Dom

Dom

środa, 14 maja 2014

12. Trzeba przyznać, że robota idzie z gazem!

Kolejną umowę, jaką musieliśmy przejąć na siebie po kupieniu nieruchomości była umowa o dostawę gazu. Wybraliśmy się więc wraz z panią Teresą do Gazowni Łódzkiej, aby dopełnić formalności. Zabraliśmy starszą panią ze sobą i pojechaliśmy we trójkę na ulicę Uniwersytecką.

Gmach gazowni jest wielce okazały. To piękny, oszklony wieżowiec odbijający niebo na niebiesko. I na tym w zasadzie moje pochwały na temat gazowni mogę zakończyć. Piękny budynek, reszta niepiękna.


Foto: http://galeriamiastalodzi.blox.pl/2010/11/Wiezowiec-Gazowni-Lodzkiej-Wiezowiec-powstal-w-1.html

Pierwszy zonk to totalny brak parkingu. Projektanci przestrzeni uwzględnili wokół wieżowca  rozległe skwery i trawniki. Nie przewidzieli natomiast miejsca dla zmotoryzowanych uznając, że w mieście liczącym niemal 800 tys. mieszkańców pod instytucją, która z definicji ma służyć obsłudze petentów, parkingi nie są potrzebne. Kretyni. Ale co zrobisz? Nic nie zrobisz. 
Straż Miejska prawie mieszka pod budynkiem gazowni, codziennie bowiem zgarnia tam  żniwo, wlepiając mandaty kierowcom parkującym na trawniku.
Wysiadając z samochodu dostrzegliśmy kilka aut z blokadami na kołach. Postanowiliśmy więc nie prosić się o mandat i nie parkować na łysym, rozjeżdżonym placu uznawanym przez Straż Miejską za trawnik. Ja z panią Teresą wysiadłyśmy pod budynkiem, a Marek pojechał szukać legalnego miejsca parkingowego. Długo go nie było.

Wieżowiec gazowni można spokojnie nazwać luksusowym biurem podawczym. To taka wielka kancelaria, gdzie niczego się nie dowiesz, nikogo o nic nie można spytać bo nikt nic nie wie i nikt tam nie jest od udzielania odpowiedzi. Jedyne co możesz zrobić w tym budynku to złożyć pisemny wniosek, i to wyłącznie na ich formularzu. Pójście do gazowni ze zwykłym podaniem nie ma sensu, bo podanie to nie będzie przyjęte a pan zza lady będzie ci kazał przenieść to, co napisałeś w podaniu, na ich wielowariantowy formularz.  Formularz ma kilka stron do wypełnienia i milion opcji do wyboru. Uzupełnić pole, zakreślić, niewłaściwe skreślić, właściwe podkreślić i mnóstwo gwiazdeczek do szukania na dole strony o co chodzi. Zaczynasz to wypełniać i gdy druk każe ci po raz piąty podać swój adres i pesel, zaczynasz mieć pianę na ustach. Jakieś mądre głowy pracowały nad tym pięknym wizualnie dokumentem, z którego wyłowić sens i treść jest niezwykle trudno. Węszę w tym jakieś ISO albo inne próby standaryzacji.

Nie umieliśmy wypełnić tego wniosku. Chodziło nam tylko o przepisanie umowy, aby zamiast pani Teresy odbiorcą gazu byli nowi właściciele, ale takiej ewentualności formularz nie przewidział. 

Gdy doszła nasza kolejka i udało nam się stanąć oko w oko z panem zza lady, pan ten kazał nam gdzieś tam na dole strony, na marginesie, wcisnąć drobnym pismem krótki opis, o co nam chodzi. No mówiłam, że chcę złożyć podanie! 
Gdy już to napisałam pan łaskawie wziął od nas FORMULARZ, żeby przeklepać go w komputer.
Gdy sprawdził nasz akt notarialny i wyszukał w bazie danych naszą działkę, stwierdził, że nie ma żadnej umowy na dostawę gazu dla tej nieruchomości. Niczego więc nie trzeba przepisywać, bo umowa nie istnieje. Jedyna adnotacja jaka widniała w systemie to „Licznik gazu zdemontowany w roku 2003”.

Pani Teresa dopiero wtedy opowiedziała nam, jak to było z tym gazem. Ponieważ nie były płacone rachunki, to gazownia przyjechała, zdjęła licznik i gazu już nie było. To znaczy w ogóle był, ale nie było. A umowa gdzieś zginęła.
Cóż, cała nasza wyprawa do gazowni w celu przejęcia umowy okazała się zbyteczna.


