Dom

Dom

piątek, 30 maja 2014

20. Króciaki i gwoździe trzycalowe


Na liście zakupów od pana Jarka widnieje tajemnicza pozycja "króciaki". Jest ona zakreślona kółkiem, a więc do kupienia w pierwszym rzucie, przed rozpoczęciem budowy. No dobra. Musimy kupić te króciaki, gdybyśmy tylko wiedzieli, co to w ogóle jest?
Pytamy pana Jarka, a on na to, bez zbędnych wyjaśnień:
- No deski. Zwykłe krótkie. Króciaki.

A ha. Co to deska - wiem. I wszystko stało się prostsze.
Pan Jarek zażyczył sobie, aby króciaki miały grubość 1 cala, czyli o ile dobrze pamiętam 2,54 cm. To podobno standardowa grubość przeciętnej deski. Deski miały mieć długość od 1,5 do 2,5 m.

W komplecie do króciaków mieliśmy też kupić paczkę gwoździ 3-calowych. Paczka waży 5 kilo, ale jest zaskakująco mała, jak połowa pudełka od butów. Gwoździe dostaliśmy w prezencie od kolegi, który kiedyś handlował takimi rzeczami i stare zapasy zalegają mu w garażu. Tak więc zostało nam w kieszeni kolejne 30 zł. Fajnie mieć kolegów :)

Nie miałam pojęcia, do czego króciaki będą wykorzystywane. Snułam domysły, że może do zbicia z nich szalunków do wylania fundamentów? Pamiętam z dzieciństwa, że tak właśnie robił fundament mój tato, gdy budował altankę na działce. Pozbijał rynienki z desek, nasypał do nich gruzu i zalał betonem. Ale coś mi się nie zgadzała ilość. Pan Jarek polecił kupić tylko 0,3 m3, więc na szalunki do fundamentów pod cały dom to o wiele za mało. Nie, niemożliwe.

Zaczęłam szukać miejsc, w których można kupić króciaki. Dzwoniłam do składów budowlanych, ale te najczęściej odpowiadały, że drewnem nie handlują. Kazali szukać w tartakach. 

Ceny desek określa się w złotych za m3. Drewna nie sprzedaje się na tony ani na kilogramy, bo po deszczu ciężar ma się nijak do tego sprzed deszczu.
Jak zmierzyć metry sześcienne desek? Gdy wszystkie deski mają jednakową długość, to łatwe. Układa się z nich stos w kształcie prostopadłościanu, mierzy się jego szerokość, wysokość i długość i wynik gotowy. Ale gdy deski mają różne długości, ich objętość liczy się "na oko", w przybliżeniu, przyjmując mniej więcej średnią długość deski w prawie prostopadłościennym stosie.

Najlepszą cenę desek znalazłam w tartaku pod Łodzią, jednak pan w telefonie uprzedził mnie, że takie deski jak potrzebujemy, będziemy musieli sami sobie wyszukiwać i wybierać w stosie, bo to w zasadzie bardziej odrzuty i ścinki niż pełnowartościowe drewno.
- To sobie przyjedźcie, tu leży za budynkiem cała sterta takich krótkich, to coś tam wybierzecie - powiedział zwyczajnie, jakby to było normą, że każdy klient tego tartaku przyjeżdża, zakasuje rękawy i przerzuca sobie deski. Ale ok, cena jest dobra, możemy to rozważyć.

Zapytałam, ile będzie kosztował transport. Gdy pan usłyszał, że chodzi zaledwie o 0,3 m3 desek, czyli jak oceniał o jakieś 70 sztuk, to się roześmiał. Oznajmił, że nie będzie wysyłał samochodu z taką ilością, bo zapłacimy za niego wielokrotnie więcej, niż kosztują same deski. Wypytał, jaki mamy samochód i stwierdził, że spokojnie taki mały ładunek przewieziemy sami na dachu.



Podjechaliśmy więc naszą skodą octawią combi, z przypiętymi do relingów belkami bagażnika, do tartaku. Po drodze kupiliśmy w Ikei sznurek i sizalowe mocne torby, żeby jakoś te deski powiązać, przymocować, zabezpieczyć torbami.
Marek – jako magister fizyki – natychmiast wyliczył, że hamowanie z ładunkiem desek na dachu może być zabójcze i że przy uderzeniu w nieruchomą przeszkodę działające na ładunek siły są potworne oraz potencjalnie zabójcze! Martwił się, że to głupi pomysł, by wozić deski na dachu.
- Przestań, przecież my nie będziemy się zderzać z nieruchomą przeszkodą! Powoli dotelepiemy się na działkę - przekonywałam go - Poza tym nasz samochód to przecież "ciężarówka", tak jest wbite w dowód rejestracyjny. To chyba kilka desek na dachu go nie zarwie, co nie? - argumentowałam dalej. 
No to się zgodził.

Pan z tartaku kazał wjechać na plac, jak najbliżej niewielkiej sterty zwalonych na kupę desek. Następnie kazał wybrać sobie odpowiednie sztuki, układając je na dachu warstwami. A jak ich będzie około 70 sztuk, to żeby go zawołać – to on zmierzy i się rozliczymy.

Założyliśmy rękawiczki robocze i do roboty. Wybieraliśmy deska po desce, odrzucając te zbyt krótkie albo za długie, na oko oczywiście, używając za punkt odniesienia własnego wzrostu. Trochę się martwiłam, że deski nie są zbyt szerokie, na regały książkowe na przykład za wąskie.
Spytałam więc pana z tartaku, czy aby te deski będą odpowiednie. Miałam nadzieję, że on wie, do czego mają służyć króciaki.
Pan zapewnił, że tak, bo skoro zaczynamy fundament to deski będą potrzebne tylko do oznaczenia narożników. Kompletnie nie umiałam sobie tego wyobrazić. Jego wyjaśnienie niczego mi nie wyjaśniło. Ale dobra. Jak dobre to dobre. Ładujemy dalej.

Po chwili podjechał samochodem inny pan, które też zaczął wybierać deski ze sterty. Tylko że on potrzebował takich długich, ponad 3 metrowych. A więc dalej przerzucaliśmy deski we troje:
- O, tu jest taka długa, to dla pana będzie dobra.
- No, fajna, biorę, a tam z boku odłożyłem dla was z pięć takich szerszych.
- Dzięki!

Zawsze myślałam, że praca w tartaku jest bardzo ciężka. Ale jak widać wszystko zależy od stanowiska i organizacji pracy. Pracownik tartaku siedział sobie w cieniu, w kanciapce i odbierał telefony, a klienci w pełnym słońcu, upoceni, przerzucali i pakowali drewno na bagażniki.
Ale nie narzekam, nie nie. Przecież zaczynamy budować nasz dom :)

Ładowaliśmy te deski na dach, w pełnym słońcu, i z każdym kwadransem wdawało nam się, że upał przybiera na sile. Mieliśmy już serdecznie dosyć, chociaż humory nas nie opuszczały. Przecież budujemy nasz dom, i to własnymi rękami!
Wreszcie zawołałam pana z kanciapy, w przeświadczeniu, że załadowaliśmy tych desek o wiele za dużo, na pewno więcej niż 0,3 m3. Tak nam się wydawało.   

- Niech pan zmierzy, bo jak będzie za dużo to my nie mamy już siły tego rozładowywać. A tam na pewno już jest ponad pół metra.
Pan wyjrzał ze swojej budki, zerknął z daleka i stwierdził:
- Mało jest. Na oko jakieś 0,2 m3.
- Niemożliwe, dużo jest. Jak pan to mierzy, na oko?
- Na oko, ale ja mam dobre oko. Założymy się?
Uparłam się, żeby jednak zmierzył. Podszedł do auta, przystawił miarkę tak, żeby oszacować średnią długość deski i wysokość sterty na dachu, i z satysfakcją na twarzy rzekł:
- No mówiłem, 0,2. Jeszcze 20 sztuk. 
Skubany!

No więc ładowaliśmy dalej. Wreszcie przyszedł, zmierzył i zapewnił, że teraz wystarczy. Przyniósł taką białą mocną taśmę z plastiku, z klamerką zaciskową, i umiejętnie ściągnął deski, przewiązując taśmę pod belką bagażnika. Związał ładunek na sztywno, chyba nawet uderzenie w nieruchomą przeszkodę by ich nie ruszyło. Nasz sznurek okazał się zbędny.
No i pojechaliśmy powolutku na działkę, zasiadając w wygodnych samochodowych fotelach z wielką ulgą. Jak to dobrze w ten upał, po robocie, mieć klimę w samochodzie!

Po drodze nieco odpoczęliśmy, ale na miejscu należało jeszcze zdjąć ładunek z dachu i schować deski do garażu. Napracowaliśmy się wtedy nieźle. Marek podszedł to sprawy ambicjonalnie i jako silny facet przenosił po kilka desek na raz. Wprawdzie robota poszła przez to szybciej, ale mój ambitny mąż od tego popisywania się naciągnął sobie nadgarstek. Wariat przez dwa dni nie mógł grać na gitarze!



Wreszcie deski zostały zdjęte z dachu samochodu i schowane w garażu.

W czasie budowy deski okazały się potrzebne do wiązania zbrojeń ze stalowych prętów. Panowie zbili sobie z nich podpórki, przez które przewieszali pręty. W ten sposób zbrojenia mogli wiązać w wygodnej pozycji stojącej, zamiast schylać się godzinami nad ziemią i niszczyć kręgosłupy. A przecież tych węzełków związywanych przy pomocy drutu wiązałkowego były tysiące. Wiązanie zbrojeń zajęło im sporo godzin. Sprytnie sobie ułatwili pracę, przy pomocy kilku desek i gwoździ.




