podpisanie przygotowanych przeze mnie papierów, które teraz sami musimy wypełnić i złożyć w elektrowni. Plus 60 zł za obróbkę dekarza. Nie jest źle. Żeby tylko elektrownia podłączyła warkocz bez przeszkód to będę w miarę zadowolona i szybko postaram się zapomnieć o niefajnym elektryku, choć „współpracę” z nim oceniam bardzo negatywnie. 

Po czasie powiem, że współpraca z inną ekipą, od przyłącza kanalizacyjnego, wyglądała zgoła inaczej. Jedyne, co musieliśmy zrobić, to udzielić pełnomocnictwa, na podstawie którego pan załatwił wszelkie formalności, dokumenty, wnioski. Ostatecznie zawarł w naszym imieniu umowę o odbiór ścieków i nie musieliśmy się ani na niczym znać, ani nigdzie fatygować. Bo tak właśnie powinna wyglądać usługa, za którą płacimy. Ale pan elektryk, na którego mieliśmy nieszczęście trafić, sprawy załatwia zgoła inaczej, to znaczy inkasuje należność, ale żadnych formalności niestety nie załatwia. Gdybym mogła cofnąć czas niggdy bym go nie wynajęła.

Następnego dnia pojechaliśmy do elektrowni na ósmą rano. Jeszcze nie było tłumu. Przed nami jedna osoba. W sali obsługi klienta pozmieniało się, pojawiły się boksy przedzielające biurka. Jest 6 stanowisk, ale niestety tylko dwa czynne, w pozostałych nikogo nie ma.
Czekamy ale już widzimy, że z naburmuszonym facetem zza biurka lekko nie pójdzie. Marek dyskretnie włączył dyktafon, postanowił rejestrować rozmowę, na wszelki wypadek.
Facet wziął wniosek o przyłączenie, który wypełniliśmy. Do niego załącznik w postaci oświadczenia wykonawcy, czyli naszego pożal się Boże elektryka.  Poczytał i powiedział:
- Ale z tym powinni się państwo udać do działu inwestycji. 
Wiedziałam! Miałam złe przeczucie, że facet będzie nas spławiał!
- Czyli dokąd? – spytałam jak najgrzeczniej, bo postanowiłam się nie denerwować. – To nie tutaj się załatwia przyłącza, skoro to jest dział przyłączeń? – spytałam.
- Proszę pani. My tu nie jesteśmy w stanie robić wszystkiego. Ma pani umowę?
- Mam. – Podałam mu umowę.
- Proszę bardzo, w umowie jest napisane, że waszą sprawę załatwia pan Kowalski. Tu jest wpisany do niego numer telefonu. Proszę dzwonić do pana Kowalskiego i z nim załatwiać.
- W takim razie proszę mi powiedzieć, czemu przyłącze tymczasowe załatwialiśmy u was, dokładnie w tej sali, a przyłącza docelowego nie możemy załatwić? Coś się zmieniło? Wtedy nikt nas nie odsyłał do żadnego działu inwestycji. O ile wiem na ulicy Ratajskiej, w dziale inwestycji, nie ma działu obsługi klienta. Czyli gdy się tam udamy, to pocałujemy klamkę i zostaniemy odesłani z powrotem do pana, bo to tu jest tak zwany dział obsługi klienta, prawda? I to wy umawiacie przyłączanie! - nie dawałam za wygraną.

Facet popatrzył na mnie spode łba. Za cholerę nie chciał pomóc, ale nie dawałam się spławić. Zaczął szukać czegoś w komputerze. Po chwili wydrukował druk wniosku „Zgłoszenie gotowości do przyłączenia”, i wkurzony rzekł:
- O ile mi wiadomo, taki wniosek powinni państwo wypełnić. Można go złożyć w kancelarii. W sali obok.
Po czym wstał i wyszedł. Skończył załatwianie petentów! Wyglądało na to, że facet wylał na nas cały swój żal frustrację za niewłaściwy rozdział pracy w firmie PGE Dystrybucja. Możliwe, że w punkcie obsługo klienta pracuje zbyt mało ludzi, ale czy to nasza wina? 
Za nami kolejka zdążyła urosnąć o kolejne kilka osób, jednak facet się zmęczył i poszedł na zaplecze. Na sali obsługi klienta było ośmiu poirytowanych petentów i jeden obsługujący pracownik za biurkiem. Toż to kpina z ludzi!
Wyszliśmy stamtąd wiedząc, że nic nie wiemy.