Aby zawrzeć nową umowę na dostawę gazu, trzeba najpierw przyłączyć gaz. Aby to zrobić trzeba zaprojektować nowe przyłącze gazu w projekcie budowlanym. Aby powstał projekt budowlany ,na podstawie którego udzielane będzie pozwolenie na budowę, potrzebne jest pismo z gazowni, że przyłączenie domu do instalacji gazowej jest możliwe – to tzw. promesa. I tego właśnie pisma pan zza lady nie chciał nam dać. Bo tu się niczego od ręki nie załatwia i trzeba złożyć wniosek na FORMULARZU, to oni rozpatrzą i odpowiedź przyjdzie pocztą.
Nie dało się z tym facetem ustalić żadnych konkretów. Zwodził nas, że oni tu nie mają podglądu do danych, że to załatwia inna filia, bo oni są tylko od przyjmowania wniosków a de facto sprawy merytoryczne rozpatrywane są na Targowej albo w Warszawie – zależy jakie.

Wyszliśmy z tego budynku z niczym, zmarnowawszy półtorej godziny i kupę nerwów. Marek oznajmił, że nigdy więcej tu nie przyjedzie, bo ich wszystkich pozabija.
- Proszę cię, załatwiaj te cholerne papiery beze mnie. Skąd ty bierzesz taką anielską cierpliwość? - zapytał mnie.
- No wiesz. Lata pracy w charakterze urzędnika nauczyły mnie cierpliwości do papierów. I sprawdza się stara zasada, że na gębę niczego nie da się załatwić. Jedyna słuszna droga to pisać, pisać i jeszcze raz pisać.

Wróciliśmy do domu i od razu zasiadłam do komputera. Znalazłam w Internecie adres gazowni i napisałam PODANIE, że uprzejmie proszę o pisemne potwierdzenie, że moja działka jest uzbrojona w instalację gazową i że istnieje techniczna możliwość przyłączenia do niej nowego, projektowanego domu mieszkalnego jednorodzinnego. Zaznaczyłam także w moim PODANIU, że jest to potrzebne do wykonania projektu oraz uzyskania pozwolenia na budowę. Załączyłam do PODANIA kopię aktu notarialnego, na której napisałam „Za zgodność z oryginałem poświadczam - Klara Malinowski” (żeby nie mieli pretekstu do uwalenia podania z powodu niekompletnych dokumentów) i wszystko to wysłałam na adres gazowni listem poleconym za zwrotnym potwierdzeniem odbioru.
Po trzech tygodniach dostałam na mój adres domowy pismo z gazowni, że TAK, jak najbardziej, wykonanie przyłącza jest możliwe i nie ma z tym żadnego problemu. 
Można?

Dalej za warunkami przyłączenia biegał już pan Piotr i załatwiał te ich formularze na podstawie naszego pełnomocnictwa.

Ok. Umowy nie ma, licznik zdjęty, projektować można, ale co z rozbiórką? Ten gaz gdzieś w ziemi, w jakiejś rurce jest. Nie możemy tak po prostu wpuścić koparki i rozwalać, bo jeszcze wysadzimy w powietrze pół dzielnicy.
Pan zza lady niczego w tej sprawie nie umiał nam doradzić, bo oni się tym nie zajmują. Odesłał nas na Targową. 
Pojechaliśmy pod wskazany adres. Była tam portiernia, a w niej dwóch portierów. Stali w czapkach, z wypiętymi brzuchami i z rękami splecionymi z tyłu. Obok portierni znajdował się wjazd i otwarta na oścież brama. Weszliśmy przez nią w głąb posesji. Niestety, nie dostrzegliśmy żadnych tablic informacyjnych, ani dokąd się udać, ani żadnego kierunku, ani gdzie jaki oddział, wydział czy filia. Panowie strażnicy nas nie zatrzymywali. Pobłąkaliśmy się trochę po dziedzińcu i postanowiliśmy jednak wrócić na portiernię i zapytać o drogę.
- Słucham państwa? – odezwał się jeden, gdy ujrzał nas w drzwiach.
- Dzień dobry. Chcielibyśmy zasięgnąć informacji i umówić się w sprawie odcięcia gazu od budynku, który chcemy rozebrać. I nie wiemy, gdzie się udać. Mogą nas panowie gdzieś pokierować? – zapytałam uprzejmie.
- Ale tu się nie wchodzi. Zakaz jest.
- Jak to się nie wchodzi. Przed chwilą właśnie weszliśmy – zaczęłam się nieźle bawić.
- No, tu nie ma obsługi klientów. Musicie pojechać na Uniwersytecką, tam jest ten, no, dział obsługi klienta, czy jak to tam się nazywa.