Poza tym z desek panowie pozbijali takie jakby koziołki, w kształcie podwójnego krzyża. Elementy  poziome wyznaczały poziom zero przyszłej posadzki domu. Kozołki były wbite w ziemię we wszystkich narożnikach wykopu. Oczywiście wszystko to było odmierzane przy pomocy poziomicy, szczegółowo ustalane były wysokości w każdym narożniku. Wszystko zgodnie z projektem. 


Deski króciaki, pocięte na mniejsze paliki, wykorzystane były też przy zalewaniu ław fundamentowych.  Powbijane precyzyjnie pionowo z ziemię, w wykopach, wyznaczały wysokość, do której należało lać beton.
A więc nie chodziło o żadne szalunki, bo beton z  tzw. "gruchy" wylewany był wprost do podłużnych, idealnie prosto wykopanych dołków. Ale o ławach fundamentowych opowiem kiedy indziej.



Deski króciaki zawsze się do czegoś przydawały, w ciągu całej budowy. Miały wiele zastosowań. Najpierw panowie zbili z nich zastępczy słupek ogrodzeniowy. Okazało się bowiem, że brama wjazdowa jest zbyt wąska, aby "gruszka" mogła swobodnie wjechać na działkę i zalać ławy. Należało zdjąć skrzydło bramy z zawiasów, zdemontować na chwilę metalowy słupek i poszerzyć wjazd. Drewniany słupek z króciaków, jako słupek zastępczy, przytrzymał siatkę.

A więc króciaki to takie deski pomocnicze, jakby gospodarcze. Pan Jarek powiedział, że prawdziwe, solidne, szerokie i grube deski będziemy musieli kupić na etapie zalewaniu stropu. Ale do tego dojdziemy.

Szukając desek dowiedziałam się, że w zależności od rodzaju, wielkości i kształtu drewno nosi różne nazwy. Drewno fachowo nazywa się tarcicą. Wstyd się przyznać, ale dotąd mgliste miałam pojęcie, co to jest tarcica. A teraz już wiem.
"Tarcica jest to asortyment drzewny powstały w wyniku przetarcia drewna okrągłego przy użyciu pił. Ze względu na stopień obróbki tarcice dzielą się na:
  • tarcicę nieobrzynaną – o obrobionych dwóch powierzchniach równoległych, krawędzie boczne są obłe (bez obróbki, pokryte korą)
  • tarcicę obrzynaną – o obrobionych czterech płaszczyznach i krawędziach czoła". Ha! Nawet umiem sobie to wyobrazić. 
Wyczytałam także, że "w wyniku procesu przeróbki drewna okrągłego w tartaku powstają produkty przetarcia głównego – krawędziaki, łaty oraz tzw. tarcica boczna, popularnie zwana deskami".

Są więc deski, króciaki, są krawędziaki, są łaty, jest tarcica obrzynana i jest tarcica nieobrzynana i wiele wiele innych. Będę pewnie zgłębiać temat dalej przy zakupie drewna na więźbę dachową.
Póki co znam kilka nowych haseł do krzyżówek, mogą się przydać. A i w niezorientowanym na drewno towarzystwie można zabłysnąć, jaki to człowiek mądry, bo nawet na tarcicy się zna :)

Za króciaki zapłaciliśmy 97 zł. W tym miejscu warto wspomnieć, że gdybyśmy kupili takie deski w popularnym miejskim markecie z materiałami budowlanymi, to zapłacilibyśmy około 400 zł. Czyli przyjmuję, że zarobiliśmy z Markiem po 150 zł na twarz. Gdyby nie nadciągnięta ręka, to by się opłacało, a tak to nie wiem. Na szczęście kontuzja nie była groźna i szybko o niej zapomnieliśmy. 

czwartek, 29 maja 2014

19. Stal zbrojeniowa i drut wiązałkowy

Stal zbrojeniowa potrzebna na budowę ma postać stalowych prętów. Mają one różne długości i średnice. Jedne pręty są gładkie, a inne żebrowane. Pręty żebrowane mają wyżłobione, okręcone wokół obwodu rowki. Wyglądają podobnie do lin okrętowych. 


Wykaz potrzebnej stali znajduje się w projekcie budowlanym, ale szczegółową listę prętów pan Jarek zawarł w swojej „rozpisce”.Napisał więc np., że potrzebnych będzie 75 sztuk prętów o przekroju fi 12, a każda sztuka ma mieć 12 metrów bieżących długości.



Pręty stalowe kupuje się raz, na początku budowy, ale będą one wykorzystywane na wszystkich etapach. A więc będą używane najpierw do fundamentów, potem do zbrojenia schodów, następnie do zbrojenia stropu i wieńca, na końcu do zbrojenia drugiego wieńca. O wszystkim tym dowiedziałam się z czasem i o wszystkim po kolei postaram się opowiedzieć.

Najpierw trzeba było kupić pręty. Po znalezieniu w Internecie kilku firm handlujących stalą, rozpoczęłam telefonowanie w celu ustalenia cen.Dowiedziałam się, że stal jest sprzedawana na tony, a nie na sztuki prętów. Trzeba było więc przeliczać, ile waży pojedynczy pręt danej długości i grubości. Niektórzy sprzedawcy podawali orientacyjne ceny za sztukę, bo wiedzieli mniej więcej, ile co waży. A inni nie, kazali sobie to poprzeliczać samodzielnie i podawali tylko cenę za tonę. Troszkę zabawy z tym miałam, na szczęście z matematyką nie mam problemów.

Tak naprawdę koszty prętów można było jedynie oszacować, bo waga pojedynczego pręta określana jest tylko w przybliżeniu. Nikt tego nie mierzy i nie waży precyzyjnie.

- Proszę pani, jak pani złoży zamówienie, to magazynierzy odliczą potrzebne ilości, przygotują wiązkę do transportu i dopiero wtedy to będzie ważone, w całości. I wtedy się okaże, ile to dokładnie będzie kosztować. Na razie możemy rozmawiać tylko o kosztach przybliżonych – uświadamiała mnie pewna kobieta poirytowana moją ignorancją w temacie.

Jak ja w ogóle śmiem pytać o cenę jednego pręta! Głupia jakaś jestem, że nie wiem takich oczywistych rzeczy! – wynikało z jej tonu. Ale nie wiedziałam. Dla pani handlującej stalą zawodowo, są to rzeczy oczywiste, ale ja kupowałam pręty stalowe po raz pierwszy w życiu. W Castoramie pręty kupuje się na sztuki, a tylko gwoździe, śruby, nakrętki i podkładki na wagę. Niby skąd miałam to wiedzieć?

- A te sześciometrowe to pani chce gładkie czy żebrowane? – zapytała owa zniecierpliwiona pani w słuchawce.
- A czym to się różni? – zapytałam całkiem zaskoczona. Pan Jarek nie napisał na kartce, jakie te pręty mają być.
- No różni się, różni!
- Dobra, to ja się zapytam majstra i zadzwonię jeszcze raz.
- Tak będzie najlepiej! – pani zakończyła rozmowę z wyraźną ulgą. 

Żadnego zrozumienia dla laika, ech.
Dzwonię więc do pana Jarka i ustalam, które pręty mają być gładkie, a które żebrowane. Ustaliłam.

Wreszcie udało mi się złożyć zamówienie na stal. Zrobiłam to mailowo, w miejscu gdzie była najniższa cena za tonę. Oprócz prętów zamówiłam też drut wiązałkowy w ilości 15 kg. Drut zwinięty był w okrągłą wiązkę, przypominającą nieco bocianie gniazdo. Był grubości grubej dratwy.



W trakcie budowy dowiedziałam się, że drut wiązałkowy służy w istocie do związywania nim stalowych prętów. Odcina się niewielki kawałek takiego drutu, oplata się nim dwa elementy do związania i zakręca się drut ciasno przy pomocy kombinerek. Drut wiązałkowy po prostu.


Po telefonicznym ustaleniu przybliżonych cen i złożeniu zamówienia, po chwili otrzymałam mailem fakturę do zapłaty. Cena była o ponad 200 zł wyższa, niż wynikało to z wcześniejszej rozmowy. Okazało się, że zamiast 15 kg drutu wiązałkowego na fakturze policzono mi dwa razy więcej:

- Bo to jest jedna wiązka. My nie rozdzielamy wiązki na pół – wyjaśniała niemiła pani przez telefon.
- W takim razie należało mi o tym powiedzieć na etapie zamówienia, a nie wystawiać fakturę na więcej niż, ja chcę kupić. Przykro mi, ale nie chcę kupować piętnastu kilogramów zbędnego mi drutu.
- Proszę pani, ale przecież ja już wystawiłam fakturę!
- No to co?
- No to teraz musi pani zapłacić za zamówienie!
- Ok, ja się zgadzam. Zapłacę dokładnie za zamówienie. A w zamówieniu wpisałam 15 kilogramów drutu, nie 30 – byłam już wkurzona, zwłaszcza arogancją tej kobiety.
- No to ja teraz będę musiała robić przez panią korektę faktury?!!!
- No tak. W przeciwnym razie ja nie zapłacę.
- No wie pani co! Żeby o 15 kilo drutu robić takie ceregiele!
- Możemy nie robić ceregieli. Pani mi da te 200 zł, a ja pani dam 15 kilo drutu. Może być? Przecież to są moje pieniądze.
- Ale mnie jest drut niepotrzebny!
- Naprawdę? No widzi pani. Mnie też nie jest potrzebne o 15 kilo więcej.
- Dobrze. Niech pani chwilę poczeka. Proszę się nie rozłączać!Kobieta zadzwoniła na magazyn z drugiego aparatu i po chwili znów rozmawiała ze mną:
- No dobrze. Niech już będzie. Rozmawiałam z chłopakami na magazynie i w drodze wyjątku rozdzielą dla pani tą wiązkę na pół. Zaraz wyślę do pani fakturę korygującą. Proszę ją uwzględnić przy przelewie.
- Bardzo dziękuję – powiedziałam najmilej jak umiałam. Nie chciałam jej bardziej denerwować i starałam się ukryć satysfakcję w głosie.

Za stal, czyli za pręty i za drut wiązałkowy, zapłaciłam 3140 zł. 

Pan Jarek prosił, żeby nie zamawiać transportu stali zbyt wcześnie, a bezpośrednio przed jej wykorzystaniem:
- Stal to lepiej niech nie leży za długo. Bo jak się złomiarze zorientują, to ukradną, sprzedadzą na złom. Ja powiem, kiedy będziemy wiązać zbrojenia, to od razu zwiążemy i zalejemy betonem.
Nic z tego nie rozumiałam, co oni chcą wiązać i zalewać, ale trudno. Wolałam już nie zamęczać pana Jarka pytaniami. Pożyjemy, zobaczymy.

Wreszcie nadszedł dzień, kiedy przywieźli stal. Przy zamówieniach powyżej 3 tys. zł transport był gratis. Ledwie się załapałam. Przyjechał niewielki samochód transportowy z odkrytą naczepą, na której leżała całkiem nieduża wiązka prętów. Byłam rozczarowana. Tak mało za tyle pieniędzy?

Pręty i drut były podrdzewiałe. Pan Jarek mówił, że to normalne i że to nie przeszkadza. Druty wystawały poza przyczepkę, na ich końcu przywiązana była czerwona chorągiewka, aby inne samochody na ulicy nie nadziały się na długi ładunek. 
Druty były bardzo długie, aż kierowca miał problem ze złożeniem się w zakręt, gdy próbował tyłem wjechać przyczepą w głąb działki. Po kilku próbach w przód i w tył wreszcie manewr się udał. Ekipa pana Jarka wraz z kierowcą ściągnęli pręty z samochodu na ziemię. Naszarpali się z tym trochę, bo mimo niepozornego wyglądu stal jest naprawdę ciężka. Drut schowali w garażu.

Gdy próbowałam sobie wyobrazić, po co właściciwie potrzebna jest stal na budowie, przypomniała mi się wycieczka na Westerplatte. Można tam zwiedzić stary, zbombardowany bunkier. Doskonale widać w nim, jak ważną rolę pełni zbrojenie. Sam beton rozpadłby się w pył, a dzięki stalowym zbrojeniom nawet po wybuchu bomby większa część stropu się utrzymała i nie spadła na posadzkę. Okazuje się, że beton bez zbrojenia jest słabiutki, choć wydaje się taki twardy.



I to już koniec historii o kupowaniu stali. 


środa, 28 maja 2014

18. Kupujemy cegły, i to po znajomości

Na rozpoczęcie budowy umówieni jesteśmy z panem Jarkiem na początek sierpnia. Jednak zgodnie z jego radą niektóre materiały postanowiliśmy kupić wcześniej, zanim rozpocznie się sezon budowlany. A więc najpóźniej w kwietniu. Co roku bowiem, począwszy od maja, ceny pustaków i cegieł zaczynają rosnąć.

Pomyślałam sobie, ok. Może i materiały warto kupić wcześniej, ale co z nimi zrobić? Kto będzie ich pilnował na działce? Czasem widuję place budowy, ogrodzone, z ustawionymi na nich materiałami i z biegającymi po terenie wielkimi, groźnymi wilczurami. Ale przecież my nie chcemy mieć psów! No i gdzie mamy te materiały poustawiać, żeby nie przeszkadzały? Czy nie trzeba ich czymś przykryć, jakoś zabezpieczyć? Ja, jak to ja, wynalazłam nagle mnóstwo problemów. 

Pan Jarek uświadomił nam, że kupienie materiałów polega na ich zamówieniu i - co najważniejsze - na zapłaceniu, według cen bieżących, dzisiejszych. Natomiast odbiór fizyczny odbędzie się potem, za kilka miesięcy, na przykład w sierpniu.
Okazało się, że to normalna procedura. Każdy skład budowlany na to idzie. Przechowuje kupiony materiał u siebie, i to nieodpłatnie. Jeszcze sprzedawcy się cieszą, że w ogóle sprzedali towar. No i do chwili jego wydania skład budowlany odpowiada za towar. Tak więc o kradzież z działki nie musimy się martwić. Nie musimy też zatrudniać stróża ani kupować psów stróżujących.
Dodam, że transporty zakupionych materiałów również są gratis - oczywiście w określonym promieniu kilometrów. Trudno sobie wyobrazić, żeby skład dowoził za free cegły z Gdańska do Zakopanego. Ale w promieniu 10 km - jak najbardziej. 

Z czasem przekonałam się, że zwiezienie wszystkich materiałów na raz byłoby wręcz niemożliwe. Owszem, gdyby nasza działka była ogromna, można sobie wyobrazić, żeby ustawić na niej palety z pustakami do zbudowania całego domu. Ale byłoby tego bardzo dużo. Bez sensu. 


Tak więc transport pustaków, cegieł i bloczków betonowych odbywał się partiami. Zresztą przywiezienie materiałów "o raz" to rzecz niewykonalna, bo wyszłoby razem kilka tirów. 
W trakcie budowy pan Jarek mówił nam, ile palet i czego będzie potrzebne na dany tydzień. A my każdorazowo umawialiśmy transporty w składzie budowlanym. Wszyscy tak robią. 
Pamiętam moment, kiedy straciłam rachubę i pogubiłam się, ile czego już przywieźli, a ile jeszcze jest do przywiezienia. Ale i pan Jarek i hurtownia wszystko to pieczołowicie zapisywali i nie było mowy o pomyłce. Pod koniec budowy, gdy wchodziłam do hurtowni, wszyscy mnie tam znali i tylko pytali:
- No, to ile palet tym razem, na kiedy i czemu to takie pilne? - śmiali się. Bo u nich wszyscy wszystko zamawiali pilnie, na już, bo zabrakło pustaków i ekipa czeka i stoi z robotą. 

Na początku kwietnia pojechaliśmy do pana Jarka do domu. Zgodnie z obietnicą przygotował dla nas wstępną "rozpiskę" materiałów potrzebnych do budowy. Kazał przed sezonem kupić pustaki, cegły i bloczki fundamentowe. Reszty materiałów natomiast, zdaniem pana Jarka, nie ma sensu kupować wcześniej, bo ich ceny są raczej stabilne, niezależne od pory roku. 

Na "rozpisce" pan Jarek zakreślił ponadto kółkami te pozycje, które musimy dostarczyć na plac budowy jako pierwsze. Będą potrzebne do rozpoczęcia prac.  

Pierwsza strona kartki miała tytuł "Fundament", a druga "Parter".
- Na razie więcej nie pisałem, bo resztę to na bieżąco będę mówił, co kupić. Ja zawsze wam dam taką rozpiskę na kilka dni wcześniej, to sobie zdążycie poszukać i zamówić.



Kółkami zaznaczone były następujące pozycje:
  • stal - nie wiedziałam wtedy, że chodzi o stalowe pręty
  • drut wiązałkowy - śmieszna nazwa
  • gwoździe
  • deski - całkiem nie wiem, do czego mu deski, przecież budujemy z pustaków, a nie z desek. 
Ale tym będziemy się martwić w połowie lipca.
Na razie musieliśmy kupić pustaki, cegły i bloczki, zanim zdrożeją.  

Nasz dom, za radą architekta, znajomych i pana Jarka, postanowiliśmy budować z porothermu.
Porotherm to rodzaj ceramicznych pustaków, wypalanych z naturalnych glinek. Jest szansa, że powstanie z nich zdrowy mur. 


Sporo tańsze od porothermu są np. bloczki z gazobetonu, ale podobno są zbyt mocno nasiąkliwe, no i składają się z jakichś sprasowanych popiołów, odpadów hutniczych. Nie do końca ufam, że to zdrowy materiał . 
Itong z kolei jest i drogi i również łatwo nasiąka wodą. Gdy nie dopisze pogoda i w trakcie budowy będą deszcze, itong może sprawić sporo problemów. 
Podobno pustaki z keramzytu mają bardzo dobre właściwości cieplne, ale to kruchy materiał, niełatwy w obróbce. No i nowy, nie ma jeszcze zbyt wielu informacji, jak się spisze w praktyce, po latach.

Jako laik w dziedzinie budownictwa postanowiłam się nie wymądrzać, nie dociekać samodzielnie, które pustaki są lepsze i dlaczego, bo od czytania opracowań, forów i artykułów branżowych można dostać kociej mordy. Każdy pisze co innego. Postanowiliśmy posłuchać rady zaufanego fachowca, czyli pana Jarka:
- Ceramika to ceramika - przekonywał.
No więc dobrze. Niech będzie porotherm. Na klinkier nas przecież nie stać, choć pewnie byłby najlepszy. 

Najpopularniejszy porotherm produkuje firma Wienenberger, która jako pierwsza wprowadziła ten produkt na rynek i zastrzegła nazwę. Ale w sprzedaży pojawiło się wiele podobnych materiałów.
No właśnie. Podobnych. Niby to samo, ale nie do końca. Pan Jarek uczulał nas, żeby nie kupować np. porothermu firmy Leier, bo pustaki te są bardzo kruche, pękają i z każdej palety wychodzi sporo odrzutów. Przekonywał, że Leier jest wprawdzie trochę tańszy, ale nie warto go kupować, bo to co zaoszczędzimy na cenie to stracimy na stłuczkach, które będziemy musieli po prostu wyrzucić.
A więc w grę wchodził tylko porotherm Wienenbergera, rekomendowany i sprawdzony przez pana Jarka.

Budowanie z porothermu idzie szybko, bo nie robi się w ogóle spoin pionowych, a jedynie poziome. Pustaki są dość duże, łączy się je ze sobą pionowo na tzw. pióro-wpust. Buduje się więc szybciej, łatwiej i taniej, bo zużywa się mniej zaprawy. A dom i tak musi być otynkowany i ocieplony, więc wiatr i dźwięki wdzierające się do domu przez pionowe szczeliny (słychać je po przyłożeniu ucha do ściany) zostaną zatrzymane przez tynki i styropian na etapie wykończenia. 