Dzwonimy do pana Kowalskiego, tego z umowy. Nie odbiera. Nie odbiera przez najbliższe pół godziny.
Pytamy w kancelarii, pod jakim innym numerem telefonu możemy się skontaktować z owym facetem, bo wskazany numer nie odpowiada. Nic niewiedzące panie wzruszają ramionami. Czeski film, nikt nic nie wie.
- To na sali obok proszę spytać, w dziale przyłączeń. My tylko przyjmujemy wnioski.
Dobra, tylko że z sali obok właśnie wyszliśmy, jest tam sześć pustych okienek, siódme z pracownikiem, ale do niego jest kolejka na jakieś dwie godziny!
Na okienku kancelarii widnieje wielki napis „Kancelaria nie udziela informacji”. Czyli informacji jako takiej nie ma wcale. Jest tylko dział obsługi klienta z owymi sześcioma biurkami, z których jedno jest czynne i do którego jest kolejka, dłuższa z każdą minutą. 
Ma się wrażenie, że pracownicy stosują włoski strajk. Pracują nadzwyczaj powoli, co chwilę znikając na zapleczu na przerwy.

Chciałam złożyć skargę, ale pokój kierownika wskazany przez strażnika był zamknięty. Trafiłam do pokoju obok, w którym siedział jakiś facet ze związków zawodowych. Bezradnie rozłożył ręce mówiąc:
- Nic pani nie poradzę. Nasz wniosek o zwiększenie zatrudnienia w biurze obsługi klienta został zaopiniowany negatywnie. Do widzenia.
Petenci w elektrowni są wkurzeni, wszyscy klną pod nosem. Że to paranoja, że niczego nie można załatwić, że nie ma z kim rozmawiać ani kogo zapytać. Że aby załatwić prąd trzeba mieć miesiąc urlopu na stanie w kolejkach. Zdenerwowana kobieta stwierdziła, że jest tu codziennie od trzech dni i nie jest w stanie nawet pobrać właściwych wniosków do wypełnienia, bo nikt nie wie, jakie to mają być wnioski  „Co za upodlenie! Przyjazne państwo kurwa mać!” – wrzeszczała kobieta całkiem wytrącona z równowagi.

Usiedliśmy w dużej sali poczekalni, przy biurkach, i zastanawiamy się. Z przerażeniem odkryliśmy, że wniosek, który otrzymaliśmy w biurze obsługi klienta – tzw. zgłoszenie gotowości przyłączenia – zmienił się od zeszłego roku. Niby jest taki sam, ale doszedł do niego drugi załącznik – mapa! Na dole kartki widnieje jak byk: 'Załączniki: mapa".
Mapy przy sobie nie mamy. Leży gdzieś w domu, w szufladzie z całą zgrają innych dokumnetów budowalnych.
Ale zaraz zaraz, czy my przypadkiem już nie składaliśmy mapy na etapie występowania o warunki przyłączenia? Sądzę, że tak, jednak teraz elektrownia żąda mapy po raz drugi, pewnie żeby nie musieć szukać w segregatorach, gdzie jest ta poprzednio złożona. Na tym etapie w zeszłym roku mapa nie była potrzebna. Teraz jest.
- Co robimy? Nic nie załatwiliśmy! – powiedziałam do Marka.
Straciliśmy godzinę, ja urwałam się z pracy. Marek też ma kupę roboty, a tkwimy w jakiejś durnej elektrowni niczego nie załatwiwszy!
- Nie wiem.
- Nie możemy stąd wyjść z niczym. Złóżmy ten wniosek w kancelarii – powiedziałam.
- Ale przecież nie mamy mapy.
- To złóżmy ten wniosek na starym druku, bez mapy. Te kobiety w kancelarii się na niczym nie znają. Może nie wiedzą, że powinna być mapa i może się nie zorientują, że obowiązuje nowy wzór wniosku. Przynajmniej spróbujmy - powiedziałam.
Tak zrobiliśmy. Najpierw zrobiliśmy fotokopię dokumentów (oświadczenie elektryka mamy w jednym egzemplarzu, który musimy zostawić w okienku jako załącznik). Podaliśmy papiery do okienka (stary druk wniosku), pani wzięła, nawet nie przeczytała co przyjmuje, przystawiła datownik i wrzuciła w szufladę.
- A jakieś potwierdzenie złożenia wniosku otrzymamy? - spytałam.
- Jak macie państwo kserokopię to tak.
- Nie mamy. Może nam pani skserować?
- Nie. Nie mamy ksero.
- W takim razie ja spiszę oświadczenie i poprosimy o podstemplowanie. Czy dostanę chociaż czystą kartkę papieru? - nie ustępowałam.
- No dobrze – Mało zorientowana kobieta z kancelarii podała mi czystą kartkę, napisałam oświadczenie, że w dniu tym i tym złożyłam to i to. Podstemplowała.

