Gmach gazowni jest wielce okazały. To piękny, oszklony
wieżowiec odbijający niebo na niebiesko. I na tym w zasadzie moje pochwały na
temat gazowni mogę zakończyć. Piękny budynek, reszta niepiękna.
Foto: http://galeriamiastalodzi.blox.pl/2010/11/Wiezowiec-Gazowni-Lodzkiej-Wiezowiec-powstal-w-1.html
Pierwszy zonk to totalny brak parkingu. Projektanci
przestrzeni uwzględnili wokół wieżowca rozległe
skwery i trawniki. Nie przewidzieli natomiast miejsca dla zmotoryzowanych
uznając, że w mieście liczącym niemal 800 tys. mieszkańców pod instytucją,
która z definicji ma służyć obsłudze petentów, parkingi nie są potrzebne.
Kretyni. Ale co zrobisz? Nic nie zrobisz.
Straż Miejska prawie mieszka pod budynkiem gazowni,
codziennie bowiem zgarnia tam żniwo,
wlepiając mandaty kierowcom parkującym na trawniku.
Wysiadając z samochodu dostrzegliśmy kilka aut z blokadami
na kołach. Postanowiliśmy więc nie prosić się o mandat i nie parkować na łysym,
rozjeżdżonym placu uznawanym przez Straż Miejską za trawnik. Ja z panią Teresą
wysiadłyśmy pod budynkiem, a Marek pojechał szukać legalnego miejsca
parkingowego. Długo go nie było.
Wieżowiec gazowni można spokojnie nazwać luksusowym biurem
podawczym. To taka wielka kancelaria, gdzie niczego się nie dowiesz, nikogo o
nic nie można spytać bo nikt nic nie wie i nikt tam nie jest od udzielania odpowiedzi. Jedyne co
możesz zrobić w tym budynku to złożyć pisemny wniosek, i to wyłącznie na ich
formularzu. Pójście do gazowni ze zwykłym podaniem nie ma sensu, bo podanie to
nie będzie przyjęte a pan zza lady będzie ci kazał przenieść to, co napisałeś w
podaniu, na ich wielowariantowy formularz.
Formularz ma kilka stron do wypełnienia i milion opcji do wyboru. Uzupełnić pole, zakreślić, niewłaściwe skreślić, właściwe podkreślić i mnóstwo gwiazdeczek do szukania na dole strony o co chodzi. Zaczynasz to wypełniać i gdy druk
każe ci po raz piąty podać swój adres i pesel, zaczynasz mieć pianę na ustach.
Jakieś mądre głowy pracowały nad tym pięknym wizualnie dokumentem, z którego
wyłowić sens i treść jest niezwykle trudno. Węszę w tym jakieś ISO albo inne
próby standaryzacji.
Nie umieliśmy wypełnić tego wniosku. Chodziło nam tylko o
przepisanie umowy, aby zamiast pani Teresy odbiorcą gazu byli nowi właściciele,
ale takiej ewentualności formularz nie przewidział.
Gdy doszła nasza kolejka i
udało nam się stanąć oko w oko z panem zza lady, pan ten kazał nam gdzieś tam na
dole strony, na marginesie, wcisnąć drobnym pismem krótki opis, o co nam chodzi. No mówiłam, że chcę złożyć podanie!
Gdy już to napisałam
pan łaskawie wziął od nas FORMULARZ, żeby przeklepać go w komputer.
Gdy sprawdził nasz akt notarialny i wyszukał w bazie danych
naszą działkę, stwierdził, że nie ma żadnej umowy na dostawę gazu dla tej
nieruchomości. Niczego więc nie trzeba przepisywać, bo umowa nie istnieje.
Jedyna adnotacja jaka widniała w systemie to „Licznik gazu zdemontowany w roku
2003”.
Pani Teresa dopiero wtedy opowiedziała nam, jak to było z
tym gazem. Ponieważ nie były płacone rachunki, to gazownia przyjechała, zdjęła
licznik i gazu już nie było. To znaczy w ogóle był, ale nie było. A umowa
gdzieś zginęła.
Cóż, cała nasza wyprawa do gazowni w celu przejęcia umowy okazała
się zbyteczna.
Aby zawrzeć nową umowę na dostawę gazu, trzeba najpierw
przyłączyć gaz. Aby to zrobić trzeba zaprojektować nowe przyłącze gazu w
projekcie budowlanym. Aby powstał projekt budowlany ,na podstawie którego
udzielane będzie pozwolenie na budowę, potrzebne jest pismo z gazowni, że
przyłączenie domu do instalacji gazowej jest możliwe – to tzw. promesa. I tego
właśnie pisma pan zza lady nie chciał nam dać. Bo tu się niczego od ręki nie
załatwia i trzeba złożyć wniosek na FORMULARZU, to oni rozpatrzą i odpowiedź
przyjdzie pocztą.
Nie dało się z tym facetem ustalić żadnych konkretów.
Zwodził nas, że oni tu nie mają podglądu do danych, że to załatwia inna filia,
bo oni są tylko od przyjmowania wniosków a de facto sprawy merytoryczne
rozpatrywane są na Targowej albo w Warszawie – zależy jakie.
Wyszliśmy z tego budynku z niczym, zmarnowawszy półtorej
godziny i kupę nerwów. Marek oznajmił, że nigdy więcej tu nie przyjedzie, bo ich
wszystkich pozabija.
- Proszę cię, załatwiaj te cholerne papiery beze mnie. Skąd
ty bierzesz taką anielską cierpliwość? - zapytał mnie.
- No wiesz. Lata pracy w charakterze urzędnika nauczyły mnie
cierpliwości do papierów. I sprawdza się stara zasada, że na gębę niczego nie
da się załatwić. Jedyna słuszna droga to pisać, pisać i jeszcze raz pisać.
Wróciliśmy do domu i od razu zasiadłam do komputera.
Znalazłam w Internecie adres gazowni i napisałam PODANIE, że uprzejmie proszę o
pisemne potwierdzenie, że moja działka jest uzbrojona w instalację gazową i że
istnieje techniczna możliwość przyłączenia do niej nowego, projektowanego domu
mieszkalnego jednorodzinnego. Zaznaczyłam także w moim PODANIU, że jest to potrzebne do wykonania
projektu oraz uzyskania pozwolenia na budowę. Załączyłam do PODANIA kopię aktu
notarialnego, na której napisałam „Za zgodność z oryginałem poświadczam - Klara
Malinowski” (żeby nie mieli pretekstu do uwalenia podania z powodu
niekompletnych dokumentów) i wszystko to wysłałam na adres gazowni listem
poleconym za zwrotnym potwierdzeniem odbioru.
Po trzech tygodniach dostałam na mój adres domowy pismo z
gazowni, że TAK, jak najbardziej, wykonanie przyłącza jest możliwe i nie ma z
tym żadnego problemu.
Można?
Dalej za warunkami przyłączenia biegał już pan Piotr i
załatwiał te ich formularze na podstawie naszego pełnomocnictwa.
Ok. Umowy nie ma, licznik zdjęty, projektować można, ale co
z rozbiórką? Ten gaz gdzieś w ziemi, w jakiejś rurce jest. Nie możemy tak
po prostu wpuścić koparki i rozwalać, bo jeszcze wysadzimy w powietrze pół
dzielnicy.
Pan zza lady niczego w tej sprawie nie umiał nam doradzić, bo oni się tym nie zajmują. Odesłał nas na Targową.
Pojechaliśmy pod wskazany
adres. Była tam portiernia, a w niej dwóch portierów. Stali w czapkach, z
wypiętymi brzuchami i z rękami splecionymi z tyłu. Obok portierni znajdował się wjazd i
otwarta na oścież brama. Weszliśmy przez nią w głąb posesji. Niestety, nie dostrzegliśmy
żadnych tablic informacyjnych, ani dokąd się udać, ani żadnego kierunku, ani
gdzie jaki oddział, wydział czy filia. Panowie strażnicy nas nie zatrzymywali.
Pobłąkaliśmy się trochę po dziedzińcu i postanowiliśmy jednak wrócić na
portiernię i zapytać o drogę.
- Słucham państwa? – odezwał się jeden, gdy ujrzał nas w
drzwiach.
- Dzień dobry. Chcielibyśmy zasięgnąć informacji i umówić
się w sprawie odcięcia gazu od budynku, który chcemy rozebrać. I nie wiemy,
gdzie się udać. Mogą nas panowie gdzieś pokierować? – zapytałam uprzejmie.
- Ale tu się nie wchodzi. Zakaz jest.
- Jak to się nie wchodzi. Przed chwilą właśnie weszliśmy –
zaczęłam się nieźle bawić.
- No, tu nie ma obsługi klientów. Musicie pojechać na
Uniwersytecką, tam jest ten, no, dział obsługi klienta, czy jak to tam się
nazywa.
Tego już za wiele. Widziałam, że Marek zaraz wybuchnie, ale
uszczypnęłam go tylko w łokieć, żeby się nie wtrącał i brnęłam dalej.
- No właśnie z Uniwersyteckiej wracamy i oni tam nam
powiedzieli, że musimy przyjechać do was. Bo wy macie jakieś mapy i dokumenty,
których oni tam nie mają i na Uniwersyteckiej niczego nie załatwimy – uśmiechnęłam się najmilej jak umiałam. Na to pan zagadał:
- Ale tu się nie wchodzi. Trzeba mieć przepustkę.
- No dobrze. To my chcemy taką przepustkę – powiedziałam na
pewniaka. – Oni popatrzyli na nas, potem na siebie, wzruszyli ramionami i
wreszcie jeden rzekł:
- Dowód poproszę.
- Mój wystarczy, czy męża też?
- Jeden wystarczy.
Podałam dowód, pan obejrzał, wolno wyjął z szuflady bloczek małych
druczków, odszukał długopis (co nie było łatwe, bo miał aż trzy szuflady) i
napisał na oderwanym karteluszku:
P R Z E P U S T K A
I już. Ani daty, ani nazwisk, ani w jakim celu, ani do kogo.
Wzięłam ten poważny dokument do ręki z trudem utrzymując powagę.
- To w którą stronę mamy się udać?
- Jaki adres – spytał jeden przytomnie.
Gdy dowiedział się o adres tej kłopotliwej rozbiórki
zadzwonił do kogoś i uprzedził go, że idziemy do niego.
Poszliśmy poinstruowani, w które drzwi, na które piętro i do
którego pokoju mamy wejść. Znów znaleźliśmy się na dziedzińcu. No, ale teraz mamy PRZEPUSTKĘ, to teraz
nasz pobyt tam ma swoją moc.
Gdy straciliśmy panów portierów z widoku ryknęliśmy
śmiechem. Boże, toż to niemożliwe prawie!
Wreszcie trafiliśmy do wskazanego pokoju. Początkowo pan
inżynier próbował nas odesłać na Uniwersytecką, bo on tak naprawdę nie może
nawet oficjalnie przyjąć żadnego wniosku czy podania. Wyglądał na kumatego
faceta i w istocie taki był. Po wysłuchaniu naszej relacji i błagań ulitował
się chłop nad nami. Opowiedział nam, jak to przyłącze wygląda, rozrysował rurki na schemacie, pokazał gdzie zawór i gdzie rura. Wreszcie prawie podyktował treść pisma, jakie napisałam na miejscu i zostawiłam
u niego. Niestety dokumentacji technicznej dotyczącej naszej działki nie mógł
odszukać, bo TA teczka gdzieś akurat się zapodziała. Ale wziął podanie „o
zdemontowanie starego przyłącza i odcięcie dopływu gazu w celu umożliwienia
wykonania rozbiórki” i zapewnił, że w ciągu kliku dni wyśle na działkę ekipę i
że wcześniej zadzwonią, to ustalimy konkretny dzień i godzinę.
Tak też się stało. Po kilku dniach na naszą autem służbowym przyjechało trzech postawnych facetów, żeby odciąć gaz.
Panowie wyjęli z samochodu łopaty, popatrzyli na jakąś mapę
co ją mieli pomiętą w kieszeni i stwierdzili „Chyba tu”. Wyjęli cztery płyty
chodnikowe z chodnika i zaczęli kopać dół, metr na metr na metr, czyli wielgachny.
Kopali na zmianę i trzeba przyznać, że łopatami operowali mega profesjonalnie.
Jeszcze czegoś takiego nie widzieliśmy, żeby w kilka minut wykopać tak wielki
dół.
Panowie byli w dobrych humorach, tacy żartobliwi i rubaszni. Z tymi swoimi
brzuchami w niebieskich ogrodniczkach na szelkach wyglądali pociesznie.
Znaleźli rurę od gazu, coś tam posprawdzali, poradzili i z
wielką rezygnacją w głosie powiedzieli:
- Tu nie ma gazu. Odcięty był. Kurwa jak zwykle! Jakiś laluś
w biurze od papierków zapomniał zrobić protokół, ale co go to obchodzi. Przecie
to nie on macha łopatą! Jeszcze ze dwie reorganizacje i przeprowadzki biura i
już nikt się nie połapie, gdzie te rury. Burdel na kółkach.
Panowie zakopali wielki dół, udeptując ziemię. Humory im wróciły.
- W sumie z pół dnia zleci na tej robocie co nie?
- Panowie – zapytałam dla pewności – A czy ten gaz na pewno
jest odcięty? Po czym wy to poznajecie? Bo jak my tu wpuścimy koparkę i coś
wybuchnie to nawet nie chcę myśleć.
- Pani się nie boi, na pewno. O, mogę udowodnić. Weź no
przynieś ten czujnik – krzyknął na kolegę. Kolega przyniósł z samochodu urządzenie.
- Pani idzie ze mną.
Poszliśmy w kierunku domu. Na elewacji wisiała niebieska metalowa,
pusta skrzynka po liczniku, do której wchodziła rura gazowa. Pan pokręcił
zaworem raz w jedną, raz w drugą stronę i pokazał mi, że czujnik
milczy, a więc gazu nie ma.
- Widzi pani? Przy zakręconym nie ma i przy odkręconym też nie ma.
Teraz wierzę. Można burzyć.
Trzeba przyznać, że w gazowni robota idzie z gazem. Pracownicy
tak zapieprzają, że nie nadążają "załadować" J
No i najważniejsze! Byle do przodu! :)
OdpowiedzUsuńListwy przypodłogowe
Interesujący tekst
OdpowiedzUsuńSuper ciekawy wpis
OdpowiedzUsuńCiekawe informacje
OdpowiedzUsuń