Pan Jarek na swojej "rozpisce" zapisał nazwy kilku dużych, sprawdzonych składów budowlanych w Łodzi i okolicach, gdzie warto sprawdzać ceny i zamawiać towar.

Na ściany zewnętrzne i nośne mieliśmy kupić "porotherm 25 P+W". Nie wiem, co oznacza P+W, ale 25 oznacza grubość ściany, jaka powstanie z tych pustaków, a więc 25 cm. Pan Jarek wyliczył, że tych właśnie pustaków musimy kupić 2000 szt.
Na ścianki działowe natomiast potrzebne będzie 1050 szt. "porothermu 11,5 P+W", a więc ścianki działowe będą ponad dwa razy cieńsze od nośnych.

Oprócz porothermu mieliśmy kupić także 2 palety cegieł pełnych klasy 150 (cokolwiek to znaczy), oraz 1100 szt. bloczków betonowych. Wkrótce dowiedziałam się, że bloczki betonowe to inaczej bloczki fundamentowe, które służą do wybudowania ścian fundamentów, a więc części domu niemal w całości wpuszczonej w ziemię.


Rozpoczęłam porównywanie cen, dzwoniąc do różnych składów budowlanych. Na pojedynczych sztukach różnice były niewielkie. Ale biorąc pod uwagę, że mieliśmy kupić sporo sztuk, można było na tych pozornie groszowych różnicach oszczędzić nawet kilkaset złotych. Wynotowałam sobie ile co w którym miejscu kosztuje. Nawet zrobiłam sobie specjalną tabelę w excelu, bo bazgranie na kartkach z każdym telefonem stawało się coraz mniej czytelne. 

Podczas jednego ze spotkań weekendowych okazało się, że nasz dobry znajomy Jarosław jest w stanie nam pomóc przy zakupach. Wprawdzie nie handluje cegłami i pustakami, tylko farbami i tynkami, ale jako przedstawiciel handlowy producenta tzw. chemii budowlanej zna wszystkie hurtownie w województwie łódzkim. Zaopatruje je w sprzedawane przez siebie produkty. Jarosław zaproponował: 
- Słuchaj Klara, ja przecież znam tych wszystkich ludzi po hurtowniach i składach. Jak masz wolny dzień, to możemy się umówić, że pojedziesz ze mną do pracy, zrobimy objazd. Ja pozałatwiam swoje sprawy a ty popytasz bezpośrednio, jak i co. No i poznasz miejsca, zorientujesz się, gdzie co można kupić. Jakieś upusty, po znajomości, pewnie uda się załatwić. Oni mogą trochę zejść z ceny i zrobić niższą marżę. Dla znajomych zawsze jest taniej.

Oczywiście chętnie skorzystałam z propozycji. Jeździliśmy z Jarosławem jego służbowym samochodem od hurtowni do hurtowni przez dobrych kilka godzin. Zrobiliśmy ponad 150 kilometrów. Byliśmy w kilkunastu miejscach. Wcześniej żadnego z nich nie znałam. Nie sądziłam nawet, że wokół Łodzi jest tak wiele składów budowlanych! Dopóki człowiek nie interesuje się takimi sprawami, to po prostu ich nie zauważa. Nagle poczułam, że mieszkamy w zagłębiu materiałów budowlanych.
Ale tak jest ze wszystkim. Gdy byłam w ciąży nagle wokół siebie zauważałam same ciężarne kobiety. Gdy kupiliśmy samochód peugeot, nagle pół Łodzi takimi jeździło. Percepcja ukierunkowuje się na dany temat i tyle. Dziwne, ale prawdziwe. 

W każdej z hurtowni Jarosław to był swój człowiek. Wszyscy go znali, z wszystkimi był na "ty", wszędzie witali go radośnie, podając ręce. Widać było, że jest lubiany. Jarosław mnie przedstawiał i mówił:
- Słuchaj, to jest moja przyjaciółka, która potrzebuje kupić cegły na dom. Jak możesz zaproponować jakieś rozsądne upusty, to byłoby super - A każdy odpowiadał:
- Jasne, zaraz zobaczę, ile tam możemy zawalczyć.
No i walczyli. We wszystkich tych miejscach, dzięki znajomości z Jarosławem, proponowane mi oferty cenowe były korzystniejsze od cen dla klientów "z ulicy". 
Dzięki Jarosławowi udało mi się kupić materiały aż o 2 000 zł taniej, niż wynikało to z cen ustalonych telefonicznie. To dużo pieniędzy. 
No i objazd po hurtowniach w towarzystwie Jarosława, który sypał dowcipami jak z rękawa, to niezapomniane chwile. Jarosław non stop gadał przez telefon, używając zestawu głośnomówiącego. Każdego kto dzwonił ostrzegał:
- Cześć stary. Uwaga, nie przeklinamy dziś, bo nie jadę sam. Tak że pilnuj się, moja przyjaciółka nas słyszy i pozdrawia. No to teraz wal, co tam chciałeś?
No i tak sobie gadali, gdzie jaki transport wysłać, ile siatki sprowadzić i czemu odprawa celna się spóźnia. Starali się nie przeklinać, z mniejszym lub większym skutkiem.

Miałam okazję popatrzeć, na czym polega praca handlowca. Mają oni milion spraw do załatwienia jednocześnie, w dodatku wszystko robią będąc w trasie. Podzielność uwagi to warunek konieczny, aby być handlowcem. A więc ja się nie nadaję. Ja albo kieruję autem, albo rozmawiam. Dwóch rzeczy na raz nie umiem robić, bo wtedy zamiast migacza wrzucam długie światła albo uruchamiam spryskiwacz na tylną szybę. Czasem też odsuwam szybę. Na szczęście jeszcze nie pomyliłam nigdy hamulca z gazem, ale o takich przypadkach też już słyszałam.Więc jak dla mnie - wielki szacun dla handlowców.

Najbardziej ubawiłam się, gdy Jarosław odebrał telefon od kobiety, która usiłowała mu sprzedać usługę telewizji satelitarnej. Ona go całkiem na poważnie przekonywała, jaki to korzystny pakiet ma do zaoferowania, a on jej odpowiadał, że oglądanie telewizjo to bardzo niezdrowe zajęcie. Na koniec zalecił tej pani, żeby zamiast zawracać głowę poważnym ludziom i zachęcać ich do szatańskich wynalazków, lepiej wybrała się na wycieczkę rowerową do lasu i poczuła na własnej skórze, że nie ma to jak kontakt z przyrodą:
- Proszę pani, ja to wręcz marzę, aby pozbyć się telewizora, a pani mi tu proponuje dodatkowe kanały. Nic z tego. To jest samo zło. Niech mi pani uwierzy. - gadał do niej szczerze rozbawiony. Wkręcał ją coraz bardziej bo wiedział, że rozmowa ta jest nagrywana i że biedaczka musi zachować kulturę do końca. Ot, takie urozmaicenie monotonnego dnia handlowca. Ubawiłam się setnie. Jarosław gada naprawdę śmiesznie.
To był udany dzień! Dzięki Jarosław :)

Za porotherm, cegły i bloczki fundamentowe zapłaciliśmy 16 600 zł. Po powrocie do domu wykonałam przelew na taką właśnie kwotę. Po fakturę miałam się zgłosić przy okazji, a transporty zaczniemy umawiać w sierpniu. 

Przyznam, że byłam mile zaskoczona, bo spodziewałam się wyższej kwoty. Sądziłam wcześniej, że to właśnie pustaki stanowią najdroższą pozycję w koszcie budowy domu, bo to z nich w zasadzie się buduje. Ale nic podobnego. Biorąc pod uwagę wszystkie koszty budowy domu zakup pustaków to naprawdę mała pozycja.

Na początku budowy najtrudniejsze dla mnie było to, że nie miałam pojęcia ile pieniędzy będzie nam potrzebne. Ile może kosztować stan surowy otwarty, czyli budynek zadaszony, bez okien i drzwi.
Taki właśnie stan pan Jarek obiecywał postawić nam w trzy miesiące, a może i krócej - zależy od pogody - mówił. Nie wiedziałam, czy będzie to kosztować 100 tysięcy czy 200 tysięcy?  Nie umiałam tych kosztów nawet oszacować, bo nie wiedziałam, jakie zakupy poza tymi spisanymi na kartkach przyjdzie nam zrobić.
Pierwsze "rozpiski" zakończyły się na parterze, a przecież jest jeszcze poddasze, no i cały dach i schody, i strop i nie wiem co jeszcze. 
Próbowałam podpytać pana Jarka, ile kasy musimy szykować, żebyśmy byli świadomi w co się pakujemy i czy nam wystarczy środków, ale ten nie był w stanie mi odpowiedzieć:
- Ja nie wiem, nie liczę. Nie mój problem he he. 
No dobra. Brniemy w to w pełnej nieświadomości. Wkrótce się okaże, ile to kosztuje. Obyśmy tylko nie musieli przerwać robót w połowie domu. 

poniedziałek, 26 maja 2014

17. Dziennik budowy ze sznureczkiem i fioletową kalką


Dziennik budowy jest obowiązkowy. Za jego brak grozi kara grzywny. Brak dziennika na budowie to wykroczenie, a wszystko to wynika z art. 93 prawa budowlanego.

Pierwszy wpis w dzienniku budowy robi uprawniony geodeta. U nas brzmi on tak:
  • Data;
  • Imię i nazwisko - geodeta;
  • W dniu dziesiejszym wykonano wyznaczenie budynku na gruncie;
  • Pieczątka i podpis.