Zobaczymy co będzie dalej. Możliwe, że wniosek uznają ze niekompletny z powodu braku mapy, ale wtedy powinni nas wezwać do uzupełnienia. Najważniejsze, że piłeczka odbita, machina ruszyła, teraz ich ruch, procedura została wszczęta, choć czułam się przez chwilę, jakbym była w rzeczywistości Franza Kafki w książce "Proces".

- Wiesz co, wypełnijmy jeszcze wniosek do PGE Obrót. Może to jeszcze uda się załatwić. Bo chyba licznik i umowę o dostawę prądu załatwia się równolegle, tylko w innej firmie, nie w PGE Dystrybucja, ale w PGE Obrót – zagadałam do Marka.

Wypełniamy więc. Mamy jeden egzemplarz wniosku z podpisem elektryka, który nie jest całkowicie wypełniony. Okazuje się, że we wniosku trzeba wpisać fachowe terminy – jakie są rodzaje zabezpieczeń przelicznikowych, a jakie zalicznikowych. Kompletnie nie umiemy tego wypełnić. Jakie taryfy – też nie wiemy. Zadzwoniliśmy do naszego niesympatycznego elektryka – na szczęście powiedział co wpisać i jego szczęście, bo przecież to właśnie on powinien wypełniać! Za to wziął 3500 zł! Ale o taryfach nic nie wiedział, dobra, zapytamy o nie w okienku.

Ustawiliśmy się w kolejnej, kłótliwej kolejce. Czekamy. Każdy petent załatwiany jest bardzo długo, trzy czwarte okienek jest nieczynne. Jedna pani przystawiła sobie krzesło ze środka sali w pobliże okienka, bo miała dość stania w pochyleniu i wypinania tyłka do sali.
Wreszcie, po pół godzinie, doszła nasza kolej. Pani była nawet miła, wzięła nasz wniosek i powiedziała:
- Certyfikat poproszę.
Zwaliło nas z nóg.
- Jaki znów certyfikat?
- O możliwości przyłączenia. Z PGE Dystrybucja. Bez tego nic nie mogę załatwić. To się załatwia w sali obok. - Znaczy się u tego niemiłego faceta co uprawia włoski strajk.
- No właśnie stamtąd idziemy. O żadnym certyfikacie nam facet nie powiedział!
- Przykro mi. Najpierw tam.

Wracamy więc do biura obsługi klienta PGE Dystrybucja, czyli do pana-buca. Kolejka jest już ogromna. Tłum. Stania na dobre dwie godziny, o ile pan nie wyjdzie na przerwę. Ale skoro już jesteśmy i straciliśmy tyle czasu, trzeba załatwić sprawy do końca. Jeden klient 20 minut. Kilku petentów z kolejki wyszło, nie mając czasu czekać. A pan skończył obsługiwać jedną osobę, zabrał się i poszedł! I nie ma go już 10 minut! Czekamy. Marek w międzyczasie cały czas dzwoni do pana Kowalskiego z umowy.
Wreszcie udało się połączyć.
Pan Kowalski okazał się miłym i kompetentnym gościem. Powiedział, że pracownik z działu obsługi klienta nie miał prawa nas spławiać i odsyłać do niego, bo od tego on tam siedzi w tym pożal się Boże biurze obsługi klienta, żeby obsługiwać petentów i przyjmować wnioski.

