Dom

Dom

wtorek, 14 sierpnia 2018

108. Zygzak ze sznurka i koncert wiolonczelowy

2015-05-31

Marek rozpoczął ocieplanie dachu. Od kilku dni szuka informacji na temat parametrów cieplnych wełny mineralnej różnych producentów i rozważa, jaka opcja będzie optymalna dla naszego domu. On chyba już wie, ja jeszcze nie. Dowiem się.

Zanim kupimy wełnę należy zamocować sznurki na krokwiach. Sznurki te mają zapewnić przestrzeń powietrzną między płytami OSB a rozwijaną pod nimi wełną mineralną. Czyli wełna układana równolegle do płyt OSB ma do nich nie dolegać, a zatrzymać się na zygzaku ze sznurka. Pomiędzy wełną a dachem z płyt OSB ma pozostać wolna, 3-centymetrowa przestrzeń. Przestrzeń ta jest niezbędna, aby zapewnić cyrkulację powietrza i aby wełna mineralna oraz płyty OSB zwyczajnie nie zgniły. Tam ma być przewiew, materiał ocieplający ma oddychać. Po okresie wilgotnym wełna musi mieć możliwość wysychać. Powietrze ma krążyć pod dachem, mając swobodne wloty od dołu dachu (przy murłatach przez perforowane listwy podbitki) i od góry, przez pas kalenicowy posiadający wloty powietrza.

Montowanie sznurków okazało się wcale nie takie proste. Trzeba najpierw wypracować sobie metodę działania. Zakupiony przez nas taker, czyli taki mocny zszywacz do wbijania zszywek w drewno, okazał się tandetny. Nie dość, że się zacinał i po naciśnięciu nie wystrzeliwał zszywek z wystarczającą siłą, to w dodatku był nieprecyzyjny, a zszywki wbijały się w drewno tylko do połowy, odstawały od płaszczyzny drewna na 3 mm i łatwo dawało się je wyszarpnąć. Wystarczyło pociągnąć za sznurek i już zszywka odpadała. Wielkie rozczarowanie.
Najpierw myśleliśmy, że drewno więźby dachowej jest zbyt twarde dla takera, ale gdy sprawdziliśmy jego działanie na zwykłej, miękkiej, sosnowej listewce, w którą zszywki powinny wchodzić jak w masło, okazało się, że zszywki także nie wchodzą. Czyli kupiliśmy wadliwy sprzęt, choć wyglądał solidnie i wcale nie był najtańszy. Takim narzędziem się nie popracuje. Nie da się dobrze naprężyć sznurka, gdy zszywki co chwilę puszczają.
Oddaliśmy taker do sklepu. Zanim kupimy następny musimy się dowiedzieć, w co warto zainwestować, bo jak widać cena wcale nie gwarantuje jakości.

Kupiony sznurek też nam się nie podoba. Rozdwaja się i chyba jest zbyt śliski. Musimy poszukać innego. Cóż są takie dni, gdy robota nie idzie. Zakładanie sznurka dziś nie powiodło się. Możliwe, że skończy się na mocowaniu sznurka w sposób tradycyjny, czyli na gwoździe papiaki. Jeszcze zobaczymy.

Ja natomiast kontynuowałam malowanie. Dziś uzupełniłam malowania pędzelkiem wszystkich narożników w pokojach chłopców oraz zrobiłam drugą warstwę farby gruntującej w pokoju starszego syna. Tam ściany są już prawie idealnie białe, pokryte równo farbą, gotowe do malowania farbą docelową.




W OBI pojawiła się nasza farba gruntująca Śnieżka lateksowa w nowej, promocyjnej cenie. Pierwsze wiadro 15 litrowe kupowaliśmy w Bricomanie, ale teraz kolejne wiadro Marek wziął właśnie w OBI – bo i bliżej i dobra cena. A farba przecież ta sama.
Niestety. Po otwarciu nowego wiadra na wierzchu po farbie pływała żółta, oleista ciecz. Farba była rozwarstwiona i miała żółtawą barwę. Nie spodobało mi się to od razu, ale pomyślałam, że może wystarczy farbę porządnie wymieszać. Tak też zrobiłam, znajdując w garażu pręt gwintowany wymerdałam nim farbę w wiadrze. Prawie udało mi się uzyskać konsystencję emulsji, ale jej kolor nadal mi się nie podobał. Był bardziej żółty niż z pierwszego wiadra.





Postanowiłam nie ryzykować malowania ścian tym czymś w pokoju i najpierw wypróbować nową farbę na kawałku ściany w łazience, w miejscu, gdzie i tak planowane są płytki. Niestety, farba ślizgała się i w ogóle nie kryła. Na ścianie pozostawało jedynie rzadkie, białe mleko a gęste coś, jak glut, zostawało przyklejone na wałku. To zupełnie nie nadawało się do malowania i było całkowicie inne niż pierwsza farba.
No cóż. Nie udały nam się dziś prace. Wsiedliśmy w samochód i odwieźliśmy do OBI kupione dziś, nieudane zakupy. Na szczęście ze zwrotem towarów i zwrotem pieniędzy nie było problemów. Szkoda tylko naszego czasu i nerwów.
Jutro zamierzamy działać od nowa.

Młodszy syn, widząc moje mistrzowskie pociągnięcia wałkiem po ścianach, gdy w kilku ruchach zamieniałam szary tynk w gładką, białą ścianę, uznał że to banalnie proste i relaksujące zajęcie. Pozazdrościł mi tej fajnej zabawy i postanowił samodzielnie pomalować swój pokój. Wiedziałam, że to się nie uda i że młody szybko się zniechęci. Bo to tylko tak łatwo wygląda, gdy się patrzy. W rzeczywistości potrzeba trochę wprawy, skupienia i cierpliwości, aby nakładać farbę równo, bez smug i pozostawiać za wałkiem równą fakturę. Ale oczywiście pozwoliłam mu spróbować. Niech powalczy.



Młody zaciapał byle jak kawałek ściany, zostawiając niedomalowane place i na górze, i na dole. Wszystko krzywo i z zaciekami. No wyszło to słabo, do poprawki, przy czym jak wiemy poprawianie jest bardziej upierdliwe niż zrobienie samemu od początku porządnie. Sam stwierdził, że jednak nie da rady. No i dobrze, przynajmniej już nie będzie mi truł, żeby mu dać wałek. Ciekawe tylko, czy uda mi się jedną warstwą wyrównać to jego krzywe malowanie, czy będę musiała lecieć tę ścianę więcej razy. Ech, dzieciaki!


2015-06-01

Dziś pojechaliśmy na działkę z samego rana, i to z młodszym synem, który z okazji Dnia Dziecka zrobił sobie wagary. I tak nie mieli lekcji, tylko jakąś wycieczkę do lasu, na którą młody nie miał ochoty, więc bardzo proszę, wyraziłam zgodę.
Wagarowicz zabrał z sobą na działkę wiolonczelę. Przed egzaminem miał sporo do poćwiczenia, a więc rozstawił nuty, zasiadł wygodnie na krześle i grał nam przez pół dnia. W pustym domu, z dużym pogłosem, brzmiało to bardzo pięknie i koncertowo. Dom zaczyna być domem, pomyślałam. Już słychać w nim muzykę. Nie ukrywam, że przy maczaniu wałka w rynience z farbą przy dźwiękach Vivaldiego uroniłam łezkę wzruszenia.

Pan wujo Andrzej pracował od wczesnego ranka. Był w domu na długo przed nami, bo gdy dotarliśmy już kończył wciskać fugę w spoiny między płytkami. Biały akryl na rancie cokołu, tuż przy ścianie, już był położony, a ściana powyżej, w miejscach zabrudzonych przez klej do terakoty, już zamalowana na biało. W kotłownio-spiżarni, czyli w pomieszczeniu płytkowanym, ciepłym powietrzem dmuchała farelka (przywieziona przez wuja Andrzeja), która przyspieszała schnięcie świeżo położonych fug.







Po skończeniu pracy pan Andrzej poprosił o ścierkę (na szczęście w garażu leżały akcesoria do mycia samochodu, to coś tam się znalazło) i wypucował płytki:
- Panie Andrzeju, pan zostawi, przecież ja umiem umyć podłogę – powiedziałam zakłopotana.
- A nie nie. Ja muszę po swojemu. Pani będzie sobie myć potem. Ale na razie proszę się z myciem wstrzymać, dopóki fuga nie wyschnie. Czyli jeszcze dobre kilka dni, bo spora wilgoć tu jeszcze w powietrzu.
Faktycznie. W domu jest bardzo wilgotno. Pan Andrzej twierdzi, że dom może schnąc nawet do dwóch lat!

Płytki w kotłowni gotowe. Rozliczyliśmy się z wujem-Andrzejem, płacąc mu o 50 zł więcej, niż krzyknął za usługę, bo wykonał swoją robotę perfekcyjnie i jesteśmy bardzo zadowoleni. No i oczywiście liczymy na dalszą współpracę.

Dziś robota szła z gazem.
Marek, zakupiwszy nowy, syntetyczny sznurek, zajął się sznurkowaniem dachu. Niefajny taker zwróciliśmy do sklepu i Marek powrócił do tradycyjnej metody przytwierdzania sznurka do krokwi, mianowicie do okręcania go na łepkach na wpół wbitych gwoździ – papiaków. Najpierw wyznaczał ołówkiem na bokach krokwi punkty, w które należy wbić gwoździe. Równo co 40 cm na jednej krokwi, oraz co 40 cm na krokwi sąsiedniej, tylko w połowie długości tej pierwszej czterdziestki, na mijankę. Po wbiciu papiaków, ale tylko do połowy aby łepki wystawały o kilka milimetrów, rozpinał na nich sznurek, zygzakiem, okręcając sznurek wokół każdego gwoździa.