Jak widać nikt w dzienniku budowy nie sili się na wielkie opisy i grafomanię. 
Autorem kolejnych wpisów w dzienniku jest kierownik budowy. W praktyce wyglądało to tak, że kierownik wpadał raz na jakiś czas na budowę, z pieczątką, i bazgrał sobie coś tam na kolanie. Nie będę przytaczać tych wszystkich zapisów, bo dla inwestora (czyli dla mnie) nie ma to znaczenia. To kierownik ma wiedzieć, co wpisać do dziennika i za to właśnie (między innymi) otrzymuje swoje wynagrodzenie.


Najpierw więc trzeba kupić dziennik budowy. Czystą książkę w formacie A-4, do wypełniania. 
Gdzie to się kupuje? Pomyślałam sobie, że najprędzej w sklepie "Akcydensy - druki akcydensowe", tak samo jak kupuje się druczki do księgowości typu Ewidencja przebiegu pojazdu, Raporty kasowe, Polecenia wyjazdu służbowego (delegacje) i inne. Ale najbliższy sklep z akcydensami, jaki przyszedł mi do głowy, znajduje się na drugim końcu miasta.

Wstąpiłam więc do pierwszego lepszego sklepu papierniczego. Nie liczyłam specjalnie na sukces, ale pomyślałam, że może ekspedientka będzie w stanie mi doradzić, gdzie znajduje się najbliższy sklep z drukami. A tu miła niespodzianka - dziennik budowy można kupić w zwykłym papierniczym. Kosztuje 8 zł. Kupiłam uradowana, że nie muszę dłużej szukać.

Dziennik budowy posiada podwójne strony, a więc każdy wpis w nim wykonany musi być w dwóch egzemplarzach - w oryginale i kopii.
Niestety, ten dziennik który kupiłam nie posiadał stron samokopiujących się, a więc wpisy w nim robi się przy użyciu fioletowej kalki. 

Myślałam, że takie kalki to już całkowity przeżytek. Ja pamiętam je z czasów mojego dzieciństwa, gdy czasem mama zabierała mnie do swojej socjalistycznej pracy w biurze. Wtedy to bawiłam się w panią z biura, waliłam pieczątki jak pani z poczty i wypełniałam druki magazynowe przez kalkę właśnie. Wracałam z takiej zmiany upaprana tuszem i fioletowym, kalkowym bawnikiem, a mama się martwiła, jak ona dopierze te mankiety!
Kiedyś kupiłam dzieciakom takie fioletowe kalki, z sentymentu do mojego dzieciństwa. Naiwnie sądziłam, że będzie to dla nich fajna zabawa. Ale nic podobnego. W dobie dziesiejszych komputerów, tabletów i play station na fioletową kalkę moje dzieci zrobiły głośne Pffffff. Kalka zaległa sobie gdzieś na dnie szuflady. Aż tu nagle - łał! Wróciła do łask wraz z zaprowadzeniem dziennika budowy.

Dziennik budowy, poza podwójnymi stronami, ma jeszcze tzw. plombę. Czyli jest przedziurkowany dziurkaczem na wylot, przez wszystkie kartki, i przez otwory ma przewleczony sznurek, który na ostatniej stronie doklejony jest to okładki ostemplowaną przez urząd kartką. Wiadomo, żadna strona z dziennika budowy nie może zniknąć, żadna nie może być podmieniona. 
Może to wydawać się nieco dziwne, ale wcale nie jest, bo w razie - tfu tfu - katastrofy budowlanej, dziennik taki jest szczegółowo analizowany. Trzeba znaleźć błąd i wskazać winnego. A prawidłowy nadzór nad budową potwierdzają właśnie prawidłowe wpisy w dzienniku. 
W przypadku małych domów jednorodzinnych, jak nasz, zazwyczaj dziennik po zakończeniu budowy nie jest nigdy więcej potrzebny.
Ale pamiętam sytuacje z mojej pracy, gdy właśnie wpisy w dzienniku były kluczowymi argumentami i dowodami w sporach sądowych pomiędzy inwestorem a wykonawcą, kiedy toczyły się zajadłe wojny o grube odszkodowania za opóźnienia w budowach. Wpisy w dzienniku budowy były kluczowe aby rozstrzygnąć, z czyjej winy na budowie były przestoje. Gdy pewnego razu okazało się, że z dziennika wyrwana jest kartka, wybuchła niezła afera i sprawa oparła się o prokuraturę.
A więc dziennik budowy to poważna sprawa. 

Jak już kupiliśmy dziennik, należało wypełnić jego okładkę, czyli wpisać:
  • kto jest inwestorem - wiadomo, Klara i Marek Malinowsky
  • jaki jest rodzaj inwestycji - wiadomo, Budynek mieszkalny jednorodzinny
  • jaki jest adres budowy - wiadomo,
  • no i na koniec należało podać datę i numer pozwolenia na budowę.

Przy okazji chcę zaznaczyć, że dla naszej rozbiórki również musiał być zaprowadzony identyczny dziennik, z całą procedurą - i w tym miejscu podawało się datę i numer pozwolenia na rozbiórkę.

Po wypełnieniu pierwszej strony dziennik należało zanieść do Urzędu Miasta, do wydziału Urbanistyki i Architektury (możliwe, że nazwa tego wydziału jest inna, ale o coś takiego z grubsza chodzi). Tam należało pobrać i wypełnić specjalny druczek, który nazywał się "Wniosek o zarejestrowanie dziennika budowy". Nic tam trudnego się nie wpisuje, tylko dane osobowe, adres budowy i że chodzi o budowę domu mieszkalnego jednorodzinnego. Ale druk taki musiał być, a do niego dołączało się właśnie dziennik budowy oraz kopię ostatecznej decyzji o pozwoleniu na budowę. Pani urzędniczka zrobiła sobie specjalnie przerwę w rozmowie z koleżanką, żeby sprawdzić, czy na naszej decyzji jest pieczątka o tym, że jest ona ostateczna. 

Na druku tym wpisane było ponadto pouczenie, że o zamierzonym terminie rozpoczęcia robót inwestor - czyli my - musimy zawiadomić Powiatowy Inspektorat Nadzoru Budowlanego, co najmniej na 7 dni przed rozpoczęciem prac. O tym akurat nie wiedziałam, ale się właśnie dowiedziałam. A więc biurokracji ciąg dalszy nastąpi.

Pani w urzędzie, mocno zajęta rozmową z koleżanką, kiwnęła zniecierpliwiona, żeby zostawić ten wniosek, dziennik i kopię decyzji na stoliczku przy szafie i przyjechać odebrać dziennik za trzy dni.
Po trzech dniach grzecznie stawiliśmy się w owym urzędzie, odebrać dziennik. Pani, zajęta rozmową z koleżanką, powiedziała znudzona, żeby odszukać sobie swój dziennik w tej kupie dzienników ze stolika, wpisać go do zeszyciku - "tak jak tam się to wpisuje w tabelce, to się zorientujecie", pokwitować odbiór i już.
No to odszukaliśmy, wpisaliśmy się w zeszycik, pokwitowaliśmy sobie odbiór i już. A pani urzędniczka w tym czasie opowiadała koleżance zza biurka z naprzeciwka przepis na zrazy wołowe. Teraz żałuję, że w miejscu pokwitowania na napisałam na przykład przepisu na biszkopt. Byłoby przynajmniej śmiesznie.

Po trzydniowym pobycie w urzędzie miasta nasz dziennik zmienił się o tyle, że każda jego strona oraz sznurkowa plomba dostały urzędową pieczątkę. Poza tym na okładce pani urzędniczka dopisała numer dziennika i datę jego wydania.


Procedura zarejestrowania dziennika za nami. Wniosek o rejestrację dziennika i kopia decyzji o pozwoleniu na budowę zostały w urzędzie, zwrócono nam, a raczej wzięliśmy sobie ze stolika, sam dziennik.

Kolejny krok to wizyta w Powiatowym Inspektoracie Nadzoru Budowlanego, a więc wycieczka na drugi koniec miasta. Wizytę w tym miejscu musieliśmy odbyć dwukrotnie, bo nie wiedzieliśmy, że tam składa się dodatkowe dokumenty.

Otóż z PINB należy pobrać następujące czyste druki do wypełnienia:
  • Zawiadomienie o zamierzonym terminie rozpoczęcia robót budowlanych. Na zawiadomieniu tym znów wpisuje się numer pozwolenia na budowę, a także dane osobowe kierownika budowy. Ale w sumie nic tam trudnego do wypełnienia nie ma. Trzeba tylko pamiętać, aby zadeklarować datę rozpoczęcia prac jak upłynie 7 dni od wizyty w PINB - tak każą przepisy;
  • Oświadczenia kierownika budowy - że podejmuje się on pełnić obowiązki kierowania budową. Druk ten osobiście musi wypełnić kierownik. Musi podać w nim numery swoich uprawnień budowlanych, dane osobowe, adres i jakieś tam inne detale. No i koniecznie musi się podpisać. Ale to każdy kierownik już wie najlepiej, co on tam musi powpisywać. 
Tak więc do PINB należy wrócić:
  • z wypełnionym przez siebie zawiadomieniem o terminie rozpoczęcia,
  • z wypełnionym przez kierownika budowy oświadczeniem,
  • z kopiami uprawnień kierownika budowy,
  • z kopią decyzji o pozwoleniu na budowę,
  • z zarejestrowanym w urzędzie miasta, zanumerowanym dziennikiem budowy.
I wtedy pani w sekretariacie PINB zabierze wszystkie załączniki, na ostatniej stronie, na okładce dziennika budowy, przywali pieczątkę Inspektoratu Nadzoru Budowlanego i znudzonym tonem, nie podnosząc głowy znad papierów, powie:
- Można zaczynać budowę. Pierwszy wpis najwcześniej za 7 dni.