- Wniosek złożyliśmy w kancelarii. Tylko co dalej? W PGE Obrót mówią, że chcą jakiś certyfikat? Jak się go załatwia, na jakim etapie? Czy mamy składać jakiś dodatkowy wniosek w tej sprawie? - pytamy Kowalskiego.

Pan Kowalski wyjaśnił Markowi jak wygląda procedura:

1) zgłoszenie gotowości do przyłączenia – do niego załącznik – oświadczenie wykonawcy, że wszystko wykonane zgodnie ze sztuką

2) potem skontaktuje się z nami inspektor z elektrowni i wyśle na działkę gościa do odbioru

3) jak tamten klepnie, że jest ok., dostaniemy certyfikat i fakturę do zapłacenia za przyłączenie – o ile pamiętam wstępna wycena to ok. 1300 zł netto,

4) jak zapłacimy – przyjedzie kolejna ekipa podłączać warkocz.

Po tej rozmowie opuściliśmy elektrownię, nie czekając dłużej w kolejce do pustego okienka. Nie ma na co czekać, na tym etapie wszystko co można było załatwić - załatwiliśmy. Jedyne dwie godzinki, trochę nerwów i dezorientacji i już. Teraz czekamy. Przeczuwam, że jeszcze wiele perypetii przed nami. Nienawidzę elektrowni!

A przecież to nie jest skomplikowane. Czy nie można zrobić ulotek, planszy z opisem procedury, z punktami, jak po kolei załatwia się prąd? Co, gdzie i na jakim etapie złożyć? Nie wiem, o co w tym chodzi, ale ludzie w całym tym bałaganie i dezinformacji czują się strasznie upokorzeni, pogubieni, zdani na łaskę cholernie niemiłych albo niekompetentnych ludzi, których elektrownia zatrudnia na tym odcinku zdecydowanie w zbyt małej ilości. Katastrofa.

Znajomi nam podpowiadają, żeby nie wpuszczać ekipy przyłączeniowej do środka domu. Podobno często pracownicy z elektrowni chcą tam wejść, że niby muszą obejrzeć instalację i sprawdzić, czy wszystko ok. i czy można przyłączać prąd. Wynajdują wtedy jakieś niedoróbki i odmawiają przyłączenia, wymuszając w ten sposób łapówki. A podobno panom od przyłączeń nic do instalacji wewnątrz domu, za którą odpowiada uprawniony elektryk wykonujący instalację i kierownik budowy. Instalacja wewnętrzna jest sprawdzana dopiero przy odbiorze technicznym budynku. Nie ma więc obowiązku wpuszczać zakładu energetycznego do domu na etapie przyłączania prądu. Ich ma interesować tylko sieć energetyczna od słupa do sztycy i do licznika, zainstalowanego na elewacji domu. Gdy w skrzynce licznikowej wszystko gra, gdy jest odpowiedni bezpiecznik i wszystko jest wykonane zgodnie z warunkami przyłączenia – mają obowiązek podłączyć prąd i założyć plombę na licznik.
W naszym przypadku  pracownicy elektrowni, którzy przyjechali podłączać prąd, nie próbowali dostać się do domu i sprawdzać instalacji wewnętrznej. Po prostu podpięli warkocz kabli od słupa do sztycy i do skrzynki prądowej na elewacji, i już.
Ale powiem, że to jest niewiarygodne, żeby tak się bać elektrowni i żeby tak bardzo nie można było się z nią dogadać! Monopol w branży dystrybucji prądu jest rzeczą najgorszą, bo klient w tej machinie po prostu nie ma wyboru.