Rozciąganie sznurka idzie dość szybko, ale nie jest to bynajmniej przyjemna robota, bo sznurek musi być mocno naprężony. Gdy sznurek pozostanie luźny, nie spełni swojej roli. Wtedy wełna pod sznurkiem, dociśnięta od spodu płytami karton-gips, wybrzuszy luźny sznurek i przyklei się do dachu, a dokładnie tego chcemy uniknąć.

Po kilku godzinach siłowania się z naprężaniem sznurka, pomimo pracy w rękawiczkach, Marek miał skancerowane dłonie z pozdzieraną skórę. Sznurek wżynał się w ręce z każdą godziną coraz boleśniej, niemniej mój dzielny mąć pracował intensywnie dopóki nie skończył. Nie chciał wracać do tej nieprzyjemnej pracy w kolejnym dniu. Stwierdził, że od jutra jego obolałe, pulsujące i zbułowane dłonie mają odpoczywać i wracać do zdrowia, i że nie zdzierży dwóch dni tej męki. Zamknąć rozdział.
Marek twierdzi, że prawidłowe naprężanie sznurka przy pomocy takera jest niewykonalne. Zszywka nie jest w stanie utrzymać sznurka w naprężeniu. Poza tym kto by miał tyle siły, aby jedną ręką naciągać sznurek, a drugą obsługiwać taker. To można zrobić przy kilku zygzakach, ale nie przy całym dachu. Tak więc tylko gwoździe, żaden taker.

Kolejnym etapem ocieplania i zabudowy dachu będzie ułożenie wełny, następnie folii, potem zamontowanie profili i wreszcie przykręcenie do nich płyt kartonowo-gipsowych. Profile montowane będą do krokwi na tzw. wieszaki, czyli takie jakby blaszki przypominające kształtem grzybki, na które zapina się profile.





Wujo-Andrzej popatrzył na Markową pracę i powiedział:
- Panie Marku, za dokładnie aż. Powiem panu, że przy takim dachu jak ten, z płyt OSB, to te sznurki w zasadzie wcale nie są konieczne.
- Jak to nie? Przecież szczelina powietrzna musi być?
- No i będzie, mniejsza, większa, ale będzie. Wełna nie będzie ściśle dolegać do płyty i powietrze sobie zawsze tędy miejsce znajdzie. A taka prawdziwa szczelina, osznurkowana, to jest potrzebna gdy między deskowaniem a wełną mineralną daje się folię paro-przepuszczalną. Bo folia ta zachowuje się trochę jak tropik w namiocie. Sama nie przepuszcza wody, ale jest wilgotna. I nie wolno, żeby wełna do tego mokrego dotykała, bo zgnije. Natomiast płyta OSB zachowuje się inaczej. Na tym nic się panu nie skropli.

Czyli – zdaniem wuja Andrzeja – naszej wełnie nic nie grozi. Niemniej nie do końca daję wiarę tym radom i trzymamy się projektu budowlanego. A w nim sznurkowanie jest przewidziane. Wyliczając od strony nieba kolejność warstw w naszym dachu jest następująca:

  • gont,
  • papa,
  • płyta OSB,
  • przerwa powietrzna,
  • sznurek,
  • wełna mineralna,
  • folia paroizolacyjna, 
  • płyty kartonowo-gipsowe.







Tak więc sznurki są, naprężone, rany na rękach się goją, a zabezpieczona sznurkami pustka powietrzna, zgodna z projektem, z pewnością nie zaszkodzi.


Ja z kolei – dla odmiany – malowałam!

W drodze na budowę kupiliśmy w Praktikerze 10 l wiadro farby gruntującej Śnieżki, w nadziei, że tym razem farba nie będzie popsuta. Niestety. Znów to samo! Farba rozwarstwiona, po wierzchu pływa olej, który nie zespala się z emulsją nawet po dokładnym wymieszaniu. Farba ma konsystencję kisielu, kauczuku, gluta, galarety. Gdy zanurza się w niej kij i podnosi go do góry, farba z niego nie kapie strużką, jak to powinno być, ale odrywa się od razu i zostaje w wiadrze. No gęsty kisiel i to mocno zwarty!
Wkurzyłam się. Marek sprawdził datę produkcji – farba nie jest jeszcze przeterminowana, ale data produkcji i seria ta sama, co na wczorajszej, feralnej farbie z OBI. Wujo Andrzej zerknął na farbę i orzekł, że farba jest zważona, popsuta, i że pewnie przemarzła w zimę bo była źle przechowywana. Nic z niej nie będzie.

Chcąc nie chcąc wsiadłam w auto i pojechaliśmy z młodszym synem z powrotem do Praktikera, oddać farbę. Ale niestety, ten sklep nie załatwia takich spraw od ręki. Łaskawie przyjęli reklamację. Będą odsyłać farbę do producenta, który rozstrzygnie, czy farba faktycznie jest trefna. Pani ekspedientka z działu farb, zawezwana do punktu reklamacji, orzekła, że farba ma prawo się rozwarstwić, że to zjawisko normalne i że należy ją wymieszać. Ale przyznała też, że farba się nie scala po wymieszaniu, że spoiwo faktycznie oddziela się od zawiesiny i że tak być nie powinno. Niemniej rozstrzygnie to producent.
Spisali protokół, wzięli moje dane i czekam na telefon z decyzją. Czy odzyskam moje 58 zł? Znam farbę gruntującą Śnieżka, wiem, jaką powinna mieć prawidłową konsystencję, wiem, jak rozprowadza się po ścianie i wiem, że to coś, co kupiłam, farbą dobrą nie było. Zresztą powiedział to również wujo-Andrzej, zawodowy malarz. Dlatego tym bardziej wkurzają mnie procedury Praktikera. Sprzedawca powinien znać się na farbach i umieć ocenić, czy farba jest ok, czy też jest zważona. Póki co czekam.

Wróciliśmy na budowę i zajęłam się malowaniem sufitów „na gotowo”, farbą Tikkurila super white. Najpierw w trzech pomieszczeniach pomalowałam wszystkie ranty przy suficie, dokładnie pędzelkiem, grubszą warstwą, żeby wypełnić i zamalować wszelkie cienie i przebarwienia tynku spod spodu. Wałek nie dochodzi do samego rogu i trzeba to zrobić ręcznie, pędzelkiem. A jest z tym sporo zabawy. Naskakałam się po drabinie w górę i dół, co chwilę przesuwając ją o kilkadziesiąt centymetrów w bok. Spaliłam przy tym mnóstwo kalorii, co pozwoliło mi bez wyrzutów sumienia wpałaszować kilka czekoladowych cukierków.

Potem pomalowałam trzy sufity, każdy z nich już po raz trzeci (przedostatni) albo czwarty (ostatni). Naprawdę zaczyna to wyglądać super! Gdy farba wyschnie będzie idealnie. Niebawem będę mogła dopisać sobie do listy moich kwalifikacji zawodowych „malarz pokojowy”.

Na ścianie w łazience, w miejscu gdzie planowane są płytki, wymalowałam kupione próbki, testery farb. Dwa spośród trzech kolorów okazały się trafione w punkt. Podobają nam się. Ale kolor środkowy wydał nam się nijaki, jakby pożółkły biały, nieładny. Trzeba będzie wybrać w jego miejsce jakiś inny.



Testery farb to świetna opcja. Kolory wymalowane na tynku, na dużo większej powierzchni niż prostokącik na saszetce o rozmiarach 5 x 5 cm, wyglądają całkiem inaczej, niż je sobie wyobrażaliśmy. Najładniejszy kolor z próbnika, na ścianie wypadł najgorzej. Postanowiliśmy szukać dalej, do skutku, i malować ścianę w łazience dotąd, aż znajdziemy właściwą kombinację barw. Pojedyncza próbka kosztuje tylko 2,90 zł, a naprawdę daje wyobrażenie, jak będzie wyglądać ściana. A więc w dalszym ciągu szukamy inspiracji barwnych i testujemy kolorki.

piątek, 10 sierpnia 2018

107. Kilka słów o drzwiach wewnętrznych i ościeżnicach regulowanych

2015-05

Wujo Andrzej powoli przymierza się do układania płytek na podłodze w wiatrołapie i przedpokoju. W związku z tym zadaje nam dziwne pytanie: w którym dokładnie miejscu ma przebiegać granica między płytkami w przedpokoju a panelami w salonie? A skąd ja mam to niby wiedzieć?

Aby rozwiązać tę zagadkę trzeba ustalić, jak będą zamontowane drzwi rozdzielające salon od przedpokoju. Zasada jest taka, że linia graniczna w podłodze ma przebiegać na stycznej do ściany od strony pomieszczenia, do którego otwierane jest skrzydło. Chodzi o to, aby po zamknięciu drzwi wisiały na zawiasach dokładnie nad linią podziału panele/płytki. No jakie to proste, prawda? Tylko że my jeszcze nie wiemy, jak będą wyglądały nasze drzwi!


Pierwotnie w projekcie architekt przewidywał drzwi przesuwane na bok, które będą chować się w środek ściany. Już teraz wiemy, że to rozwiązanie nie wchodzi w grę, bo wiązałoby się to z postawieniem dwóch ścian z przerwą na drzwi między nimi. A zwyczajnie szkoda nam zabierać metraż na schowek dla drzwi. Z kolei przesuwanie drzwi na ścianę ogranicza mocno możliwość ładnego umeblowania salonu. Nie bardzo sobie wyobrażam odsunięcie komody od ściany, aby między meblem a ścianą pomieścić przepychane po suwnicy na bok drzwi.

Wychodzi mi na to, że drzwi muszą być otwierane. Trzeba jeszcze ustalić, na którą stronę mają się otwierać, aby wyznaczyć tę nieszczęsną granicę między płytkami a panelami. Na razie sobie tego nie wyobrażam, trzeba się umówić z człowiekiem, który będzie nam owe drzwi montował.

Trzeba zaznaczyć, że nasze drzwi do salonu są wielkie, mają nietypowy rozmiar i raczej nie uda nam się kupić drzwi z katalogu, standardowych. Będziemy potrzebować drzwi dwuskrzydłowych, z dodatkowymi, bocznymi przystawkami, aby skrzydła nie były zbyt szerokie. Niby niektórzy producenci drzwi oferują tego typu zestawy, jednak trudno jest dobrać idealnie pasujące wymiary. No i ceny tych drzwi są powalające, choć są to drzwi płytowe, okeinowane (czyli nie drewniane) i powinny być tańsze, to z uwagi na rozmiary i nietypowość wcale tanie nie są. Sama jedna przystawka potrafi kosztować 630 zł, a potrzebujemy ich dwie, plus dwa skrzydła, plus ościeżnica, plus klamki, plus listwy wykończeniowe. No i jeszcze montaż, transport – to się naprawdę komplikuje. Wychodzi na to, że drzwi gotowe, z katalogu, będą kosztować ponad 4 tys. zł.

Postanowiliśmy więc udać się do lokalnego producenta aby sprawdzić, ile będzie kosztowało wykonanie drzwi na zamówienie, specjalnie zaprojektowanych do naszego wnętrza. Powędrowaliśmy do firmy, w której kupowaliśmy drzwi zewnętrzne, bo właściciel dał się poznać z jak najlepszej strony. Niestety, pierwszego dnia nie zastaliśmy właściciela, a poza nim samym w firmie nie ma tam z kim rozmawiać. Ale następnego dnia, po telefonicznym umówieniu się, udało się spotkać. Przedstawiliśmy panu nasze oczekiwania, z grubsza uzgodniliśmy wzór drzwi i pan obiecał się nad tym pochylić i sporządzić wycenę. Następnego dnia dostałam sms, że drzwi drewniane, białe, z przeszkleniami, z dwiema dostawkami, szerokie na 2,17 i wysokie na 2,03, będą kosztować 3200 zł. Do tego należy doliczyć koszt montażu.
Cóż. Nie tanio, ale wiem, że taniej nie znajdziemy. Ale przynajmniej drzwi będą dokładnie takie, jakie są potrzebne. Umówiliśmy się, że w przyszłym tygodniu pan przyjedzie dokonać dokładnych pomiarów.

O ile do salonu musimy wykonać nietypowe drzwi na zamówienie, o tyle z pozostałymi drzwiami wewnętrznymi nie będziemy szaleć. Kupimy drzwi gotowe, standardowe, płytowe okleinowane, bo wyglądają spoko i są zwyczajnie tańsze niż drzwi drewniane.

I rozpoczęliśmy poszukiwania. Model mamy wybrany, pozostaje kwestia ustalenia, jaki sprzedawca handluje drzwiami wybranej przez nas z katalogu firmy, jak te drzwi sprowadzić.

Same skrzydła drzwi wewnętrznych wydają się niedrogie. Wybrane przez nas kosztują w Internecie 280 zł za sztukę. Po wizycie w markecie budowalnym okazuje się, że kupując w sklepie stacjonarnym za dokładnie te same drzwi, tego samego producenta, musimy zapłacić 360 zł za sztukę. Ale jest furteczka. Gdy zamówimy owe drzwi przez stronę internetową marketu – wtedy zostajemy przy cenie 280. Nic z tego nie rozumiem. Czyli te same drzwi, tego samego producenta, kupione u tego samego sprzedawcy tylko ze strony internetowej a nie w sklepie stacjonarnym, są tańsze! I warto tu dodać, że należy zamówić drzwi właśnie przez sklep, który handluje daną marką w swoich placówkach, bo wtedy drzwi przyjeżdżają na magazyn porządnym, bezpiecznym transportem i sprzedawca odpowiada za ich jakość i ewentualne uszkodzenia. Gdy natomiast zamówi się te same drzwi bezpośrednio u producenta, drzwi wysyłane są firmą kurierską, a tu z dbałością o należyte traktowanie przesyłek bywa różnie. Często drzwi docierają poobijane, poniszczone i nie wiadomo jak załatwiać reklamacje. I od producenta wcale nie jest taniej niż przez sieć sklepów. 


Tak więc planujemy zamówić drzwi w sklepie internetowym dużej sieci marketów budowlanych. Rozważamy tylko, czy będzie to Leroy Merlin, czy Bricoman. Obydwie te sieci handlują drzwiami firmy Classen, na której drzwi o nazwie Moreno jesteśmy zdecydowani. 


Oczywiście z drzwiami jest tak, że wchodząc do marketu jest ich multum, ale gdy chcesz je kupić okazuje się, że trzeba czekać kilka tygodni – sklep je dopiero dla ciebie zamówi i sprowadzi. Póki co w Bricomanie nie ma naszych drzwi, ani w sklepie ani w ofercie w ogóle. Inne Classeny – owszem, są możliwe do zamówienia, ale Moreno nie figuruje w ichniejszym katalogu! Miły pan sprzedawca wykonał przy nas kilka telefonów do jakiegoś centralnego dystrybutora firmy Classen i usiłował się dowiedzieć o nasze upragnione Moreno. Niestety, jeden pan nie odbiera, drugi zajęty – oddzwoni, trzeci w delegacji, czwarty na urlopie. Sprzedawca z Bricomana w piątek nie mógł niczego ustalić. Obiecał podjąć tę nierówna walkę w poniedziałek i jak coś ustali oddzwonić do nas. Wszystko więc jeszcze potrwa.

Oprócz samych skrzydeł drzwi, innych do łazienki i innych do pokoi, trzeba jeszcze kupić klamki z szyldami oraz ościeżnice, czyli kolokwialnie mówiąc futryny. No i trzeba jeszcze te drzwi zamontować. Koszt wzrasta więc z 280 do prawie 500 zł za jedne drzwi. 


Spędziliśmy z Markiem całe popołudnie na poszukiwaniu w czeluściach Internetu filmów instruktażowych o tym, jak montuje się drzwi. Podobno nie jest to wielka filozofia i gdy wie się jak, to się zrobi. Ale pozostaje warunek: „Jak się wie”. Hmmm, jak zwykle w Internecie – kupa reklam i mało konkretów. Cóż, będziemy się tym martwić później.

Póki co wiemy, że aby prawidłowo zamontować drzwi potrzebna jest pianka montażowa niskoprężna, porządna poziomica (niedawno nabyliśmy) i rozpieraki, czyli takie jakby drążki o regulowanej długości, które wstawia się na wcisk między futryny, aby te się nie zbliżyły do siebie podczas montażu i zastygania pianki, aby piony i odległości pomiędzy częściami futryny pozostały stałe, pomimo napierania pianki montażowej. Takich rozpieraków potrzebnych jest kilka, co najmniej trzy: dwa poziome i jeden pionowy, a każdy z nich kosztuje ok. 50 zł. Za chwile może się okazać, że samodzielny montaż drzwi to gra nie warta świeczki, bo do wszystkiego potrzebne są profesjonalne narzędzia!

Na razie się tym nie zamartwiamy. Ja się cieszę, że podjęta została zgodna decyzja co do rodzaju i modelu drzwi, czyli ze Marek przystał na mój pomysł. Resztę jakoś się zrobi. Marek już coś przebąkiwał, że taki montaż to banał a rozpieraki zrobi za grosze ze złączy śrubowych i jakichś tulei. No zobaczymy.

Po czasie powiem, że rozpieraki z powodzeniem można zastąpić zwykłymi deskami. Wystarczy przyciąć je na szerokość o 2 cm większą od rozstawu futryn, zabezpieczyć końce miękką szmatką, aby nie zarysować ościeżnic i przy pomocy młotka delikatnie wpasować „rozpierak” między ościeżnice – wbijając deskę lekko na ukos między pionowe ościeża. Byle tylko zblokować zbliżanie się futryn do siebie. No, ale w internecie takich rozwiązań się nie promuje. Tam filmy instruktażowe są profesjonalne, sprzęt jest profesjonalny i fachowcy też są mega-profesjonalni. Gardzą jakimiś tam deskami. 





Ościeżnice do montowania drzwi kupuje się osobno od skrzydeł. Są one różnego typu.
Gdy pojechaliśmy do sklepu, aby rozeznać się w cenach, sprzedawca zapytał:
- Jakie ościeżnice chce pani kupić?
- Normalne. Do drzwi wewnętrznych – powiedziałam lekko.
- Nooo, ja rozumiem, ale konkretnie jakie.
- A to są różne? Jakie mam warianty do wyboru? – spytałam zaskoczona.
Sprzedawca lekko westchnął w geście „ręce opadają”, a Marek w tym momencie uciekł w inną alejkę sklepu, bo moja ignorancja w temacie ościeżnic wprawiła go w zakłopotanie. Normalnie udał że mnie nie zna, drań jeden, chociaż sam niewiele miał do powiedzenia na temat rodzajów ościeżnic! Ach, ci faceci, zawsze się wstydzą zapytać o drogę :)

Okazało się, że w standardzie występują ościeżnice regulowane oraz ościeżnice stałe. Te stałe są tańsze, regulowane natomiast są droższe i kosztują ok. 250 zł za komplet potrzebny do zamontowania jednych drzwi składający się z dwóch belek pionowych i jednej poziomej. 


Ościeżnice dobiera się kolorystycznie do koloru drzwi, okleiny powinny być identyczne. Dlatego do drzwi lakierowanych trzeba dokupić kompatybilną do tego ościeżnicę lakierowaną, a do drzwi okleinowanych - ościeżnicę w okleinie. Żeby kolory, połysk i faktury się zgrały, producenci drzwi proponują zestawy: konkretne modele ościeżnic do konkretnych modeli drzwi. I jeśli komuś zależy bardzo na estetyce i spójności w wyglądzie oprawionych drzwi, to powinien się trzymać tych zaleceń producenta. Oczywiście wychodzi to drożej niż dokupienie zwykłej ościeżnicy, ale nie ma nic za darmo.

My chcemy drzwi i ościeżnice białe, zwyczajne, ale okazuje się, że biel bieli nierówna, a odcieni bieli jest cała gama. Wszystko zależy od producenta. Oj, czuję, że łatwo to nie pójdzie.

Na czym polega ościeżnica regulowana? Do czego ta regulacja?

Otóż ja już wiem. Ościeżnica regulowana pozwala dostosować szerokość futryny do grubości ściany, w której mają być zamontowane drzwi. Grubości te są różne, bowiem same ściany mogą się od siebie różnić. Jedne są działowe, inne nośne. Wszystko zależy od rodzaju zastosowanych materiałów. Same pustaki są przecież różnej grubości, a do tego dochodzi różny rozmiar i grubość narzuconego na ściany tynku – tu grubość warstwy nie podlega pod żadne standardy. Z tych właśnie względów do większości domów nadają się wyłączenie ościeżnice regulowane i wybierając się po zakup drzwi należy wcześniej zmierzyć i zapisać sobie na karteczce grubości wszystkich ścian, w których mają stanąć drzwi, aby wiedzieć jaki rozmiar ościeżnicy regulowanej kupić – bo są różne!


My oczywiście pojechaliśmy na pałę, nie znając żadnych rozmiarów, więc niczego nie udało się kupić, ani choćby obejrzeć żeby wybrać. Bo jak nie wiesz co chcesz kupić, to szkoda czasu na oglądanie. Wizyta po nic.

Wróciliśmy na budowę i rozpoczęliśmy pomiary.
U nas ścianki są z pustaków o grubości 11,5 cm. Do tego dochodzi tynk z dwóch stron, grubość ścian waha się więc od 13 do 14 cm. Teraz wiemy, że należy kupić ościeżnice w takim właśnie zakresie regulacji. A są różne: od 10 do 12, od 12 do 14 i od 14 do 16 (to info o rozmiarach proszę sobie jeszcze sprawdzić bo nie mam pewności, czy wszystko dobrze zapamiętałam - sprzedawca bardzo chciał mnie spławić i tak szybko trajkotał o tych zakresach rozmiarów ościeżnic, że chyba się pogubiłam).

Rozmieszczenie zawiasów (czyli ich rozstaw na określonych wysokościach) i szerokości drzwi są standardowe, jednakowe dla wszystkich producentów. No, chociaż ci się dogadali, a nie jak PC i Apple, gdzie nawet kabelki są względem siebie antagonistami. W zasadzie każda ościeżnica, dowolnej firmy, pasuje do każdych drzwi, oczywiście z zachowaniem zasady, aby dopasować kolor, połysk, wzór. Trzeba tylko zgrać podstawowe wymiary, czyli czy chce się drzwi o szerokości 80 cm, 90 cm, czy jakieś inne i dobrać do nich odpowiednią na szerokość ościeżnicę.

Po czasie opowiem zabawną historię. Informacje o tym, że każda ościeżnica jest taka sama i że pasuje do każdych drzwi, powzięłam od pana sprzedawcy. Mówił, że jak pasuje kolor, to wszystko inne się zgra, choćby ościeżnica była innej firmy niż skrzydło. Bo to standard. 
Jakież było moje rozczarowanie, gdy po zamontowaniu skrzydła łazienkowego zamek od drzwi nie pasował do otworu w ościeżnicy! Niby wysokość otworu i wysuwanej blokady się zgadzały, a jednak zamek nie dawał się do końca przekręcić. Zamknięcie wprawdzie trzymało, ale ewidentnie otwór na wsunięcie ruchomej blokady był za płytki!
Po pół roku mieszkania Marek przyjrzał się tym drzwiom i odkrył, że w otwór na wysokości zamka w ościeżnicy, wklejony jest jakiś plastik zabezpieczający. Wystarczyło tylko wziąć wkrętak i wydłubać plastikową zaślepkę. Eureka! W ten oto sposób mój nieoceniony mąż, który o ościeżnicach i drzwiach wie już wszystko (pomimo ucieczki w boczną alejkę w czasie wykładu sprzedawcy) sprawił, że ościeżnica stała się kompatybilna ze skrzydłem! Uff, co za radość :) W życiu bym na to nie wpadła.

Regulacja grubości ościeżnicy dostosowanej do grubości ściany jest zawsze po stronie przeciwnej, niż występują zawiasy. To po tej drugiej stronie ościeżnica jest regulowana, czyli tak ma wykonane okleinowanie, że można ją bardziej lub mniej rozsunąć, aby dostosować grubość „bocznych desek” do grubości ścian. Mniej więcej wiem o co chodzi, ale ważniejsze jest to, że Marek wie to dokładnie i twierdzi, że poradzimy sobie z montażem bez problemów. To znaczy on sobie poradzi, bo ja będę raczej widzem i przytrzymywaczem. No i fotografem oczywiście. Póki co wiemy, że trzeba zamówić drzwi i pasujące do nich kolorem ościeżnice o zakresie regulacji 12-14 cm (zmierzyliśmy wszystkie grubości ścian, nigdzie nie jest więcej niż 14 cm).

Szerokość otworów na drzwi w naszym domu waha się od 87 do 90 cm. Potrzebne drzwi wewnętrzne mają mieć szerokość 80 cm, więc zapas centymetrów zajmie grubość ościeżnicy i pianka montażowa. Niektórzy producenci zalecają montaż ościeżnic tylko na piankę montażową, inni dodatkowo każą przewiercać boczne deski ościeżnic i kotwiczyć je w ściany wkrętami z kołkami rozporowymi. Jeszcze zobaczymy, jak będziemy to robić.

Po czasie powiem, że samo pianowanie wystarczyło. Natomiast ościeżnice dostępne w sprzedaży wykonane są z bardzo słabej jakości materiałów. To jakby sprasowany papier, jedynie powleczony ładnym laminatem. Nie ma to nic wspólnego z mocnym drewnem, które można by rozwiercać i kotwiczyć w ścianie. Wystarczy się przyjrzeć w toaletach publicznych, co dzieje się z ościeżnicami na styku z posadzką. Trochę wilgoci i ten sprasowany papier się rozpulchnia, rozłazi, strzępi. No syf to jest straszny! Tandeta jakich mało. W dodatku to jest trudny do zastąpienia standard, bo tylko takie badziewie jest dostępne na rynku. No, chyba że poszukać dobrego stolarza, ale wiadomo – wtedy cena drzwi szybuje w górę niebotycznie.

Na razie, po przeszło dwóch latach użytkowania, ościeżnice i drzwi się trzymają znakomicie. Pilnuję, aby pod ościeżnicami nie stała nigdy woda. Wyglądają bardzo ładnie pomimo, że zrobione są z papieru. My – pokolenie IKEA – chyba już się przyzwyczailiśmy do mebli niedożywotnich :)

czwartek, 9 sierpnia 2018

106. Malowanie poziom expert!

2015-05-28 sobota

Płytki na podłodze w kotłowni zostały ułożone i teraz schną. Nie wolno po nich chodzić. Autorem tego dzieła jest wujo przyjaciółki - pan Andrzej. Dziś wpadł na chwilę na budowę wziąć klucz od domu, by w poniedziałek od rana, bez budzenia nas i zrywania na równe nogi, przyjechać i skończyć podłogę w kotłowni. Ma kłaść fugę, wykańczać rant cokołu białym akrylem i pomalować ścianę nad cokołem, obecnie zabrudzoną klejem do glazury.






Pan Andrzej kazał dokupić drugą paczkę fugi firmy Mapei, bo jedna to za mało. Sporo jednak tych fug wyszło, choć wydawało się, że podłoga w kotłowni to zaledwie kilka metrów kwadratowych. Podłoga w kotłowni jest obecnie priorytetem, aby można było zamontować piec centralnego ogrzewania, a zwłaszcza zasobnik na wodę, który ma stanąć na podłodze i jest raczej nieprzesuwalny. 



Wujo Andrzej to prawdziwy wujo. Jest serdeczny, troskliwy i przyjacielski, jakby to był ktoś bliski, z rodziny, a nie jak obcy, wynajęty fachowiec. Chętnie podpowiada jak, co i kiedy robić, a jego rady poparte są doświadczeniem. To facet „złota rączka”, co to wszystko umie zrobić sam i zna się na pracach wykończeniowych.

Dziś na przykład dyskutował z Markiem na temat sznurkowania wełny mineralnej przy ocieplaniu dachu. Kilka cennych wskazówek uzyskaliśmy. Marek miał pomysł, aby mocować sznurki na wkręty, nie na gwoździe, żeby było mocniej i pewniej i żeby żaden gwóźdź się na pewno nie wysunął. Na to pan Andrzej zaprotestował:
- Panie Marku, na zwykłe papiaki się robi. Muszą być gładkie, bo jak pan zrobi na wkręty, to się panu sznurek na nich poprzeciera, bo wkręty są ostre na gwintach. No i szkoda kasy, nic się nie wysunie. A sznurek to najlepszy taki jak do snopowiązałki. Ja takim zawsze robię, u siebie też taki dałem. 


Dziś odebraliśmy projekt od niedoszłego wykonawcy przyłącza kanalizacyjnego. Wreszcie! Facet woził go w swoim samochodzie chyba od dwóch miesięcy. Kilka razy dzwoniłam do niego, żeby odzyskać papiery, ale nigdy nie miał czasu rozmawiać albo podjechać. Wielokrotnie obiecywał oddzwonić i nigdy nie oddzwaniał. Wreszcie sama dziś zadzwoniłam i zażądałam podania adresu, aby w ciągu maksymalnie godziny podjechać po nasz projekt. Łaskawie się zgodził. Gdy dotarliśmy na ustalone miejsce, parking pod spożywczym na osiedlu, wyszedł przed klatkę, ale bynajmniej projektu nie miał przy sobie! Powiedział, że musimy pojechać z nim do garażu, bo tam w aucie ma nasze dokumenty. No szczyt bezczelności. Ale wreszcie udało się odzyskać projekt.

Dziś kupiliśmy ogromną drabinę. Taką rozstawną, z trzecim, regulowanym przęsłem, które można wysunąć wysoko w górę ponad rozstawne A. Od jakiegoś czasu Marek rozważał, czy bardziej sprawdzi się drabina, czy może rusztowanie. Sprzęt ten jest niezbędny do ocieplenia dachu, które mój ambitny mąż planuje wykonać samodzielnie. To znaczy z pomocą moją, bo sam pojedynczy człowiek niekoniecznie jest w stanie przykręcać do krokwi płyty kartonowo-gipsowe. Będę pomocnikiem :)
Rusztowanie wyszło za drogo, a poza tym co byśmy z nim zrobili po budowie? Wygrała duża, stabilna drabina, trzyelementowa, po 9 stopni każdy, po której można wejść na wysokość 5 metrów. Koszt to ok. 550 zł, ale Marek wyczaił w Leroy Merlin promocję i kupiliśmy takową za 260 zł. Oczywiście przywieźliśmy ją na bagażniku dachowym naszej skody. 


Drabina zawsze się przyda. Będzie jak wyczyścić rury spustowe z liści na jesieni. Będzie jak przyciąć gałęzie orzecha, który rozrósł się zbyt mocno i za chwilę zacznie załazić nad dach. No cieszę się z tej drabiny bardziej niż z nowej kiecki!

Marek ostatnimi czasy rozpoznaje temat ocieplania dachu. Rozważa, czy dwie folie, czy jedna, gdzie szczeliny powietrzne, jak sznurkować, jak mocować profile i haki, jaka wełna, jaka grubość, jaka lambda. Powoli temat mu się klaruje, a jeszcze teraz, gdy stał się posiadaczem porządnej drabiny, to aż się rwie do roboty.

Dziś Marek zakończył prace murarskie na poddaszu, które polegały na zaszpachlowaniu spoin pionowych między pustakami. Dotąd zrobił to na wysokość, do której sięgał z małej drabiny. Dziś, dzięki nowej drabinie, skończył zaprawiać wszystkie szczeliny, również te przy kalenicy. Powoli, dokładnie, przy użyciu szpachelki zaklajstrował wszystkie dziury i wiatr już nie wieje sobie po poddaszu. To znaczy jeszcze wieje, bo między dachem a ścianami kolankowymi jest jeszcze dziura, ale przez szczeliny w murze już nie wieje. 





Ja natomiast od kilku dni maluję parter. I to coraz bardziej profesjonalnie!

Dziś położyłam pierwszą warstwę farby gruntującej na ścianach w pokoju starszego syna. Bardzo bolą mnie ręce, które w ostatnich dniach mocno nadwyrężyłam gruntując i malując sufity. Dlatego nieco zwolniłam tempo. Maluję sobie teraz spokojnie, powoli, po jednym pomieszczeniu. Oszczędzam się i nie przesadzam z robotą, bo jak się na początku dorwałam do tego malowania, to prawie sobie zrobiłam krzywdę. 
Przy malowaniu ścian jednego dnia robię gruntowanie, drugiego dnia malowanie pierwszej warstwy farby podkładowej, trzeciego dnia malowanie drugiej warstwy podkładowej. A potem jeszcze dwie warstwy farby właściwej. I gotowe.

Przy sufitach tych warstw farby docelowej jest więcej niż dwie, czasem trzy, czasem pięć. Zwłaszcza na obrzeżach malowanie musiało być wielokrotne, bo tam tynk gipsowy z sufitu zassał szarą wodę z tynku cementowego ze ścian. Malowałam więc do skutku, aż sufit był idealnie biały, bez plam, które uporczywie przebijały się przez kolejne warstwy farby. Ale wreszcie się udało! 


Jestem w trakcie malowania kilku pomieszczeń równocześnie, w każdym na innym etapie. Można się przy tym pogubić, dlatego zaczęłam zapisywać kredą na podłodze, gdzie, ile razy i czym mam pomalowane. Niby to widać, ale nie pamiętam na przykład, w którą stronę malowałam sufit ostatnio. A za radą wuja chcę przy kolejnym malowaniu lecieć z wałkiem w poprzek, aby uzyskać siateczkową, lepiej kryjącą strukturę farby. 


W malowaniu jestem coraz lepsza. Gdy przypomnę sobie moje początki z kotłowni, na której się uczyłam, to mogę potwierdzić, że trening czyni mistrza. Wałek mi już nie skręca i nie spada, nie robię zacieków, farbę rozprowadzam równiutko i szybciutko, wiem, ile nabrać jej na wałek i wiem, jak w kilku ruchach zamalować równo cały pasek. Mało tego, zaczynam to lubić! 
Gdyby nie fakt, że przebywanie w oparach farb i uni-gruntów nie jest obojętne dla zdrowia, to mogłabym powiedzieć, że malarze mają fajną robotę. Ale niestety zauważyłam, że po kilku godzinach przebywania wśród świeżych powłok malarskich zaczyna boleć mnie głowa, łzawią mi oczy, a w jednym oku prawie zrobił mi się jęczmień! Prawie, bo na szczęście udało mi się go w porę rozmasować i rozgonić. Tak więc malowanie tak, ale raczej okazjonalnie niż zawodowo.

Najgorzej maluje się sufity. Niestety, tu niezbyt dobrze idzie mi operowanie wałkiem nasadzonym na długi drążek. Gruntowanie sufitów jeszcze jakoś poszło z podłogi, choć ten grunt kapał mi na głowę przy każdym, nieuważnym zbyt mocnym dociśnięciu wałka. Ale samo malowanie musiałam robić z drabiny, jak to się mówi - z łokcia. Długi drążek nie wchodził w grę, ponieważ aby dobrze rozprowadzić farbę trzeba mocno i dokładnie dociskać wałek. A ja niestety nie mam tyle sił. Zwłaszcza trudna do rozprowadzenia jest farba podkładowa, która jest bardziej gęsta od farby docelowej. Dlatego sufity malowałam wałkiem krótkim, milion razy wchodząc i schodząc z drabiny. I wtedy właśnie nadwyrężyłam sobie nieco obydwa nadgarstki.

Natomiast malowanie ścian – póki co farbą podkładową – przy użyciu drążka idzie mi świetnie. Nasadzając wałek na drążek ma się duży zakres ruchów. Przejeżdżam wałkiem po ścianie jednym płynnym ruchem od sufitu do podłogi, i z powrotem, i już mam w zasadzie zamalowany pas na szerokość wałka. No i stojąc w pewnej odległości od ściany ma się lepszą widoczność, lepiej widać jak się farba rozkłada, gdzie już pokryte jest dobrze, a gdzie jeszcze trzeba przejechać wałkiem i nieco docisnąć albo gdzie rozmasować nadmiar farby. 



Jednokrotne pomalowanie ścian pokoju ok. 12 m2 jedną warstwą farby podkładowej zajęło mi niecałe dwie godziny. Nie jest źle.

Jako farb podkładowych, białych, dla wyrównania koloru i faktury tynku, użyliśmy gęstej farby emulsyjnej Śnieżka - grunt. Jest tania i dobra, na podkład wystarczająca. Do ostatecznego pomalowania sufitów natomiast kupiliśmy farbę lateksową Tikkurila Super White. Bardzo ładnie to się sprawdziło. Sufit jest bielutki i gładki, matowy. Tikkurila jest rzadsza, łatwo się rozprowadza, za to nie kryje dobrze zacieków i plam. Dlatego niektóre miejsca musiały być malowane wielokrotnie. Ale w końcu pokryła.



Co do kolorów na ściany to przyznam, że nie było łatwo. Wczoraj spędziłam całe popołudnie i wieczór w Internecie na poszukiwaniu barw i inspiracji. Dobierałam kolory, zestawiałam je ze sobą parami, kopiowałam kolorowe kwadratowe próbki kolorów do programu graficznego i układałam je obok siebie dopóty, dopóki kompozycja barw mnie nie zachwyciła. Oj, nie są to łatwe decyzje. Ale z grubsza mam już pomysły na poszczególne pomieszczenia i zestawienia kolorystyczne.

Postanowiliśmy sprawdzić farby ceramiczne Magnat, ponieważ kusi nas obiecywana przez producenta (firmę Śnieżka) ich zmywalność i odporność na szorowanie. I opinie te, że farby Magnat są prawie niezniszczalne i świetnie się myją, potwierdza wiele osób. W tym nasz znajomy, który jest świeżo po remoncie mieszkania i tak nam relacjonował:
- Najpierw pomalowaliśmy ściany Duluxem, ale strasznie się brudziły. Od kabla od odkurzacza zrobił się czarny ślad na ścianie na rogu. Żona próbowała to zaczyścić, ale taka plama się zrobiła, że w zasadzie ściana była cała do malowania. No to przemalowaliśmy wszystko Magnatem i jest święty spokój. Zmywa się pięknie! Wszystko schodzi, nawet tłusty sos w kuchni nad stołem.

Podobno farby te dobrze kryją, nie chlapią podczas malowania i są bardzo wydajne. Zobaczymy. 
Nie są to oczywiście farby tanie, ale biorąc pod uwagę ich walory i fakt, że maluję sama, nie zamierzamy patrzeć na oszczędności rzędu kilkuset złotych na farbach. Jeśli tylko uda się dobrać śliczne kolory i testy farby przejdą pomyślnie – kupimy Magnata. 

Dziś kupiliśmy w Leroy Merlin 30 mililitrowe próbki farb Magnat ceramic. Na początek trzy kolory tersterów. Jeden kosztuje 2,90 zł, więc nie majątek, a przynajmniej sprawdzę sobie wybrane kolory, czy w rzeczywistości będą do siebie pasować tak samo ładnie, jak pokazuje to monitor komputera. Zamierzam teraz przygotować ścianę w łazience tak, jak pod malowanie (w miejscu gdzie będą płytki, więc niczego nie trzeba będzie zamalowywać) i będę sprawdzać, jak farba zachowuje się na ścianie, jak się rozprowadza, jak kryje, jakim wałkiem malować najlepiej i czy faktycznie jest zmywalna i odporna na ścieranie. 


Po czasie powiem, że farby Magnat ceramic to strzał w dziesiątkę! Rewelacja! Autentycznie da się z nich zmywać tłuste plamy gąbeczką z płynem do mycia  naczyń i całkiem ubabrana ściana nad kuchenką gazową po smażeniu kotletów wygląda jak nowa! Przez blisko rok, zanim w naszej kuchni pojawiła się szklana płyta na ścianie między blatem kuchennym a szafkami wiszącymi, farba magnat była zmywana wielokrotnie bez najmniejszego dla niej uszczerbku. Szczerze polecam!

Ale póki co mam do skończenia sufity i do pomalowania ściany farbą podkładową.
Malowanie kotłowni to były moje pierwsze kroki. Czas niezbędnej nauki. Nie obyło się więc bez błędów. Ale teraz już wiem co i jak, wypracowałam sobie metody działania i jestem przekonana, że malowanie reszty domu wykonam perfekcyjnie. 
Jaka jest odpowiednia kolejność prac przy malowaniu? Bardzo proszę, oto moja wypróbowana instrukcja.

Najpierw należy dokładnie pozamiatać dość ostrą szczotką wszystkie ściany. O ile nasz sufit jest gipsowy i nie wymaga zamiatania, o tyle ściany są cementowo-wapienne, przez co oklejone są drobinkami piasku i kurzu. Kupiłam w markecie szeroką szczotkę na kiju, za 8 zł, z dość sztywnym syntetycznym włosiem. Najpierw szczotka służyła do zamiatania wylewek, ale teraz idealnie nadała się również do omiecenia tynków z resztek piasków. Zsypanie piachu ze ścian to niezła zadyma. Leci pełno kurzu i piachu i robi się bałagan. Sporo tego zlatuje, ale ściana po takim zabiegu wygląda naprawdę lepiej, wygładza się. 


Potem należy dokładnie obejrzeć ściany i zająć się wyeliminowaniem spotkanych niedoskonałości. Gdzieniegdzie zdarzają się drobinki tynku, z którymi włosie szczotki sobie nie poradziło. Te strupki należy delikatnie ściągnąć ze ściany, jakby zdrapać przyłożoną do tynku na płasko szpachelką. Łatwo to idzie.

Potem należy dokładnie przejrzeć rogi i kanty, i drobne niedoskonałości delikatnie podszlifować. Ja to robiłam pacą gładką z przykręconą co niej siateczką do szlifowania. Siateczki te są wprawdzie przeznaczone do szlifowania gładzi i zaprawek na karton-gipsie i dają zbyt gładką jak na fakturę cementowo-wapienną fakturę, ale to lepsze niż papier ścierny. Trzeba gładzić ścianę z czuciem, aby nie przesadzić z gładkością i nie wytrzeć dziury. Należy zgładzić wystające ponad płaszczyznę ściany nierówności i już. Kurzy się przy tym bardzo. Na szczęście takich miejsc do poprawek było naprawdę bardzo mało, dosłownie kilka. Panowie tynkarze przyłożyli się do pracy bardzo solidnie i tynki zrobili niemal perfekcyjnie (no, może w łazience mam kilka uwag, ale pewnie myśleli, że na całości ścian będą płytki, więc wybaczam). Do zgładzenia miałam jakieś drobiazgi przy narożnikach, lekkie zgrubienia przy podtynkowych listwach narożnikowych.



Zdarzyły się – jak na razie - dwa miejsca, które wymagały większej interwencji, bowiem nie były to wypukłości w ścianie, które można zeszlifować, ale wgniotki. A tego nie da się już ukryć niczym, ubytek należy wypełnić zaprawą, i to o tej samej fakturze, co reszta tynku.
O ile w kotłowni drobne wgniotki usuwałam sama, przy pomocy gładkiej masy szpachlowej gipsowej, robiąc potem porowatą fakturę poprzez dziobanie na wpół doschniętej zaprawy szczoteczką do paznokci, tak w pokojach taki numer nie przejdzie. 



Niestety, jeśli chce się mieć idealnie równe ściany, wszędzie z jednakową fakturą, nie wolno wypełniać ubytków w tynku cementowo-wapiennym gipsem, bo zostają zbyt gładkie, łyse placki, które odbijają światło inaczej niż reszta ściany. Należy rozmieszać trochę zaprawy cementowo-wapiennej, tej samej, którą panowie wsypywali do agregatu tynkarskiego i właśnie nią zakleić nierówności. A to nie jest takie proste, bo aby ten tynk się trzymał, to ubytek musi być spory. Więc panowie doradzali, żeby podkuć dziurę na spory ubytek i dopiero zaklejać tynkiem. 

U nas tynkarze zostawili półtora worka takiej zaprawy – właśnie na ewentualne poprawki – jak mówili. Ba, nawet sami zadeklarowali, że jak będziemy przed malowaniem, po zamontowaniu haków na grzejniki, po osadzeniu parapetów, to żeby po nich zadzwonić, to przyjadą i dopracują wszelkie niedoskonałości ścian. Ale kto by tam na nich czekał! Ja chcę malować natychmiast i nie zmierzam wstrzymywać pracy o jakąś jedną czy dwie mikro-wgniotki! (co do łazienki to żałuję, że ich jednak nie wezwałam na poprawki, ale już trudno, w sumie to o tej możliwości zapomniałam).

Niedoskonałości w tynku postanowiliśmy naprawiać sami. To znaczy przyznam, że zajął się tym Marek, po obejrzeniu kilku filmików na YT i przeczytaniu kilku porad na forach internetowych.
Otóż aby naprawić uszkodzony tynk cementowo-wapienny należy rozrobić dość gęstą zaprawę z worka, w małym wiadereczku, szpachelką. Dolać trochę wody, wymieszać i uzyskać ciemne, gęste błoto, prawie jak mokry lepki piach. Następnie należy nałożyć szpachelką masę na chore miejsce, wcierając mocno zaprawę w ścianę, przejeżdżając szpachelką kilka razy, wyrównując powierzchnię zaklejaną z resztą ściany.

Duży ubytek tynku zdarzył się u nas, gdy Marek szukał puszki od gniazdka. Została ona tak skutecznie i mocno zatynkowana, że ze ściany nie wystawały nawet wąsy od dekielka osłonnego. To było to feralne miejsce, gdzie strzeliła deska przy zalewaniu stropu i gdzie ściana była na tyle krzywa, że warstwa tynku na niej była dwukrotnie grubsza niż wszędzie indziej. Pomimo dokładnej analizy zdjęć dokumentujących przebieg kabli elektrycznych, nie udało się za pierwszym razem prawidłowo umiejscowić puszki. Pierwsze i drugie kucie okazało się chybione. Dopiero za trzecim razem puszka się znalazła, ale do zaklajstrowania mamy w ścianie dwie wyżłobione dłutem i młotkiem dziury.

Na takie duże ubytki nakłada się dużo zaprawy, aby była na nich górka. Górka ta przy wysychaniu zaprawy i tak się kurczy i wsysa ją do środka. Następnego dnia z górki robi się dołek, miejsce dziury znów jest lekko wklęsłe bo zaprawa ściąga, i miejsce to należy ponownie zaszpachlować. Wreszcie jak wyschnie (na drugi dzień, względnie przy cienkich warstwach po kilku godzinach), należy zaleczone miejsce przetrzeć, naokoło szlifując mokrą pacą gąbkową. U nas na budowie panowie tynkarze zostawili nam taką pacę z grubą gąbką, podobną do gąbki kąpielowej do masażu, z dość ostrymi, dużymi okami. I taką pacę się moczy i pociera się nią zaszpachlowane zaprawą miejsce, żeby powierzchnie tynku naokoło i „świeże rany” skleiły się ze sobą i uzyskały równą fakturę. Jeśli zaschnięty tynk jest lekko wypukły, przed takim zacieraniem należy go najpierw zetrzeć lekko siateczką, aby wypukłość usunąć, i dopiero potem zacierać gąbkową pacą.

Zacieranie wychodzi Markowi idealnie! Nie ma żadnego śladu, że ściana w tym miejscu była reperowana. Jedyna wada takich zabiegów jest taka, że to trwa. Nie da się naprawić ściany od razu. Trwa to dwa albo trzy dni, bo w przeciwieństwie do zaprawek gipsowych cement schnie bardzo długo.
Przy tynkowaniu ścian i sufitów panowie tynkarze mówili, że tynk gipsowy zaciera się tego samego dnia, niedługo po jego natryśnięciu na powierzchnię. Natomiast zacieranie tynków cementowo-wapiennych to operacja na dzień następny, gdy zaprawa nieco się utwardzi i podeschnie, ale też nie za bardzo. Od razu zrobić się tego nie da.
Cóż, tylko mieć cierpliwość (u mnie z tym nie najlepiej) i wszelkie niedoskonałości ścian można usunąć samodzielnie. I ja to lubię. Wolę mieć panowanie na sytuacją i działać, niż czekać na łaskę i termin fachowców.

Gdy ściany mam już omiecione i wyrównane z wszelkich parchów, przychodzi czas na dokładne posprzątanie malowanego pomieszczenia. I jest to gruntowne sprzątanie, pierwsze na budowie naprawdę dokładne, bo po nim w pomieszczeniu ma być naprawdę czysto.
A więc zamiatam podłogę. Z kamyków, resztek tynku, końcówek od obrabiania kabelków, mnóstwa piachu i jeszcze większego mnóstwa pyłu. Kurzy się przy tym niemiłosiernie, ale to ostatni moment na taki kurz. Bo potem, gdy ściana i sufit zostaną pokryte farbą, cały ten kurz przykleiłby się do farby, a tego nie chcemy.
Zamiatam więc bardzo dokładnie. Najpierw z grubsza, szeroką mocną szczotką (tą samą, którą omiatałam ściany), a potem bardzo dokładnie, małą zmiotką (za 4 zł z szufelką!) z mięciutkim włosiem, które wymiata ze wszystkich narożników najdrobniejsze nawet drobiny pyłu. 


Gdy wreszcie jest idealnie pozamiatane, pomieszczenie jest gotowe do zagruntowania. Gruntuje się absolutnie wszystkie powierzchnie, no oczywiście bez okien. Gdy kropla preparatu gruntującego przypadkiem spadnie na szybę, warto ją od razu zetrzeć ściereczką do sucha, bo gdy zaschnie będzie trzeba się nieźle naskrobać aby zdrapać zaciek (rada wuja Andrzeja).

Gruntowanie zaczynam od sufitu. Używam preparatu uni-grunt firmy Atlas. Podobno jest dobry, nie ma co eksperymentować. Wlewam trochę gruntu (wygląda jak mleko) do rynienki od wałka, nadziewam wałek na drążek, moczę, odciskam nadmiar płynu na rynience i zaczynam jeździć wałkiem po suficie. Dokładnie, liniami, raz koło razu, żeby porządnie zmoczyć gruntem calutką powierzchnię. Od gruntowania powierzchnia tynku ciemnieje natychmiast, łatwo więc rozpoznać, które miejsca są zagruntowane, a które trzeba jeszcze dopracować. 



Przy gruntowaniu sufitów trzeba bardzo uważać, aby krople gruntu nie spływały po ścianach. Gdy dojeżdżamy wałkiem do ściany, nadmiar płynu lubi spłynąć po ścianie w dół, pozostawiając na niej strużkę i zastygając na końcu kroplą. Gdy tylko zauważy się ową spływającą kroplę należy natychmiast rozmasować, przejechać to miejsce wałkiem z gruntem, aby rozetrzeć smużkę. Pozostawienie nieroztartej strużki gruntu bardzo utrudnia potem malowanie, bowiem w tych miejscach ściana jaśnieje, bąbel pozostawia ślad i jest nierówność zarówno w kolorze, jak i w fakturze. Jest niezmiernie trudno zamalować potem takie miejsca. Nawet po trzech malowaniach w kotłowni przez farbę przebijały owe nieszczęsne ścieżki zaschniętego uni-gruntu.

Zrobiłam taki błąd w kotłowni, że nie zwracałam uwagi na cieknący po ścianach uni-grunt. Pomyślałam:
- A co tam, przecież za chwilę będę malować całą ścianę tym gruntem, więc ta smużka wtopi się w całość, nie przeszkadza.
Otóż przeszkadza! I to bardzo. Uni-grunt szybko zasycha i gdy kończy się gruntowanie sufitu, strużki na ścianach są przeważnie suche.
Teraz mam nauczkę i po przykrych doświadczeniach w kotłowni w kolejnych pomieszczeniach bardzo uważałam na strużki gruntu. Gdy tylko któraś spłynęła, co jest nieuniknione, od razu rozcierałam ją wałkiem na ścianie. Bez uni-gruntowych smug malowanie wychodzi super!
Gruntowanie ścian jest łatwiejsze. Zaczynam przejazd wałkiem w kierunku od podłogi do sufitu metodą dwa kroki w górę – jeden w dół, po kawałku. W ten sposób mam kontrolę nad zaciekami. Jeśli nawet jakiś się zrobi, od razu go rozcieram.

Po zagruntowaniu sufitu i ścian przystępuję do zagruntowania wylewek. I tu nie żałuję uni-gruntu. Wałkiem na kiju rozprowadzam białe mleko po całej podłodze. Wałek po tym zabiegu jest bardzo brudny, pomimo uprzedniego dokładnego zamiecenia na podłodze jest nadal mnóstwo kurzu.


Teraz wreszcie ten cały mikro-pył zostaje okiełznany, sklejony uni-gruntem z podłogą. Podłoga czarnieje, robi się gładka i po raz pierwszy na budowie jest czysta. Nie kurzy się. To bardzo przyjemny moment. Wreszcie pomieszczenie przestaje cię brudzić a powietrze w nim robi się klarowne, wolne od pyłu wznoszącego się przy każdym kroku. No lubię to!

Zagruntowanie podłogi nie jest chyba koniecznością. I tak będzie ona przykryta folią, podkładem i panelami. Ale ja uważam, ze warto to zrobić. Po pierwsze, aby mieć czyste malowanie. A po drugie po to, aby kurz nie wydostawał się spod podłogi przy chodzeniu, co podobno się dzieje. Koleżanka mnie przestrzegała:
- Tylko pamiętaj, zanim zrobisz podłogi przesmaruj czymś wylewkę, bo jak tego nie zrobisz, to tak jak u mnie, przez trzy lata po skończeniu budowy będziesz się użerać z cementowym pyłem w mieszkaniu! Ja zaoszczędziłam 100 zł na byle-mazidło i bardzo tego żałowałam.
Tak więc podłogi i wszystkie ściany oraz sufit mam zagruntowane. Pora na odpoczynek. Malowanie można niby zaczynać po 4-6 godzinach od gruntowania, ale tak naprawdę lepiej to robić następnego dnia.

Na opakowaniu uni-gruntu jest napisane, że gruntować powinno się dwukrotnie. Pierwszy raz gruntem rozcieńczonym z wodą w proporcjach 1:1, a drugi raz, po wyschnięciu, samym nierozcieńczonym uni-gruntem.
Ja zagruntowałam wszystko tylko raz, uni-gruntem nierozcieńczonym. Rozważałam przez chwilę, czy nie powinnam przelecieć wszystkiego po raz drugi, żeby ściany były twardsze, gładsze, bardziej wygładzone. Na szczęście moja intuicja kazała mi się wstrzymać, poczytać, popytać.

Okazało się (co wyczytałam na forach i co potwierdził wujo Andrzej), że jednokrotne, dokładne zagruntowanie jest wystarczające. Gruntowanie po raz drugi może spowodować, że na ścianie utworzy się jakby szklanka, zbyt gładka i zbyt mało chłonna powierzchnia. Ściana wtedy będzie mało chłonna i będzie trudniej przyjmować farbę. Czyli trzeba gruntować raz a dobrze, i wystarczy.

Wojo-Andrzej mówi, że porządne przygotowanie ściany, czyli oczyszczenie, wyrównanie i zagruntowanie, to warunek konieczny dobrych powłok malarskich. Najlepsza nawet farba się nie uda, będzie się łuszczyć i schodzić płatami, gdy ściana będzie źle przygotowana.
Tak więc gruntowanie ścian to bardzo ważny etap. Gruntuje się i powierzchnie gipsowe (płyty karton-gips też), i powierzchnie cementowo-wapienne. Zadaniem gruntu jest zmniejszenie chłonności ściany – po zagruntowaniu świeży tynk nie wchłonie tyle farby, ile ściana niezagruntowana. Poza tym grunt wyrównuje powierzchnię, ściąga ją, skleja i zespala wszelkie naloty na tynkach (pył cementowy, drobny piasek i inne). Zmniejsza chłonność podłoża i zwiększa przyczepność farby - byleby nie przegiąć i nie zrobić szklanki.

Faktycznie, po wyschnięciu uni-gruntu ściana przestaje się kurzyć, staje się zwarta, gładsza, ma lekki połysk, jakby foliową powłoczkę.
W zasadzie tak przygotowane powierzchnie, po wyschnięciu (czyli w praktyce na następny dzień), można malować. Tak też zrobiłam w kotłowni. I wszystko było prawie dobrze, ale nie do końca. Nie wiedziałam jeszcze wówczas, że potrzebna jest farba podkładowa i od razu pojechałam lateksową Tikkurilą.

O ile ściany, mające przed malowaniem w miarę jednolity, szary kolor, po trzykrotnym malowaniu wyszły idealnie białe, o tyle na suficie ciągle miałam plamy. Żółtawo-szare plamy na obrzeżach (przy granicy dwóch rodzajów tynków) nie dawały się zamalować nawet czterema warstwami farby Tikkurila super white! Ten syf ciągle przebijał! 


Doczytałam, że aby farba docelowa należycie i równo pokryła ścianę kolorem, zwłaszcza gdy są różnice w kolorach malowanych powierzchni, należy na zagruntowaną ścianę nanieść warstwę farby podkładowej, gruntującej. Jest to farba gęsta, czyli emulsja, której zadaniem – poza dodatkowym wyrównaniem faktury – jest właśnie wyrównanie kolorytu. Farba podkładowa jest najczęściej biała.

Kupiliśmy 15-litrowe wiadro farby gruntującej białej firmy Śnieżka - grunt i w pokoju rozpoczęłam przygodę z malowaniem od położenia farby podkładowej.
Po wyschnięciu, na drugi dzień, zamalowałam sufit farbą gruntującą po raz drugi, tylko w poprzek, w kierunku pod kątem prostym niż poprzednie malowanie. I okazało się, że po dwukrotnym malowaniu farbą gruntującą Śnieżką sufit stał się niemal idealny. Matowy, gładki, niemal bez plam.

Na to wystarczyło dwukrotne malowanie farbą Tikkurila super white i sufit wyszedł perfekcyjnie. Jakże inaczej, niż w kotłowni :)
Teraz jestem na takim etapie, że:
- w sypialni mam pomalowany sufit 1 x śnieżką w kierunku do okna,
- w łazience mam pomalowany sufit 2 x śnieżką - ostanie malowanie w kierunku do drzwi,
- w pokoju syna młodszego mam pomalowany sufit 2 x śnieżką i raz tikkurilą w kierunku w poprzek,
- i tak dalej, i tak dalej - mogłabym długo pisać.
W każdym pomieszczeniu inny etap. Żeby się nie pogubić zapisuję sobie kredą na podłodze każde ostatnie malowanie – czyli jaka farba, która warstwa i jaki kierunek.

Po zagruntowaniu i pomalowaniu poszczególnych warstw sufitu należy dokładnie dopracować wszystkie narożniki oraz ranty między sufitem a ścianami. Czyli przy pomocy pędzla domalować te miejsca, do których nie dochodzi wałek. Trzeba się więc troszkę naskakać po drabinie, w górę i w dół, przesuwając się co pół metra, aby domalować opaskę dookoła sufitu. 
Gdy w zamyśle jest, aby sufit schodził na ścianę białym paskiem, trzeba umalować także farbą sufitową ów pasek, z niewielką zakładką. Potem, przy malowaniu ścian na kolor, wystarczy przykleić na biały pasek taśmę malarską i uzyskujemy w ten sposób równe odcięcie między bielą a kolorem. 







To naprawdę ekscytujące! Im większą mam wprawę, tym bardziej mnie to bawi. Oby tylko te farby Magnat okazały się dobre.

Wujo Andrzej mnie pochwalił, że dobrze idzie. Doradził, żeby malować na siateczkę, czyli raz wzdłuż a raz w poprzek, na przemian. Doradził też, aby nie zatrzymywać na ścianie albo suficie wałka. Wałek ma przejechać po całości albo się miękko ześlizgnąć, gdy nie starcza ręki. Nie można robić ruchów zatrzymanych stanowczo w połowie ściany, bo wtedy w fakturze farby pozostają nierówności, smugi, miejsca, które inaczej niż reszta załamują światło. Dlatego warto przed malowaniem zadbać o gładkość ścian, aby nie było na nich przeszkód zmuszających do zatrzymania wałka, na przykład kontaktów i gniazdek. To bardzo utrudnia pracę. Taką sytuacje miałam przy malowaniu salonu, gdzie na ścianie zawisł panel do sterowania piecem gazowym. Nie dość, że musiałam go okleić tasmą malarską, żeby się nie pobrudził, to jeszcze musiałam go omijać, przerywać ruch wałka w połowie długości pasa i faktycznie robiły się nieprzyjemne, trudne do roztarcia zgrubienia farby. Tak więc do malowania ściany muszą być puste! Żadnych gniazdek, haków, gwoździ.

Nauczyłam się tak malować wałkiem na drążku, że równiutkie pasy wychodzą mi raz dwa. Wszystko idealnie pokryte. Gorzej z sufitami. Tu muszę się namachać dużo bardziej, krótkim wałkiem, bo nie mam siły dociskać wałka do sufitu stojąc na podłodze. A będąc na drabinie mam mały zakres ruchów, słabo widać granicę malowania i co chwilę trzeba schodzić na dół aby pomoczyć wałek. Niemniej da się. Wolniej, ale się da. I ja to zrobię! 
Pisałam już o tym? Hmmm

Malowanie się przedłuża, bo wielkość powierzchni do pokrycia i ilość pomieszczeń są znaczne. Zwyczajnie nie sposób ogarnąć tego o raz. I zachodzi pytanie, co robić z nasączonym farbą wałkiem po zakończeniu prac danego dnia? Wiadomo, że pozostawienie takiego wałka na powietrzu, na całą noc, grozi jego zaschnięciem i zniszczeniem. A dobry wałek wcale nie jest tani. O ile do gruntowania można kupić wałek tani, z miśka, tak do malowania ścian potrzebujemy wałka z górnej półki, aby zostawiał ładną fakturę na malowanych powierzchniach.
My kupiliśmy wałek firmy Dial, biały, z włoskami z mikrofibry. Jestem zadowolona z wyboru, chociaż nie mam porównania, jak by się malowało czymś innym. Ten wałek, jako super dobry i drogi, polecił nam sprzedawca w sklepie i posłuchaliśmy rady. Nie będę się wymądrzać, że to najlepszy wybór, bo nie wiem. U mnie się sprawdził.
Otóż mój sposób na wałek nasączony farbą jest taki, że po skończeniu pracy danego dnia pozostawiam go zamoczonego w rynience do farb napełnionej wodą. W ten sposób wałek nie zasycha.
Przed malowaniem/gruntowaniem następnego dnia, wałek płuczę pod czystą wodą, wygniatając go ręką. Niestety, nie jest to czysta robota. Następnie myję rynienkę (na dnie osadza się farba, łatwa do zmycia po wzruszeniu pędzelkiem), a następnie wałek dokładnie wycieram w suchy, chłonny materiał, aby wycisnąć z niego maksymalnie dużo wody, ile się da. Akurat miałam w domu stare, podarte i przesiane prześcieradło, które teraz służy mi jako czyścik do wałków. Po dokładnym wytarciu wałka, jest on czysty i prawie suchy i można spokojnie używać. Znów nasączać farbą / gruntem, i działać. Dbanie o czystość narzędzi jest ważne i naprawdę się opłaca. 

Na koniec dodam, że malowanie powinno się odbywać przy zamkniętych oknach. Przeciąg powoduje, że farba bardzo szybko wysycha i w przypadku malowania sufitu to bardzo utrudnia robotę. Gdy maluje się drugą warstwę białej farby, to naprawdę trudno odróżnić miejsca pomalowane od suchych i tylko patrząc po tym jak farba mokra odbija światło da się wyłapać tę granicę. A jak w pomieszczeniu hula wiatr - to klops. Wszystko schnie raz dwa i malujesz sobie te same połacie sufitu po trzy albo pięć razy, mokre na mokrawe-podeschnięte. A jak już nałożysz tych warstw farby od razu za dużo, to potem się nie dziw, że będzie nierówno albo że farba się złuszczy. 
No. Na razie wystarczy tego malowania. Ale temat jest rozwojowy, bo jestem zaledwie przy sufitach :)