I już. Wielkie rzeczy dziennik. Raptem dwie wizyty w urzędzie miasta, trzy dni czekania i dwie wizyty w PINB. Ukochany, biurokratyczny, umiłowany kraj :)

Dziennik budowy ma się znajdować na budowie, na wypadek kontroli z PINB trzeba go mieć i pokazać. Pod rygorem kary grzywny. W praktyce - jak mówił nasz kierownik - jeszcze w życiu nie zdarzyła mu się sytuacja, aby PINB jeździł po placach budów i sprawdzał dzienniki. Ale prawo tak właśnie stanowi. 

środa, 21 maja 2014

16. Prąd podłączony, uff

Z papierem podpisanym przez elektryka udaliśmy się do elektrowni, aby zgłosić gotowość do przyłączenia i aby umówić termin zainstalowania licznika i podłączenia naszej prowizorki do sieci.
Pan Michał z elektrowni mówił, że sprawy te załatwiane są szybko, najdalej w ciągu tygodnia prąd powinien być. Nasza ekipa budowlana wchodzi na budowę za dwa tygodnie, sądziłam więc, że mamy zapas.

W elektrowni okazało się, że przyłączenie do sieci nie jest możliwe, bowiem nasze warunki przyłączenia się przeterminowały. O miesiąc! A więc musimy załatwiać aneks, pisać podanie, aby elektrownia przedrukowała ten sam dokument raz jeszcze, tylko z nową datą. Ale o tym już było.

Wreszcie udało się umówić terminy.
Najpierw przyjechał pan z PGE Obrót, aby zainstalować licznik w naszej skrzynce na słupie. Otworzył skrzynkę, popatrzył i rzekł:
- Niestety, nie mogę założyć licznika. Macie zły bezpiecznik.
- Jak to zły? - ciśnienie mi skoczyło - co z nim nie tak?
- W dokumentach macie 6 amperów, a tu jest założony 10 amperów. Elektryk musi wymienić. Nie poradzę.  

Oj, zdenerwowałam się. Dzwonię to elektryka, ale ten nie odbiera. No tak, mówił, że wyjeżdża na urlop, na Kretę!
Wtedy do akcji wkroczył Marek.
- To jaki ten bezpiecznik ma być? Chyba nie powinno być problemów z wymianą?

Facet był fajny i nie piętrzył problemów. Wyjaśnił Markowi, o jaki bezpiecznik chodzi, w którym miejscu należy sprawdzić na nim oznaczenia, żeby na pewno kupić dobry.
- Dobra, to niech państwo sobie załatwią nowy bezpiecznik. Wiecie, że formalnie to powinien zmienić go elektryk? No, to zadzwońcie jak będziecie gotowi. Ja dziś robię na tym terenie do 15-ej, to podjadę jeszcze raz. Nie ma przecież sensu, żebyście znowu jechali do zakładu i umawiali podłączenie licznika od nowa.

Najbliższy dział elektryczny znajduje się w Manufakturze, w markecie Leroy Merlin. Jedziemy. Znaleźliśmy odpowiedni regał w wielkim sklepie, z mnóstwem różnych bezpieczników. Były 10A, 4A, 12A, ale 6A nie! Poprosiliśmy o pomoc pracownika sklepu, który przyszedł, popatrzył, poszukał i stwierdził,
- No, tu powinien być 6 amper, widzi pan, nawet jest cena. Ooo, nie ma już? No to wyszły.
Coraz lepiej.

Internet w telefonie to podstawa. Szukamy więc najbliższego sklepu elektrycznego. Jest. Niedaleko. Mamy adres, mamy numer telefonu, więc najpierw dzwonimy, żeby na darmo nie jechać. Żeby znów się nie okazało, że 6 amper akurat wyszły!
Są.

Po chwili byliśmy w sklepie, kupiliśmy piękny, nowy, biały bezpiecznik, który w ogóle nie przypominał bezpiecznika z moich wyobrażeń. Bo ja z dzieciństwa znałam całkiem inne bezpieczniki, takie ceramiczne, okrągłe, jak małe buteleczki. Gdy w naszym mieszkaniu wysiadały korki, tato wykręcał taki bezpiecznik znad drzwi w przedpokoju, żeby go "zawatować" drutem, i naprawiał prąd, czynił jasność.  
No więc kupiliśmy całkiem inny bezpiecznik. Do tego jeszcze wkrętak gwiazdkowy, żeby było jak odkręcić śrubki i przytwierdzić kabelki.


Marek wykręcił nieodpowiedni bezpiecznik, poodpinał wszystkie kabelki i stwierdził, że to naprawdę żadna filozofia. Tym bardziej, że kabelki mają różne kolory, identyczne z oznaczeniami na bezpieczniku. Dla Marka to łatwe, bo w kablach siedzi od lat. Ciągle jakieś lutuje, przykręca, zmienia im wtyczki i "dżeki". Uporał się z tym moment. Mój bohater!
Zanim zadzwoniliśmy po pana od liczników, postanowiliśmy jednak skonsultować podłączenie z jakimś elektrykiem. Bo niby wszystko łatwe, ale jakby miało się coś stać, to kryminał tak grzzebać się w prądzie bez uprawnień. 
Nasz sąsiad, który akurat był na podwórku,  powiedział, że przecież obok, dwa domy dalej, mieszka jeden elektryk. Zadzwonił po niego. Tamtern przyszedł, obejrzał i zatwierdził. Jest ok. Prawda, że fajnych mamy sąsiadów? Szkoda, że wcześniej nie znaliśmy się z sąsiadem-elektrykiem. 


Zadzwoniliśmy po pana od liczników. Przyjechał, sprawdził dokładnie, czy wszystkie kabelki są dobrze podłączone. Potwierdził, że w porządku i założył licznik. Podpisaliśmy protokół odbioru i pojechał. Naprawdę miły człowiek. Jeśli znacie pana od liczników z Łodzi, to pozdrówcie go ode mnie :)

Następnego dnia przyjechała ekipa podłączać nasz warkocz do słupa na ulicy. Przyjechali we trzech, wielkim samochodem z tzw. "zwyżką", czyli z podnośnikiem, który na końcu ma balkonik.
Weszli, obejrzeli słup, sprawdzili, że licznik już jest, więc w zasadzie można zaczynać.
- No to hak i zaciski poproszę - powiedział jeden.
- Jaki hak?
- Nie macie haka? No to nic z tego. Nie podłączymy. Elektryk niech se poczyta, to jest w warunkach i niech wszystko załatwi jak należy, a nie tak. To my jedziemy. Do widzenia. - i ruszyli w kierunku samochodu.
- Zaraz zaraz, panowie, chwileczkę. Moment. Proszę nam powiedzieć, czego tu brakuje, to załatwimy. Jaki hak? Jak wyglądają te zaciski?
- To niech wam elektryk powie. My tu nie mamy czasu. Mamy jeszcze inne roboty do ogarnięcia. 
- I co dalej? Jak już załatwimy te braki, to kiedy znów przyjedziecie, żeby to podłączyć?
- A, to my już nie wiemy. Trzeba pojechać na Tuwima, to oni tam uzgodnią jakiś nowy termin.
- Chyba żart. Przecież na nowy termin będziemy czekać z tydzień!


Foto: http://www.elnord.pl/osprzet-kablowy,13,pl.htm

Przypomniało mi się, że mam w samochodzie te nieszczęsne warunki przyłączenia. Pobiegłam po nie i poprosiłam panów, żeby mi pokazali palcem, gdzie jest napisane o jakichś hakach i zaciskach. Szukali, czytali i nie znaleźli. Ale i tak się upierali, że elektryk to powinien wszystko wiedzieć.
Gdy potem, w domu, na spokojnie, prześledziłam wszystkie papiery, doszukałam się, że zakup osprzętu niezbędnego do przyłączenia leży po stronie inwestora. Było to napisane w jakimś regulaminie, na stronie internetowej, w warunkach ogólnych. W treści samej umowy ani w treści warunków nie było o tym ani słowa. Sądziłam, podobnie jak nasz elektryk, że wymagany osprzęt to słup, skrzynka, warkocz, bezpiecznik, uziemienie no i hak na naszym słupie.
Zaczynałam nabierać podejrzeń, że działanie tych panów to zemsta za to, że zleciliśmy zrobienie prowizorki elektrykowi spoza układu. Ale może się wkręciłam.

O rany. Faceci byli straszni.
Czepili się jeszcze, że kable w zamykanej na klucz skrzynce nie są osłonięte plastikową rurką. Nie wystarczyło, że na zewnątrz, poza skrzynką, osłona była, to taka niebieska elastyczna rura na kablach. Nasz elektryk specjalnie ją kupował - bo wiedział, że osłona ma być. Ale nie wiedział, że w środku skrzynki też!
Marek się dziwił, czemu to ma służyć, przecież skrzynka jest zamykana na klucz. Poza tym u poprzedniego właściciela tejże prowizorki w środku żadna osłona nie była montowana i jakoś prąd podłączyli. Ale u nas musi być.

Marek się poddał. Poprosił tylko, żeby panowie wyjaśnili mu, o jakie zaciski chodzi, czego mamy szukać w sklepie. Jeden z facetów wskoczył na pakę samochodu, otworzył skrzynię, wyjął zacisk:
- O, taki - pokazał i schował.
- No przecież pan ma zaciski? - powiedziałam - To może my je od was odkupimy? I wtedy podłączycie nam ten prąd?
- To nie są na sprzedaż. Musicie mieć swoje.
I pojechali.

Myślałam, że dostanę szału. Najpierw miałam ochotę rozszarpać tych facetów, a potem naszego elektryka, na Krecie! Mówił, że hak założył i co?

Spojrzałam na nasz słup, weszłam w krzaki, żeby zobaczyć go z każdej strony i krzyknęłam do Marka:
- Ty! Zobacz! Przecież tu jest hak! Na haku wisi zwinięty ten, no, warkocz!
- No jest. No to ja już nie wiem, o co im chodzi - powiedział Marek.
- Gonimy ich! Oni są wielkim samochodem, szybko nie mogą jechać, złapiemy ich.
- Ty jesteś nienormalna! No i co im powiesz?
- Powiem im, że hak jest i niech nam sprzedadzą te zaciski. A rurkę w środku zamontujemy potem. przecież musimy mieć ten prąd! Chodź!
- Dobra, ale ty z nimi gadasz.
No i zaczęliśmy pościg. Nie trwał długo. Panowie zaparkowali swój duży wóz pod sklepem, dwie ulice dalej,  jeden z nich robił zakupy.

Wysiadłam do nich i zagadałam:
- Panowie, bo ja jeszcze w sprawie tego podłączenia. Nam naprawdę bardzo zależy, żeby to dziś załatwić. Ekipa ma zaczynać roboty, a bez prądu się nie da. Mówiliście, że nie ma haka, ale ten hak tam jest! Z tyłu! Możecie pojechać i sprawdzić.
- Na pani słupie to hak jest. Ale potrzebny jest jeszcze drugi hak, dla nas, żebyśmy go zamontowali na naszym słupie, tym na ulicy, betonowym, gdzie jest wysokie napięcie.
- I naprawdę tak nas z tym zostawicie? Bądźcie ludźmi. Dogadamy się przecież - zaczęłam żebrać.
Ups, to była chyba sugestia czegoś nielegalnego. Ale zadziałało.
Popatrzyli po sobie.
- No dobra. To zaraz tam do was wrócimy.


Wrócili. W swojej skrzyni mieli i hak, i zaciski,  i elastyczną rurkę plastikową, czyli osłonkę na kable.
Najdłużej facet mocował się z założeniem tej osłonki, całkiem chyba zbytecznej. Aby ją założyć musiał odkręcić kable od licznika, wsunąć je w tunel rury i znów przykręcić. Z przykręcaniem kabli słabo sobie radził, kilka razy kable mu wypadały, a on wtedy wypowiadał pod nosem brzydkie słowa. Marek robił to o wiele sprawniej.
Rurka była za długa, kable się nie mieściły. Facet wciskał je na siłę, zaginając i podginając. Odwalił taką fuszerę, że głowa mała. Teraz to dopiero było niebezpiecznie. Ostatecznie skrócił rurkę i kable były w nich schowane tylko częściowo. Na dole natomiast, przy samym wejściu do licznika, kable były na wierzchu, w dodatku całe powyginane. Sens tej śmiesznej osłonki w jego wykonaniu był żaden. 
Marek stuknął mnie w łokieć "Ale paprok!".

Wreszcie podłączyli. Jeden sterował podnośnikiem z kabiny szoferki, drugi wzniósł się w balkoniku ponad drzewa, a trzeci tylko patrzył. Okazało się, że hak na słupie betonowym jednak jest. Został przecież po starym, zdemontowanym przyłączu. Przy pomocy zacisków podłączyli warkocz, który opletli kilkakrotnie na haku. Podłączenie robił inny facet, niż ten od osłonki. Całe szczęście, w końcu to wysokie napięcie.
Do dziś nie jestem pewna, czy panowie zasadnie wymagali od nas haka i zacisków. Po powrocie z Krety nasz elektryk przepraszał nas najmocniej, że się pomylił i założył zły bezpiecznik. Natomiast co do rzekomego obowiązku posiadania dodatkowego haka i zacisków dla panów z elektrowni upierał się, że pierwsze słyszy i że pierwszy raz spotkał się z takim wymogiem. "Zresztą, gdyby nie musieli mieć swoich haków i zacisków, to po co by je wozili w skrzyni na samochodzie?".  

Prąd jest. prowizorka działa.

I to w zasadzie koniec historii.
O "podziękowaniu" za ich "usługę", wykonaną w ramach obowiązków służbowych, na podstawie umowy o pracę z elektrownią, pisać nie będę. Sami sobie dopowiedzcie co chcecie. Zapłacilibyście takim naciągaczom? Przecież wykonali tylko swoje obowiązki służbowe, i to w godzinach pracy?

Na dostawy prądu monopol się skończył. Firma PGE Obrót walczy o klienta, który może wybrać innego dostawcę. I to się czuje. Oni wiedzą, że ponieważ klient płaci, to jest ważny. I o klienta trzeba dbać, bo sobie pójdzie do kogoś innego po prąd. W ostatnim czasie PGE Obrót ustawiło nawet w swojej hali-poczekalni miłą, ładną panią, której zadaniem jest informować zdezorientowanych klientów, w którym okienku co się załatwia. Faktycznie, był tam chaos z kolejką, więc zaradzili.

PGE Dystrybucja to póki co monopolista. Nie ma innego wariantu, żadnej konkurencji, żadnej alternatywy. Klient płaci bo musi. I nikt w tej firmie nie czuje, że trzeba go za to szanować. Klient i tak nie ucieknie do konkurencji, bo konkurencji nie ma.

Takie nasze polskie piekiełko. Wszyscy skazani na PGE Dystrybucja - monopolistę w dystrybucji prądu, i wszyscy skazani na Pocztę Polską - monopolistę w przesyłkach listowych.
Czytałam kiedyś, że linie energetyczne nie powinny być prywatyzowane, bo zagraża to bezpieczeństwu energetycznemu państwa. Pewnie tak, nie znam się na decyzjach globalnych. Ale nikt mi nie wmówi, że tak, jak jest teraz, jest dobrze. Dla mnie, jako małego klienta, nie bardzo. A może po prostu miałam pecha do ludzi? 

wtorek, 20 maja 2014

15. Prowizorka budowlana - bynajmniej nie prowizoryczna

Co to jest prowizorka budowlana?
Kiedyś myślałam, że to nieudana budowla, zbudowana prowizorycznie, czyli niedoróbka, bubel, no prowizorka po prostu. Ale dziś wiem, że nic z tych rzeczy.


Prowizorka budowlana to potoczna, funkcjonująca powszechnie, nazwa tymczasowego przyłącza prądu. Nie jest ono bynajmniej prowizoryczne, bo musi być wykonane zgodnie z wszelkimi przepisami i normami, i to przez uprawnionego elektryka, który poświadcza własnym podpisem, że prąd z takiej prowizorki nadaje się do bezpiecznego wykorzystywania.

Mniej więcej wiedziałam, że skrzynkę z licznikiem umieszcza się na słupie. Trzeba będzie kupić słup, to na pewno. Ale jaki? Gdzie? I co jeszcze trzeba kupić?

Zadzwoniłam do ukochanej elektrowni zasięgnąć informacji. Okazuje się, że przez telefon można dowiedzieć się o wiele więcej, niż podczas bezpośredniej wizyty. Zwłaszcza, gdy na początku człowiek się przedstawi i zapyta rozmówcę po drugiej stronie kabla:
- A przepraszam, z kim mam przyjemność?
Wtedy facet, chciał nie chciał (ten co z nim gadałam nie chciał) musi podać swoje nazwisko, bo przecież nie rozmawia jako osoba prywatna, ale reprezentuje elektrownię.
- A po co pani moje nazwisko? - zaniepokoił się facet z elektrowni.
- Po nic. Ja się przedstawiłam, więc chcę także wiedzieć, z kim rozmawiam.
No i podał.

Oto, czego się dowiedziałam od tego niechętnego na początku, a ostatecznie miłego faceta:

  • W elektrowni osobno załatwia się zamontowanie licznika i osobno przyłączenie prądu. A więc w sprawie mojego przyłącza na działkę przyjadą aż dwie ekipy, i to w różnych terminach, różnymi samochodami, bo pracuja w dwóch różnych spółkach. Pomyślałam, że taka rozrzutność jest jednym z powodów, dla których prąd jest taki drogi. Każdy rozsądny człowiek wolałby załatwić taką sprawę za jednym razem, ale elektrownia woli jeździć dwa razy.
  • Należy kupić słup. Pan powiedział, że najlepiej niech to będzie drewniana kantówka (czyli o przekroju prostokąta lub kwadratu), zazwyczaj stosuje się przekrój 12 x 12 cm. Słup ma mieć co najmniej 4 m długości i musi być wkopany pionowo, głęboko w ziemię, nad którą ma wystawać na ok. 2,5 m. 
  • Na końcu słupa musi być hak - to na nim zawiśnie gruby kabel, tzw. warkocz.
  • Należy też kupić szafkę licznikową z zabezpieczeniami i wizjerem do licznika. 
  • Ponadto należy kupić warkocz, czyli gruby, specjalny kabel w otulinie. Warkocz musi być odpowiednio długi, z zapasem ok. 2 m. 
  • Potrzebne też będą zaciski i uchwyty - nie wiem, o co chodzi, przekażę to elektrykowi. 
  • Elektryk wykonujący przyłącze musi mieć uprawnienia, musi stosować się do warunków przyłączenia. 
  • Gdy już elektryk zrobi słup z szafką, powinien razem z nami stawić się w elektrowni w celu podpisania CERTYFIKATU (pisałam o nim w poprzednim poście). 
  • Kolejne etapy pan opisał po krótce, że sprzedawca prądu (PGE Obrót albo jakiaś inna firma, którą sobie wybierzemy - bo teraz prąd można kupować od kogo się chce), zamontuje licznik i zgłosi go do PGE Dystrybucja. A PGE Dystrybucja przyjedzie i podłączy. 

Tak czy siak konieczny jest elektryk. Zapytałam pana, tak już prywatnie, czy czasem nie mógłby mi polecić jakiegoś elektryka z uprawnieniami. bo ja żadnego nie znam. Pan był ostrożny, ale zadeklarował, że spróbuje pomóc. Poprosił mnie o podanie mojego numeru telefonu, to jak kogoś znajdzie, to ten ktoś się skontaktuje. 

No i skontaktował się ktoś. Po południu miałam telefon z pytaniem "Podobno szuka pani elektryka?". Pan ów był bardzo miły. Umówiliśmy się na działce na spotkanie, gdzie obiecał wszystko wyjaśnić. 

Przyjechali, we dwóch. 
Wysiedli z samochodu i ... kogo ja widzę? Pan Michał, we włsanej osobie. Z kolegą.

Pan Michał się przywitał, jakby nigdy nic. Zupełnie jakbyśmy nie stoczyli kilku słownych batalii w elektrowni.
- A, to pan? My się już znamy, prawda?
- My? Nie przypominam sobie. - szedł w zaparte. 
- Doprawdy? No, dobra, Nieważne. 
- A, już chyba kojarzę. - przynzał w końcu.

Panowie byli przesympatyczni. Zapewniali, że o nic się nie musimy martwić. Podłączenie będzie wykonane, i to nawet bez naszego zaangażowania w sprawę. Wystarczy dać im pełnomocnictwo na piśmie i zapłacić 2 500 zł.
- I to już cena za wszystko. Nic panią nie interesuje - zapewniali.  
- O łał, nie spodziewałam się aż takiej kwoty - powiedziałam całkiem szczerze. 
- No, tyle to kosztuje, niestety. 

No, niestety, nie. Po pierwsze za drogo, a po drugie chyba jednak nie pan Michał. I nie chodzi o to, że jest pracownikiem elektrowni i że robi fuchy po godzinach pracy. Każdy chce dorobić do pensji i ja to rozumiem. 
Ale chodzi o to, że nie lubię ludzi o dwóch obliczach. A on był wybitnie fałszywy. Z aroganckiego faceta zza biurka w elektrowni teraz zamienił się w anioła "do rany przyłóż". No przesłodki on ci. Do pożygania. 

Postanowiłam zachować moją opinię o tym panu dla siebie i grzecznie się wycofać. 
- Cóż, bardzo panom dziękuję za przyjazd i fatygę. Niestety, naprawdę w tym momencie wasza cena jest nie do zaakceptowania. Spóbuję poszukać jeszcze. 
- No jasne. Rozumiem. Nie ma sprawy - odpowiedział nawet przyjaźnie pan Michał. 
Ja chyba nie umiem kłamać i on wyczuł, że go nie lubię. I może dlatego na koniec pokazał ludzką twarz, w obawie, żebym mu nie narobiła kłopotów w tej elektrowni, żebym nie napisała jakiegoś donosu albo skargi. Bo sam z siebie doradził, życzliwie:
- A kiedy pani zaczyna tą budowę?
-  W przyszłym roku, w lipcu - odpwiedziałam. 
- No to po co pani teraz chce zakładać prowizorkę? Bez sensu. Za każdy miesiąc będzie pani płacić opłatę stałą 40 zł, nawet gdy nie będzie żadnego zużycia. Niech się lepiej pani wstrzyma, załatwi elektryka na wiosnę i zgłosi się do podłączenia tuż przed wejściem ekipy budowlanej. 

No to ja już sama nie wiem, czy ja lubię tego pana Michała, czy nie. Lubię - bo o tym powiedział prywatnie. Nie lubię - bo o tym nie powiedział służbowo. Grunt, że ostatecznie dobrze wyszło. Wprawdzie oczekiwanie z przyłączem spowodowało, że nasze warunki przyłączenia się przeterminowały i w ostaniej chwili, w nerwach, musiałam występować o aneks, ale nic to. Parę groszy w kieszeni zostało. 

Odłożyliśmy sprawę prowizorki do wiosny, w mięczyczasie szukając elektryka. 

Elektryk się znalazł - znajomy znajomego zna takiego jednego, który ma uprawnienia i jest fajny i na pewno pomoże.  

Faktycznie. Elektryk spoko gość. Przyjechał do nas do domu, wziął do ręki warunki, poczytał, pokiwał głową, że wszystko jasne.
Swoją pracę, czyli uzbrojenie słupa w hak, wkopanie go w ziemię, zamontowanie skrzynki, bezpiecznika i uziemienia, wypełnienie i podpisanie papierów dla elektrowni - wycenił na 250 zł.
Jaki będzie koszt materiałów - nie umiał powiedzieć, bo dawno nie miał do czynienia z prowizorkami. Ale szacował, że nie przekroczymy 1000 zł. Doradził także, żeby poszukać prowizorki używanej, bo ludzie po zakończeniu budowy pozbywają się ich za pół ceny.

Tak właśnie postanowiliśmy zrobić. Uzgodniliśmy z panem elektrykiem, że jak już znajdziemy jakies oferty, to podeślemy mu linki, żeby sprawdził, czy "to" się nadaje dla naszych potrzeb.

Ogłoszeń w sieci pod tytułem "Sprzedam prowizorkę budowlaną" jest naprawdę wiele. Spośród kilku ofert pan elektryk wybrał jedną, z następującym opisem:

Witam, sprzedam prowizorkę budowlaną z całym osprzętem gotową do podłączenia na budowę wraz z kablem około 20 metrów.
Prowizorka używana przez okres budowy, jak nowa.
Markowy osprzęt firmy Moeller (bezpieczniki topikowe główne, wyłącznik różnicowoprądowy, wyłączniki nadprądowe).
Rozdzielnica na licznik 3 fazowy. Zamykana na klucz.
Cena: 499zł
Kontakt telefoniczny: 6XX-5XX-8XX
Dowiozę w okolicach Łodzi gratis.

Do opisu dołączone były zdjęcia.



Zgodnie z deklaracją, pan z ogłoszenia przyjechał pod blok i przywiózł urządzenie i kabel w bagażniku. Dowiedzieliśmy się, że wszystko to kupił nowe za 1000 zł, więc sprzedaje za pół ceny. Pasuje nam.

Pora na słup.
Ma mieć długość 4 m, a więc do bagażnika się nie zmieści. Marek stwierdził, że na dachu też takiego długiego elementu nie wolno przewozić, bo grozi to mandatem, no i jakby to spadło to ... no.
Jeden facet nam powiedział, że on swój słup przywiązał liną do haka i przywlókł po ziemi za samochodem. Ale razem z kolegą jechali w nocy, na dwa samochody, i mieli do przejechania tylko dwie przecznice, na obrzeżach miasta, gdzie nie ma ruchu (w nocy żadnego).

Takie rozwiązanie wydało nam się jeszcze głupsze, niż przewożenie słupa na dachu. Musimy kupić słup wraz usługą transportu. Pytanie tylko gdzie?

Wykonałam telefony do kilku tartaków, ale w każdym z nich zostałam wyśmiana:
- Pani, z jednym słupem nikt nie będzie jechał. To się pani w ogóle nie opłaca, bo ten transport będzie kosztował trzy razy więcej, niż słup. Zresztą my się takimi małymi zamówieniami nie zajmujemy. Chyba, że pani sobie po to przyjedzie, to wtedy tak.
Słup w tartaku mogliśmy kupić za 50 zł, ale bez transportu.

Co wobec tego? No oczywiście, CASTORAMA!
W Castoramie słupy są, nawet zaimpregnowane, w kolorze zielonym. Jeden słup kosztuje 49 zł, a koszt jego transportu to 38 zł. I przywożą od ręki.

Kierowca z Castoramy załadował słup, wziął od nas adres dostawy i powiedział:
- To jadę. Zobaczymy kto będzie pierwszy na miejscu, he he.
Wsiedliśmy do naszego osobowego wozu, poparzyliśmy na ciężarówkę Castramy i Marek stwierdził:
- Nie ma szans. Będziemy pierwsi.
- Przestań! Chyba nie chcesz się z nim ścigać po mieście?
- Nie nie, chcę tylko być pierwszy na działce - rzekł rozbrajająco.
Ja chyba nie rozumiem facetów!

I kto był pierwszy? Oczywiście Castorama! Bo mój małżonek, który chronicznie nienawidzi korków, gdy tylko widzi na horyzoncie stojące auta natychmiast zmienia trasę. Jeździmy więc często przez osiedla, między blokami, po polnych drogach, między garażami. Drogi poboczne mamy obcykane już niemal w całej Łodzi, w trzech dzielnicach na pewno.
Tym razem Marek także postanowił sobie "przyspieszyć" jazdę i zjechał z głównej ulicy. Napotkał po drodze kilka zakazów skrętu w lewo (w Łodzi to norma), dwa z nich złamał, ale przy trzecim nie dało rady. W dodatku władowaliśmy się na przejazd kolejowy i zamknęli nam szlaban przed nosem.
Gdy dojechaliśmy na działkę, kierowca z Castoramy zdążył już wypakować z samochodu dostawczego nasz słup i przywitał nas wesoło:
- Co tak długo he he. A mówiłem, że będę pierwszy!
- Po prostu daliśmy panu wygrać - powiedział rozbawiony Marek.

Castorama odjechała, a my wniesliśmy we dwoje słup na działkę. Położyliśmy go za garażem, podkładając dwie cegły. Schował się w trawie i czekał na elektryka.

Potem nasz elektryk przyjechał do nas do domu, zabrał skrzynkę i kabel, wziął klucz od działki i zamontował prowizorkę, nie wiemy nawet kiedy.
Elektryk wypełnił papier dla elektrowni, czyli oświadczenie, że instalację wykonał zgodnie z przepisami (pisałam o tym w poprzednim poście), dał nam kserokopię swoich uprawnień elektrycznych i powiedział, że teraz możemy załatwiać resztę z elektrownią.
Za usługę wziął 250 zł plus 50 zł za kupione materiały (hak, bezpiecznik, jakieś wkręty - faktycznie tyle to kosztowało).
A więc zamiast 2 500 zł prowizorka kosztowała nas niecałe 900 zł. Lubię to :)



Teraz czekało nas:
  • zgłasić gotowość przyłączenia w elektrowni
  • umówić dwie ekipy z dwóch różnych spółek energetycznych:  jedną na zamontowanie licznika, drugą na podłączenie przyłącza tymczasowego do sieci energetycznej. 

Ale o tym opowiem w kolejnym poście. Zdradzę tylko, że łatwo nie było.