Tego już za wiele. Widziałam, że Marek zaraz wybuchnie, ale uszczypnęłam go tylko w łokieć, żeby się nie wtrącał i brnęłam dalej.
- No właśnie z Uniwersyteckiej wracamy i oni tam nam powiedzieli, że musimy przyjechać do was. Bo wy macie jakieś mapy i dokumenty, których oni tam nie mają i na Uniwersyteckiej niczego nie załatwimy – uśmiechnęłam się najmilej jak umiałam. Na to pan zagadał:
- Ale tu się nie wchodzi. Trzeba mieć przepustkę.
- No dobrze. To my chcemy taką przepustkę – powiedziałam na pewniaka. – Oni popatrzyli na nas, potem na siebie, wzruszyli ramionami i wreszcie jeden rzekł:
- Dowód poproszę.
- Mój wystarczy, czy męża też?
- Jeden wystarczy.
Podałam dowód, pan obejrzał, wolno wyjął z szuflady bloczek małych druczków, odszukał długopis (co nie było łatwe, bo miał aż trzy szuflady) i napisał na oderwanym karteluszku:
P R Z E P U S T K A
I już. Ani daty, ani nazwisk, ani w jakim celu, ani do kogo. 
Wzięłam ten poważny dokument do ręki z trudem utrzymując powagę.
- To w którą stronę mamy się udać?
- Jaki adres – spytał jeden przytomnie.
Gdy dowiedział się o adres tej kłopotliwej rozbiórki zadzwonił do kogoś i uprzedził go, że idziemy do niego. 

Poszliśmy poinstruowani, w które drzwi, na które piętro i do którego pokoju mamy wejść. Znów znaleźliśmy się na dziedzińcu. No, ale teraz mamy PRZEPUSTKĘ, to teraz nasz pobyt tam ma swoją moc.
Gdy straciliśmy panów portierów z widoku ryknęliśmy śmiechem. Boże, toż to niemożliwe prawie!

Wreszcie trafiliśmy do wskazanego pokoju. Początkowo pan inżynier próbował nas odesłać na Uniwersytecką, bo on tak naprawdę nie może nawet oficjalnie przyjąć żadnego wniosku czy podania. Wyglądał na kumatego faceta i w istocie taki był. Po wysłuchaniu naszej relacji i błagań ulitował się chłop nad nami. Opowiedział nam, jak to przyłącze wygląda, rozrysował rurki na schemacie, pokazał gdzie zawór i gdzie rura. Wreszcie prawie podyktował treść pisma, jakie napisałam na miejscu i zostawiłam u niego. Niestety dokumentacji technicznej dotyczącej naszej działki nie mógł odszukać, bo TA teczka gdzieś akurat się zapodziała. Ale wziął podanie „o zdemontowanie starego przyłącza i odcięcie dopływu gazu w celu umożliwienia wykonania rozbiórki” i zapewnił, że w ciągu kliku dni wyśle na działkę ekipę i że wcześniej zadzwonią, to ustalimy konkretny dzień i godzinę.

Tak też się stało. Po kilku dniach na naszą autem służbowym przyjechało trzech postawnych facetów, żeby odciąć gaz.
Panowie wyjęli z samochodu łopaty, popatrzyli na jakąś mapę co ją mieli pomiętą w kieszeni i stwierdzili „Chyba tu”. Wyjęli cztery płyty chodnikowe z chodnika i zaczęli kopać dół, metr na metr na metr, czyli wielgachny. Kopali na zmianę i trzeba przyznać, że łopatami operowali mega profesjonalnie. Jeszcze czegoś takiego nie widzieliśmy, żeby w kilka minut wykopać tak wielki dół. 
Panowie byli w dobrych humorach, tacy żartobliwi i rubaszni. Z tymi swoimi brzuchami w niebieskich ogrodniczkach na szelkach wyglądali pociesznie.

Znaleźli rurę od gazu, coś tam posprawdzali, poradzili i z wielką rezygnacją w głosie powiedzieli:
- Tu nie ma gazu. Odcięty był. Kurwa jak zwykle! Jakiś laluś w biurze od papierków zapomniał zrobić protokół, ale co go to obchodzi. Przecie to nie on macha łopatą! Jeszcze ze dwie reorganizacje i przeprowadzki biura i już nikt się nie połapie, gdzie te rury. Burdel na kółkach.

Panowie zakopali wielki dół, udeptując ziemię. Humory im wróciły.
- W sumie z pół dnia zleci na tej robocie co nie?
- Panowie – zapytałam dla pewności – A czy ten gaz na pewno jest odcięty? Po czym wy to poznajecie? Bo jak my tu wpuścimy koparkę i coś wybuchnie to nawet nie chcę myśleć.
- Pani się nie boi, na pewno. O, mogę udowodnić. Weź no przynieś ten czujnik – krzyknął na kolegę. Kolega przyniósł z samochodu urządzenie.
- Pani idzie ze mną.
Poszliśmy w kierunku domu. Na elewacji wisiała niebieska metalowa, pusta skrzynka po liczniku, do której wchodziła rura gazowa. Pan pokręcił zaworem raz w jedną, raz w drugą stronę i pokazał mi, że czujnik milczy, a więc gazu nie ma. 
- Widzi pani? Przy zakręconym nie ma i przy odkręconym też nie ma.


Teraz wierzę. Można burzyć.
Trzeba przyznać, że w gazowni robota idzie z gazem. Pracownicy tak zapieprzają, że nie nadążają "załadować" J

4 komentarze: