Dom

Dom

czwartek, 15 października 2015

69. Skrzynka licznikowa, peszle i decyzje hydrauliczne

2014-06-03

Dzieje się dzieje. Dużo. Równocześnie pracują dwie ekipy: elektrycy w weekendy i hydraulicy popołudniami. Wszyscy ci ludzie pracują gdzieś na etatach, a nasze zlecenia to dla nich zajęcia dodatkowe. Stąd prace nie posuwają się błyskawicznie, ale zawsze trochę do przodu.

Elektrycy wzięli zaliczkę na materiały i powiedzieli, że zaczynają roboty w sobotę.
Niestety, nie zaczęli, bo gdy pojechali na działkę zastali tam nowe drzwi, do których nie mieli klucza. Sądziłam, że panowie przed przyjazdem zadzwonią, ale nic z tych rzeczy.

Zadzwoniłam więc do tego starszego, w sobotę raniutko, żeby zapytać, kiedy zamierzają zaczynać i żeby się umówić na konkretną godzinę, wpuścić ich do domu. Na to pan do mnie z pretensjami:
- No właśnie! Byliśmy dziś na działce, a tam pozamykane droga pani! Nie mieliśmy się jak dostać do domu. No to jak mamy robić? – rzekł z lekką ironią w głosie. Ależ mnie wkurzył!
- A czemu pan nie zadzwonił? Podwiezienie klucza to jest kwestia 20 minut – z trudem panowałam nad sobą, żeby być grzeczną.
- Aaaaa, bo nie wziąłem tej kartki z telefonem do pani.
- No, to gapa z pana. A gapowe się płaci. I co dalej?
- Jutro rano, na ósmą, umówiłem się z Artusiem, to zaczniemy jutro.
- No dobra. Niech będzie. Do jutra zatem!

Nie chciałam jeszcze z nim zadzierać, ale wcale mi się nie uśmiechała wczesno-poranna pobudka w niedzielę. Cóż, chyba nie mamy wyjścia, podjedziemy na działkę na ósmą i udostępnimy panom elektrykom front robót.
Niemniej wymówki tego pana, że nie miał numeru przy sobie, wydały mi się nieco pokrętne. Zaczęłam nawet podejrzewać, że to jest zwykły kłamczuch. Może i karteczki zapomniał, ale mógł się ze mną skontaktować przez Artusia, bo Artuś numer do mnie ma.
Widać nie pasowała im ta sobota.
Powiedział tylko, że rurę, znaczy się sztycę, która jest dość długa i nie mieści się do samochodu, schował na działce pod deskami, a resztę materiałów zabrał ze sobą do domu i przywiezie w niedzielę.

W niedzielę dotarliśmy na działkę punktualnie na godzinę 8:00. Artuś był. Starszego pana nie. I wszystkie jego opowieści, jak to on najpierw wymaga od siebie a dopiero potem od innych, okazały się pustymi słowami. Cóż, chyba się tego spodziewałam.
Pogadaliśmy z Artusiem, oczywiście na tematy wykańczania wnętrz, nakarmiliśmy kota i wreszcie doczekaliśmy się pana elektryka główno-dowodzącego. Przyjechał spóźniony o dwie godziny. Podobno miał kłopoty żołądkowe. Ok. Nie wnikam, mogło się zdarzyć.

Tego dnia panowie zamontowali szarą skrzynkę licznikową na ścianie bocznej (znaczy się szczytowej) naszego domu.
Najpierw nawiercili wiertarką mnóstwo dziurek, jedna przy drugiej, po obrysie prostokąta. Potem zaczęli wiercić też otworki wewnątrz prostokąta i gdy ściana w tym miejscu, do połowy swej grubości, przypominała durszlak, z łatwością wyrypali z muru prostokąt. Powstała prostokątna wnęka, w którą wpuszczona miała być skrzynka licznikowa, mniej więcej do połowy jej grubości.


Panowie mieli ze sobą tylko drabinę, poziomicę i wiertarkę. I wiertarką właśnie kruszyli bardzo twardy, i nie poddający się łatwo porotherm. Walczyli z oporną ścianą na zmianę. Nie jestem pewna, czy nie ma do takich robót lepszych narzędzi, może przydałaby się jakaś szlifierka kątowa? Ale co mnie to obchodzi. Skoro panowie nie mają sprzętu, to najwyżej więcej się napracują.

Po zmaganiach z wycinaniem prostokątnej wnęki wreszcie panowie osadzili skrzynkę, używając do tego pianki montażowej. Zapaprali tą pianą wszystko dookoła, skrzynkę też. Oj, przyglądałam się tej papraninie z coraz szerzej otwartymi oczami, a gdy Marek zobaczył moją minę powiedział:
- Daj spokój, pianka jak zaschnie to z metalu łatwo odchodzi.
No faktycznie, gdy zdejmowałam z niej potem farfocle zaschniętej pianki, nie było z tym problemu. No, ale niesmak pozostał. Panowie, którzy pianowali okna i drzwi robili to dużo estetyczniej.


Cóż, na razie nie jestem zachwycona pracą elektryków. Mam nadzieję, że panowie się ogarną i zrobią wszystko jak należy. Marek obiecał, że będzie im patrzył na ręce i że posprawdza, czy wszystkie pozycje z faktur zakupowych zostały faktycznie wykorzystane w naszej instalacji.

Póki co na ścianie zewnętrznej zawisła skrzynka licznikowa. Od strony domu, w miejscu przewiercenia na wylot, z muru wychodzi biała, karbowana rurka.
- To nie jest żadna rurka, tylko peszel – śmiał się ze mnie Marek.
- Peszel?
- Peszel peszel, to taki tunel, przez który przeciągnięty będzie kabel.
Peszel na razie zwisa sobie swobodnie i czeka na ciąg dalszy prac panów elektryków, podobnie jak my.


Panowie powiedzieli, że „będą się przymierzać do zamontowania sztycy, ale to jak piana wokół skrzynki zastygnie”. I pojechali.

Sztyca to taka rura, która zamontowana będzie gdzieś wysoko przy dachu i przez którą wprowadzone będą kable elektryczne biegnące od słupa z ulicy do domu, znaczy się do skrzynki licznikowej. Gdy owa sztyca leżała sobie w salonie na podłodze, to wydawała nam się ogromna, trochę za gruba i trochę za długa:
- Ale to krowa wielka ta sztyca. Jak takie coś będzie na dachu wyglądało? – wyraziłam swoją wątpliwość – Nie mogliście kupić czegoś delikatniejszego?
Ale Artuś zapewnił, że inna być nie może, bo musi się w niej zmieścić całkiem gruby warkocz kabli:
- Nie da się cieńszej,, już przez to będzie ciężkawo kable przecisnąć. A na końcu rury zostanie zainstalowany plastikowy grzybek , takie wykończenie będzie, o, żeby było ładniej – powiedział puszczając pocieszające oko.


Ok. Jak nie można to nie można. Po czasie okazało się, że rurka zamontowana na dachu wydaje się o wiele mniejsza, niż gdy leży w salonie. Z dalekawszystko wygląda jak w skali.
Dodam także, że sztyca do przyłącza prądu musi być wykonana ze stali ocynkowanej, czyli ma być nierdzewna. Innej nie odbiorą.

Przed odjazdem elektryków upewniliśmy się jeszcze, że panowie będą montować sztycę do muru na wysięgniku, aby nie tykać i nie uszkodzić gotowego już dachu. Nie ma mowy o przebijaniu się z dziurą przez nasz piękny, nowy, szczelny dach pokryty gontem bitumicznym. Zapewnili nas, że tak właśnie zamierzali robić i że dach będzie nietknięty.

Jeden z naszych znajomych "wujek dobra rada" skrytykował naszą sztycę, że niby jest za długa. Doradził, aby przymocować warkocz kabli bezpośrednio do belki dachowej, a nie do sztycy. Ale nam się sztyca podoba. Poza tym uważamy, że kabel powinien być rozciągnięty od słupa w ulicy do domu dość wysoko, w miarę poziomo, aby nie opadać w dół na drewnianą belkę więźby. Bo przecież w czasie deszczu po kablu będzie się lać woda. A lepiej, żeby woda sobie kapała na ziemię gdzieś pośrodku łuku wiszących kabli, zamiast spływać do belki dachowej. Zresztą w projekcie jest sztyca i tego się trzymamy. Patrząc na okoliczne domy wszędzie widać dokładnie takie mocowanie, na sztycy.

W sobotę urządziliśmy w naszym domu wielkie sprzątanie. Chłopaki wynieśli na zewnątrz wszystkie worki i pudła ze śmieciami, jakie zostały po kładzeniu gontów. Wynieśli też leżące na podłodze deski, blaty i palety. No i resztki cegieł, pustaków stropowych i bloczków, które zostały z budowy i które kiedyś bezsensownie (moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina!) ustawiliśmy na palecie wewnątrz domu, zamiast na zewnątrz. Marek się pukał w czoło, że przez moje sprzątanie na jesieni mają teraz wynoszenie wszystkiego na wiosnę. Prawda. Więc nie ustawiajcie nigdy stosiku cegieł i pustaków wewnątrz domu, bo będziecie musieli to wszystko potem wynosić.
No, ale wynieśli. Teraz paleta z cegłami stoi pod tarasem. Pewnie przydadzą się, gdy będziemy budować garaż (kiedyś kiedyś).
Na zakończenie porządków Marek ułożył z palet prowizoryczne schodki z tarasu do drzwi balkonowych. Od razu zrobiło się przytulniej. I jak łatwo się teraz wchodzi! Że też wcześniej na to nie wpadliśmy.


Ja zajęłam się zamiataniem posadzek. Było na nich mnóstwo pyłu, cementu, piachu i drobnego gruzu. Aby nie utonąć w tumanach kurzu i pyłu zwilżaliśmy posadzki wodą, rozpylaczem z węża. I zamiatałam tak sobie, usypując co kilka metrów kupki miałowo-gruzowe, które następnie Marek pakował przy użyciu prowizorycznej szufelki zrobionej z blachy do grubych, foliowych worków. Wyrzucimy je razem z innymi śmieciami, gdy zamówimy kontener. Na razie trzy worki z miałem z posadzek stoją na tarasie, który przeradza się w składowisko gruzu i coraz większy śmietnik.


Do pozamiatania została jeszcze góra. Jednego dnia nie daliśmy rady zrobić wszystkiego, bo czas, bo dzieci, bo obiad, bo odciski od szczotki na nieprzywykłych do pracy fizycznej dłoniach. Mimo rękawic ochronnych zrobiłam sobie na rękach krwawiące rany, najbardziej bolącą między palcem wskazującym a kciukiem. Nie mogę ruszać dłonią, bo co rana przyschnie, to przy każdym ruchu się rozrywa i szczypie. Aż dziw bierze, że w czasie zamiatania tego nie czułam. Dopiero po zdjęciu rękawic odkryłam, że mam skórę zdartą bardzo głęboko. Do wesela się zagoi, nie wiem tylko czyjego, bo moje było tak dawno, że aż nie wiem, czy to prawda. Grunt, że dom jest gotowy na prace hydrauliczne.




W poniedziałek po południu (wczoraj), spotkaliśmy się na działce z hydraulikami. Panowie wnieśli sobie do środka pięknie pozamiatanego salonu paletę, przyklęknęli na niej i studiowali projekt.
Tego dnia byliśmy potrzebni aby uzgodnić, w których miejscach mają wisieć grzejniki, gdzie mają być umywalki i sedesy oraz z której strony wanny chcemy mieć zamontowaną baterię. Trzeba było też zdecydować, czy bateria przy wannie ma wychodzić ze ściany, czy też będzie osadzona na wannie:
- A jak powinno być? – spytałam, bo całkiem zaskoczyło mnie to pytanie.
- Ja zrobię tak, jak państwo wybiorą, może być bateria ze ściany, a może być stojąca.
- A jak jest lepiej?
- Nie ma lepiej, to kwestia gustu, co się komu podoba.
- I to już teraz mamy wybrać?
- No tak, bo muszę wiedzieć, jakie wyprowadzenia zrobić. Jeśli bateria będzie stojąca na wannie, to wtedy robi się wyprowadzenia rur ze ścian poniżej górnej krawędzi wanny, a dalej, do baterii wodę ciągnie się wężykami elastycznymi. A jak chcecie baterię w ścianie, to rurki ciągnie się wyżej, nad wannę i bateria mocowana będzie na sztywno.
- A ha, no to my nie wiemy, prawda kochanie? – zwróciłam się do Marka z głupawą miną.
- A pan które rozwiązanie by wybrał dla siebie? – spytał Marek przytomnie.

Hydraulik zaśmiał się przyjaźnie wobec naszej bezradności i dezorientacji i powiedział:
- Ja proponuję zrobić baterię stojącą. Tak jest ładniej, teraz już mało kto montuje w ścianie. Na pewno będziecie kupować wannę akrylową, z tworzywa, nie stalową, prawda? No właśnie, więc takie wanny idealnie nadają się do montażu baterii w rancie samej wanny. Będzie tak nowocześniej.
- No dobra. Jak tak to tak. Zgadzamy się!

Po czasie powiem, że to była doskonała decyzja. Bateria stojąca jest wprawdzie nieco droższa od baterii ściennych, za to wygląda naprawdę ekskluzywnie. No i dla pana płytkarza łatwiejsza robota, bo płytki na ścianach kładzie się w całości, bez żadnego docinania i przewiercania pod baterię. Ale o baterii napiszę szczegółowo w innym poście, bo to szeroki i ciekawy temat.

Ustaliłam jeszcze z panem hydraulikiem (za poradą Krzyśka - kierownika budowy), aby rury doprowadzające wodę do grzejników wychodziły ze ścian, a nie z podłogi.
- Nie ma problemu. Zresztą my inaczej nie robimy, bo rury z podłogi są brzydkie i niepraktyczne. Ani tam odkurzyć, ani wymyć, nie ma jak podłóg ułożyć. Nie robimy z podłogi. Niech się pani nie martwi, będą ze ścian.

Po krótkiej rozmowie wszystko było ustalone. Pan zaznaczył sobie kredą na ścianach miejsca, w których mają wisieć grzejniki, sedesy i umywalki.
Na tym etapie zrezygnowaliśmy z umywalki w kotłowni, która była uwzględniona w projekcie. Panowie przekonali nas, że przy obsłudze pieca gazowego ręce się nie brudzą, więc umywalka w kotłowni nie jest niezbędna. Oczywiście możemy ją mieć, odpływ jest, ale po co?

No właśnie. po co? W pomieszczeniu kotłowni, poza piecem gazowym, ma stać także pralka. Byłoby dobrze, gdyby obok niej znalazło się miejsce na kosze na brudne ubrania. A gdy na ścianie zawiśnie umywalka, zajmie ona całe miejsce i może być z tym kłopot. Więc bez żalu, za namową hydraulika, zrezygnowaliśmy z umywalki w kotłowni.
- Ma pan rację. Lepiej wygospodarować miejsce na szafkę z proszkiem do prania, na płyny albo na kosze z brudną bielizną.
No i przy okazji mamy taniej o kilka stówek. Życie pokaże, czy to była dobra decyzja.

Dodatkowo, po rozmowie z kolegą Arturem, zamieniliśmy kaloryfer z przedpokoju na ogrzewanie podłogowe. Koszty wyjdą podobne, a zimą ciepła podłoga przy wejściu, na której szybko schną mokre buty śniegowe, to super sprawa. Tak więc będziemy mieć ogrzewanie podłogowe w dwóch pomieszczeniach: w łazience i w przedpokoju. W pozostałych pomieszczeniach będą tradycyjne grzejniki.

Jak widać w ustaleniach z hydraulikiem nie trzymamy się projektu. Zmienialiśmy miejsca kilku grzejnikom, niektóre z nich zamieniliśmy na ogrzewanie podłogowe albo zamiast dwóch małych wybraliśmy jeden większy. Pan Kukułka mówi, że w tym zakresie projekt nie jest wiążący i że nikt przy odbiorze budynku nie będzie kwestionował, że grzejnik miał być tu a jest tam. To wszystko jedno. Zależy od tego, jak chce się umeblować dom. A decyzje takie można podejmować dopiero, gdy dom jest zbudowany, bo z samego projektu niewiele da się wywnioskować. Hydraulik tylko przeliczał, jak duże mają być kaloryfery w poszczególnych pomieszczeniach i ile ma ich być, aby zapewnić odpowiednie dogrzewanie domu, adekwatnie do powierzchni i kubatury.

Kolejne ustalenie z hydraulikiem dotyczyło wyboru miejsc, z których będą się rozchodzić wszystkie rury z wodą, do każdego grzejnika i do każdego kranu. Czyli fachowo mówiąc musieliśmy zdecydować, gdzie chcemy rozdzielnie. Okazuje się bowiem, że oprócz rozdzielni prądu w domu będziemy mieć jeszcze dwie rozdzielnie do centralnego ogrzewania – jedną na dole, drugą na górze.
- Mnie jest wszystko jedno. Niech pan robi, gdzie panu pasuje. Bo te rurki jak rozumiem i tak będą szły w posadzce wszystkie, będą zabetonowane prawda?
- Nooo, rurki tak, ale rozdzielnia będzie, że tak powiem, na wierzchu.
- A do czego ta rozdzielnia jest potrzebna? Musimy to zakładać?
- He he, no powiem tak. Musicie. Ja inaczej nie zrobię instalacji bo nie wyobrażam sobie, żeby nie było zaworów do wody. Do każdego obiegu wody, czyli, tak w uproszczeniu do każdego grzejnika, będzie pani miała w rozdzielni osobny zawór,czyli taki mały kranik, który w razie tfu tfu awarii można będzie szybko zakręcić.
- Aaa haaa, no to faktycznie by się przydała. A duża będzie ta rozdzielnia?
- Taka – wyrysował w powietrzu ogromny prostokąt.
- Taaakaaaa? O Jezu. No to w takim razie to nie wszystko jedno, gdzie ona będzie.
- Chyba gdzie one będą, bo będą  dwie.
- No dobra. To gdzie pan proponuje? - poddałam się.


Pan Kukułka zaproponował, aby rozdzielnię na dole umieścić w schowku pod schodami, a rozdzielnię na górze w schowku za łazienką.
I git. Wierzę, że dobrze to wymyślił, bo ja kompletnie nie wiem, o co chodzi z tymi rozdzielniami. Chyba dość decyzji jak na jeden dzień.

piątek, 2 października 2015

68. Drzwi zewnętrzne, czyli pierwszy mebel

2014-05-28

Dziś byliśmy na działce spotkać się z naszym hydraulikiem. Przyjechał swoim wypasionym mercedesem i po raz pierwszy widzieliśmy go „po cywilnemu”, znaczy się nie w stroju roboczym. Był fajnie ubrany, miał czapkę z daszkiem, jeansy, t-shirt z nadrukiem i rozpiętą, cienką koszulę jeansową z krótkim rękawem zarzuconą niezobowiązująco zamiast sztywnej marynarki. Na daszku czapki zaczepił ciemne okulary. No prawie gościa nie poznałam, naprawdę fajnie wyglądał. Facet ma około pięćdziesiątki, świetną sylwetkę, jest zadbany (co nie mieści się trochę w stereotypie polskiego hydraulika) i dziś okazało się, że ma też niezły gust.
Z rozmowy wyniknęło, że facet właśnie jedzie na mecz, ale nie jako kibic, tylko jako zawodnik. Wyszło na jaw, że pan Kukułka jest czynnym, niemal zawodowym piłkarzem piłki nożnej, a jego drużyna szczyci się sukcesami w krajowej lidze seniorów! No no, zaimponował nam gościu:
- Powiedziałem sobie kiedyś, że robota robotą, ale na życie też trzeba znaleźć czas. No i tak już szósty rok będzie jak jestem w drużynie. Nie wiem, jak kiedyś mogłem bez tego żyć. Tak więc nie mam dziś za wiele czasu, bo gramy. Przyjechałem tylko po projekt, bo tam sobie wymiary zdejmę i będę wiedział ile czego kupić. No i klucze bym wziął, żebym od poniedziałku od rana mógł zaczynać.

Projektu niestety nie zabrałam z domu ze sobą, choć przez chwilę miałam w głowie taki pomysł. Daliśmy mu więc tylko klucze od bramy, kłódki od skobla prowizorycznych drzwi i od blaszanego garażu. Umówiliśmy się, że jutro, gdy będziemy na działce, przywieziemy projekt i zostawimy go w domu. W wolnej chwili będzie mógł po niego podjechać bez konieczności umawiania się z nami.

Jutro na godzinę 10. umówiony jest na działce montaż drzwi zewnętrznych.
- Jak zamontują drzwi wejściowe, to klucz do domu zostawimy panu w garażu, na haczyku przy wejściu, żeby mógł się pan dostać do środka - zaproponowałam.
Marek mówi, że jestem zbyt ufna i że nie powinniśmy nikomu zostawiać kluczy od zamków w drzwiach naszego domu, ale jakoś ufam temu Kukułce i nie za bardzo widzę możliwość, aby nosić klucz przy tyłku i za każdym razem przed robotą je otwierać a po robocie zamykać. Musielibyśmy chyba mieszkać na budowie. Póki co kluczami się nie przejmuję, po prostu po skończeniu budowy wymienimy wkadki w zamkach i po sprawie.

Gdy Kukułka pojechał na mecz, ja zajęłam się koszeniem trawy a Marek przeistoczył się w murarza. W świetle drzwi wejściowych wmurował w progu dwa brakujące bloczki fundamentowe, uzupełniając pozostawioną przez budowlańców lukę. Zaprawy wystarczyło dosłownie na styk. Ale udało się, bloczki są, dziury nie ma. Brawo Marek!






Zapytaliśmy pana hydraulika, co sądzi o rozważanym pomyśle, aby zamiast tynków wyłożyć ściany i sufity regipsami. Pan Kukułka serdecznie nam odradził:
- Tynki maszynowe są naprawdę niewiele droższe od regipsów. bo koszt samych płyt to tylko ułamek kosztów. Trzeba doliczyć jeszcze profile stalowe, taśmy dylatacyjne, wkręty, szpachlówkę do spoinowania, to suma sumarum wyjdzie prawie tyle samo co za tynki, uzbiera tych kosztów niemało. A tynk to tynk, jakość ścian jest o wiele lepsza. Po pierwsze ze względu na twardość, a po drugie i ważniejsze, ze względu na wilgotność. Regipsy są higroskopijne i chłoną wilgoć z powietrza, osadza się na nich para. Widziałem nawet już grzyb na stosunkowo nowych ścianach. Ja bym regispów nie robił. Tynk cementowo-wapienny oddycha i daje lepszą jakość powietrza w domu, nie ma efektu wilgotnej puszki czy takiego jakby termosu, jak przy regipsach – mówił hydraulik, który przez lata doświadczeń w zawodzie zwiedził mnóstwo domów. Nie mamy powodów, żeby mu nie ufać.

Pan hydraulik doradził też, aby najpierw zrobić wylewki, a dopiero potem zamówić ekipę do tynkowania ścian i sufitów:
- A nam doradzali odwrotnie, żeby wylewki robić właśnie po tynkach. Bo podobno przy tynkowaniu ścian sporo tynku zlatuje na posadzkę i można go po prostu zalać wylewką, zamiast zeskrobywać z gotowej wylewki – powiedziałam.
- No właśnie. Tynk zlatuje. Jak pani ma gotową posadzkę, to tynkarz musi to co mu spadnie posprzątać. Na bieżąco, zanim zaschnie, żeby potem nie musieć odkuwać. A gdy jest etap przed wylewkami, to chlapią ile wlezie. Jak spadnie to spadnie, nie patrzą. I potem ma pani takie byle co, przy ścianach grubo, po środku mniej. I po co? Niech tynk robią tak, żeby jak wyjdą było czyściutko, na gotowo. Wiem z doświadczenia, że jak tynkują po wylewkach, to idzie mniej tynku, a jak przed, to pod ścianami potrafią być usypane naprawdę wielkie garby z zaprawy. I potem nie wiadomo co z tym robić, równać styropianem, podcinać go, czy skuwać, żeby tą wylewkę w miarę prosto zrobić - argumentował Kukułka.

Po czasie powiem, że kolejność prac w praktyce bywa różna. Jedni robią najpierw wylewki i po nich tynki, a inni odwrotnie. Jeśli w domu nie instaluje się ogrzewania podłogowego, to kolejność prac jest w zasadzie dowolna, bez różnicy. Ale jeśli zakłada się podłogówkę, wówczas tynkarze kategorycznie mówią, że koniecznie najpierw tynki, a wylewki na końcu. Czemu – wyjaśnię w poście dotyczącym tynkowania.
My na naszej budowie najpierw zrobiliśmy wylewki i póki co wszystko jest ok. Wynikało to z naszej niewiedzy, że jednak bezpieczniej dla tynków jest robić wylewki na końcu.

Po siedmiu tygodniach oczekiwania wreszcie doczekaliśmy się drzwi zewnętrznych.
Na montaż przyjechało dwóch młodych chłopaków. Ich szef zadzwonił do nas, umówił datę i godzinę montażu i przypomniał, że do dopłaty zostało 2 700 zł i żebyśmy rozliczyli się z ekipą po skończeniu montażu. Wszystko się zgadzało.

Panowie dotarli na działkę kilka minut przed nami. Chwilę poczekali, upewnili się tylko telefonicznie, że jedziemy. Ale nie mamy sobie nic do zarzucenia, bo to oni byli przed czasem, my dojechaliśmy na umówioną godzinę.

Zaczęliśmy znajomość z chłopkami od kawy, czekoladek i od rozmów na temat budowy domu. Każdy z nich budował swój własny dom, większość prac wykonując samodzielnie. Było więc o czym gadać. Opowiadali o oszustwach, że są powszechne i że niektórzy wykonawcy potrafią skasować klienta za materiały, których w ogóle w danej robocie się nie używa. Ostrzegali, że trzeba być naprawdę czujnym.

Chłopaki naprawdę szczerze chwalili drzwi, które mieli nam montować. Mówili o swoim szefie, że to mega uczciwy facet. A pracowali już w niejednej firmie, to wiedzą co mówią:
- To jest złoty człowiek. Naprawdę dobre ma ceny, od pokoleń to ciągnie, po ojcu. No i gdyby czasem zdarzyła się jakaś reklamacja, ale to naprawdę rzadko, jak tam pracuję od 3 lat, to były dwie, i to dwie z winy uszkodzenia futryn przez murarzy - to szef bardzo idzie na rękę. On woli dopłacić do interesu, byle klient był zadowolony – opowiadali.

Fajnie się gadało. Wzięliśmy od nich wizytówki, bo prywatnie, po godzinach, zajmują się wykańczaniem wnętrz, a szczególnie układaniem płytek. Może się jeszcze spotkamy.

Nasze drzwi zapakowane były na przyczepce samochodowej, były solidnie zafoliowane a narożniki zabezpieczone były tekturą.

Gdy chłopaki zajęli się montażem drzwi, my zajęliśmy się biednym, chorym, rudym kotem, który przyplątał się na naszą działkę.


Już wczoraj go widzieliśmy. Siedział taki biedny, zmoknięty, skulony w trawie. Ale gdy sąsiad uruchomił za płotem kosiarkę, kot się wystraszył i gdzieś pobiegł, albo raczej pokuśtykał.
Dziś ten sam rudzielec znowu przybył. Podeszłam do niego. Nawet nie uciekał. Chyba nie miał już sił. Był bardzo chudy i wycieńczony. Pewnie nie jadł od bardzo dawna.
Zrobiło nam się go żal. Z jednej strony był paskudny. Miał zaropiałe oczy, a jedno z nich było całkiem matowe. Nawet nie wiem, czy to chore oko czy tylko strup po oku. Wczoraj w okolicach ucha widzieliśmy u niego wielkiego, napompowanego krwią kleszcza. Dziś kleszcz już się odczepił, nie było go.
I co z takim zwierzęciem nieszczęśliwym zrobić?
Aż strach go dotykać. Nie wiadomo, jak zareaguje, czy się nie wystraszy, czy nie drapnie. Nie wiemy, czy nie roznosi jakichś chorób. Brzydzimy się wziąć go na ręce, żeby odwieźć do weterynarza. No i musimy się też troszczyć o nasze dwa koty domowe, które śpią z nami w jednym łóżku. Nie chcielibyśmy przywlec do domu jakichś chorób odzwierzęcych.
Ostatnio moja przyjaciółka Renata mówiła, że gdy jej przyjaciółka przygarnęła bezpańskiego kota, zaraziła się grzybicą. Dostała liszaja na rękach i przez długi czas nie mogła się z niego wyleczyć, a na maści sterydowe wydała majątek.

I co tu robić? Jasne jest, że trzeciego kota do domu nie weźmiemy. Póki co postanowiliśmy go przynajmniej nakarmić. Marek wsiadł do samochodu i pojechał do najbliższego sklepu po karmę. Kupił kocią puszkę i poczęstowaliśmy kota. Zjadł 3/4, nieco spłoszonym wzrokiem rozglądając się na boki, czy nikt na niego nie czyha. Gdy się najadł, wstał - o rany, jaki on chudy! - i przeszedł obok mnie, całkiem blisko. Jakby chciał podziękować. Ale nie otarł się o mnie, jak to zwykle czynią nasze koty. I całe szczęście. Kot odszedł na kilka metrów dalej i przysiadł w trawie.

Zrobiliśmy mu małe schronienie pod drzewem. Ułożyliśmy na trawie deski, przykryliśmy je ciepłym styropianem. Zrobiliśmy daszek z desek i papy wsparty na pustakach, ustawiliśmy z tyłu ściankę. Przed deszczem i wiatrem będzie mógł się schować. Wstawiliśmy do środka kubek z wodą i pozostałą karmę.
Ciekawe, czy kot będzie na naszej działce jutro. Trochę dręczą nas wyrzuty sumienia, że nie zabraliśmy go ze sobą, że nie zawieźliśmy go do weterynarza. Ale zobaczymy, co będzie dalej. Trochę nie mamy ochoty pokochać tego biednego kota, bo naprawdę nie chcemy go przygarnąć do domu. Jeśli przeżyje, będziemy go karmić. A może wydobrzeje i sobie pójdzie? Tak byłoby najlepiej.

Ale wracamy do montażu drzwi.

Chłopaki zaczęli pracę od zdemontowania naszych drzwi prowizorycznych. Poszło to nieprawdopodobnie łatwo, co utwierdziło nas w przekonaniu, że nie były one praktycznie żadnym zabezpieczeniem. Człowiek z łomem i z wkrętakiem był w stanie rozebrać je w ciągu kilku minut.


Nowe drzwi są piękne! Futryna jest wyższa od skrzydła o wysokość naświetla, czyli takiego jakby nieotwieralnego okienka, które będzie znajdować się nad drzwiami, aby wpuszczać do wnętrza domu więcej światła. Owe okienko jest z szyby zespolonej.


Wmurowane wczoraj przez Marka bloczki betonowe doskonale się trzymają. Trochę siadły na zaprawie i są nieco niższe od sąsiednich bloczków, ale chłopaki orzekli, że to w niczym nie przeszkadza, bo futryna oprze się na starych bloczkach a dwucentymetrową lukę pod tymi nowymi po prostu wypełni piana montażowa.

Chłopaki ostrożnie zdjęli skrzydło drzwi z zawiasów, delikatnie oparli je o ścianę i przystąpili do montowania samej futryny, która była takim jakby pustym prostokątem z szybką na górze. Najpierw domocowali do futryny metalowe kotwy.



Potem przy pomocy wiertarki przygotowali ościeże, z pustaków porothermowych skuli wszystkie pióro-wpusty, aby powierzchnia wokół futryny była jak najbardziej gładka. Potem wstawili w otwór futrynę i zblokowali ją drewnianymi klinikami, które wbili młotkiem tak, aby z każdej strony między futryną a murem powstała szczelina, na piankę. Na etapie klinowania, przy pomocy poziomicy ustawiali pion i wreszcie przykręcili kotwy do muru.



Potem jeden z chłopaków zabezpieczył futryny niebieską taśmą ochronną, oklejając je dokładnie z obydwu stron, po czym w szczeliny między futryną a murem napuścił pianki montażowej. Na koniec panowie zamocowali w drzwiach klamkę i dwa zamki, zawiesili drzwi na zawiasach i zerwali niebieskie taśmy ochronne. Polecili, aby do jutra drzwi nie otwierać na całą szerokość ani nimi nie szarpać, dopóki pianka należycie się nie utwardzi. Potem posprawdzali i wyregulowali zamki.





Wręczyli nam pęk pięciu identycznych kluczy. Zamki są dwa, ale otwiera się je jednym kluczem.
Na koniec dostaliśmy jeszcze kartę bezpieczeństwa, która wygląda jak karta kredytowa. Tłumaczyli, że jest to jakiś atest dla zamków, który bywa przydatny przy ubezpieczaniu budynku. Podobno gdy okażemy się ową kartą przed firmą ubezpieczeniową, suma ubezpieczenia przy niezmienionej składce automatycznie wzrośnie, właśnie dzięki atestowanym zamkom.
No i wreszcie panowie wręczyli nam fakturę, zainkasowali pozostałą do dopłaty kwotę i pojechali.


Trzeba przyznać, że przy montażu panowie bardzo uważali, aby drzwi się nie porysowały i nie obtłukły. Przy każdym opieraniu ich o ściany podkładali pod ranty miękki styropian. Same drzwi również ustawiali na styropianie, a przy ich przenoszeniu uważali, aby wspierać je na własnych butach, a nie na żwirze.




Nie wiem jeszcze, jak drzwi będą się sprawować w użytkowaniu, ale na tym etapie z czystym sumieniem mogę polecić wszystkim niedrogą i solidną firmę produkującą drzwi drewniane o nazwie Tom-Drew z siedzibą w Łodzi przy ul. Budziszyńskiej 4. Drzwi są ładne, solidne, leciutko i perfekcyjnie się zamykają, i w ogóle wszystko w nich jest naj. I przysięgam, że nie dostałam od tej firmy ani złotówki za reklamę. Ba, nawet chyba nie wiedzą, że ich chwalę. Ale niby czemu mam nie chwalić, skoro jestem zadowolona?
Teraz tylko będziemy musieli uważać, aby nasze piękne drzwi nie uległy zniszczeniu w trakcie dalszych prac budowlanych.

Kolejny etapik naszej budowy za nami. Drzwi to jakby pierwszy mebel, który naprawdę cieszy.

czwartek, 1 października 2015

67. Luka w progu i plany przedhydrauliczne

2014-05

Nadszedł czas, aby zamontować drzwi wejściowe. Dziś wreszcie zadzwonili z fabryki, że drzwi już się wyprodukowały i umówiliśmy się na ich zamontowanie, na czwartek.


Nasze prowizoryczne drzwi zbite z desek wkrótce znikną. Posłużyły nam one tylko przez kilka tygodni, ale ich wykonanie bynajmniej nie było zbędne, bo dzięki nim od miesiąca mamy zamknięty dom. To się nazywa stan surowy zamknięty – no, może prawie zamknięty, bo deskowe drzwi na skobel trudno nazwać prawdziwym zamknięciem. Niemniej jednak za chwilę będziemy mieć prawdziwe, solidne, piękne drzwi z prawdziwymi zamkami i kluczami. Już się nie mogę doczekać.


Dziś pojechaliśmy z Markiem do marketu budowlanego i kupiliśmy mały worek gotowej, sypkiej zaprawy to murowania oraz wiadro, w którym będzie można ją rozrobić z wodą. Postanowiliśmy bowiem, że przed montażem drzwi wmurujemy samodzielnie brakujące w progach bloczki betonowe. Nasi budowlańcy pozostawili luki w wejściach – zarówno w otworze na drzwi wejściowe jak i w otworze na drzwi balkonowe. Dzięki tym lukom, w czasie gdy trwała budowa, łatwiej mogli wwozić do środka domu materiały budowlane. Skoro nie było progów wystarczyło rzucić w przejściach deski i spokojnie dawało się wjeżdżać do środka załadowaną materiałami budowlanymi taczką.

Po skończeniu budowy – jak mniemam – panowie powinni wmurować te trzy brakujące bloczki fundamentowe, ale jakoś o tym zapomnieli. Oni zapomnieli, a my w ogóle nie mieliśmy pojęcia, że należy to egzekwować. Dopiero podczas montażu okien oraz przy pierwszej wizycie pana od drzwi, gdy robione były obmiary, sprawa konieczności uzupełnienia luk w opasce z bloczków fundamentowych wyszła na jaw.


Przy zakładaniu okna balkonowego panowie sami wprawili nam brakujący bloczek, przyklejając go do chudziaka i bloczków sąsiednich pianką montażową. Powiedzieli, że na razie sama pianka wystarczy, chodzi tylko o to, żeby nie było dziury pod futryną i żeby koty albo inne zwierzęta nie wchodziły nam do domu. A jak będziemy tuż przed robieniem wylewek, to sobie ten prowizorycznie wprawiony pustak wytniemy z pianki i go porządnie wmurujemy. Okno i tak wspiera się na bloczkach, które są po bokach otworu, zamontowane jest dodatkowo na kotwach, więc jeden słabiej przytwierdzony pustak w niczym nie przeszkadza.

Niemniej przed wprawieniem drzwi wejściowych, chcemy od razu porządnie i na gotowo zapełnić lukę, wmurowując brakujące bloczki zaprawą cementową, a nie jakąś miękką pianką. Jutro będziemy więc bawić się w murarzy i wmurowywać, zarówno ten obecnie wpiankowany jeden bloczek pod oknem balkonowym, jak i dwa brakujące bloczki, które stworzą próg w drzwiach wejściowych. Zobaczymy, jak nam to pójdzie. Jeszcze nigdy w życiu nie murowałam. Marek też nie. Jesteśmy podekscytowani naszym pierwszym razem!


Jutro o 16. mamy na działce spotkanie z hydraulikiem, który zaczyna robić naszą instalację wodno-kanalizacyjną. Pan Kukułka przedstawił nam wycenę potrzebnych materiałów, w tym pieca gazowego firmy Vaillant (podobno lider wśród pieców) i grzejników firmy Purmo (podobno lider wśród grzejników). Całość ma nas kosztować około 25 tys zł. Łał! Kwota mnie prawie przewróciła, to kupa szmalu. Cóż, będziemy płakać i płacić. Wyjścia innego nie ma. Nie na darmo wszyscy twierdzą, że instalacja wodno-kanalizacyjna oraz dach to najdroższe elementy każdej budowy.

Pan Kukułka uświadomił nam, że w pierwszym etapie prac hydraulicznych nie montuje się pieca i grzejników, a tylko same rurki rozprowadzające wodę po domu, czyli do wszystkich ujęć wody oraz do grzejników:
- Piec i kaloryfery to będzie drugi etap, jak już będziecie po tynkach i wylewkach - mówił.
A więc na początek na instalację wodno-kanalizacyjną potrzebujemy jakieś 10 tys. zł. No dobra, trochę się to wszystko rozciągnie w czasie.

Pan Kukułka powiedział także, że poza materiałami hydraulicznymi, które on sam zamówi i dowiezie, będziemy musieli samodzielnie załatwić, znaczy się zakupić, folię oraz styropian. Nie mam pojęcia ani jaką folię ani jaki styropian i ile tego ma być, ale obiecał, że pomierzy, policzy i powie. Niebawem wszystko się okaże.

Przed rozpoczęciem robót wodno-kanalizacyjnych mamy uprzątnąć wszystko z podłóg, znaczy się z tego betonu, na którym podłogi kiedyś powstaną. Trzeba powynosić leżące gdzieniegdzie cegły, folie, deski i śmieci. Trzeba uprzątnąć cały parter, gdzie w rogu leży kilka worków śmieci pozostałych z zakładania gontów bitumicznych (w różowe worki spakowane są folie, którymi gonty podklejone były od spodu dla zabezpieczenia warstwy kleju - jest tego mnóstwo!). Poza tym w domu jest sporo palet i blatów, a w kącie stoją pozostałe z budowy pustaki i cegły. Trzeba to wszystko wynieść z domu na podwórko i dokładnie pozamiatać. Gdybyśmy wiedzieli, że dom ma być puściutki, nie składowalibyśmy pozostałych z budowy resztek materiałów budowlanych w salonie, a od razu ustawilibyśmy paletę pod orzechem. Cóż, pierwszy raz się budujemy i nie przyszło nam to do głowy, chociaż jakby się tak głębiej zastanowić to powinno! Będziemy teraz musieli te pieczołowicie zeskładowane pustaki i cegły wynosić na podwórko.


Przy zamiataniu betonu kurzu będzie co nie miara. Chyba pylicy płuc dostaniemy! Nie, nie da się tego zrobić na sucho. Chyba zdecydujemy się na spryskiwanie posadzki zraszaczem i na ściąganie budowlanego błota łopatą. Ech, jeszcze nie mam na to pomysłu. Obecnie jest tak, że przy zwykłym chodzeniu po domu kurz cementowy wzbija się na wysokość kolan. No i właśnie całego tego syfu musimy się pozbyć.
Cementowy pył trzeba będzie spakować w grube worki i gdy zamówimy już kontener na wszelkie odpady budowlane i śmieci, po prostu wyrzucić. Nie powinno się tego pyłu cementowego rozsypywać po działce, bo to nie jest zwykły piach, ale żrący cement, który zaszkodzi roślinom i nie zostanie łatwo zasymilowany przez glebę (tak mi się przynajmniej wydaje).

Zastanawialiśmy się, czy nie należy już teraz zamówić kontenera. Załadować go gruzem, który jest wysypany w miejscu tarasu, wrzucić do niego wszystkie spakowane w worki śmieci, pył cementowy z zamiatania domu i ścinki papy oraz gontów.
Ale na razie nie uzbieraliśmy jeszcze śmieci aż tyle, aby zapełnić kontener. Z drugiej strony nie mamy pewności, czy mamy się pozbywać gruzu usypanego w miejscu tarasu. Pan Jarek coś przebąkiwał, że gruz się przyda do utwardzenia tarasu - ale nie wiem jak by to miało wyglądać. Zadzwoniłam więc po poradę do brata pana Jarka, który zajmuje się układaniem kostki brukowej i robieniem tarasów oraz schodów. Pan ten poradził, żeby nie pozbywać się gruzu:
- Nie ma sensu wywozić gruzu, i jeszcze za to płacić. Gruz się pokruszy i będzie jako podbudowa pod taras, takie dodatkowe utwardzenie. Dopiero na to pójdą pozostałe warstwy żwiru i piasku. Szkoda pieniędzy – przekonywał.
Tak więc ze sprzątania z użyciem kontenera na odpady budowlane na razie rezygnujemy. Samych śmieci mamy zbyt mało, by zapełnić mały nawet kontener, więc póki co będą sobie leżeć pod płotem jak dotąd, i czekać, aż się ich uzbiera więcej.


Na naszej działce rośnie aromatyczny lubczyk, melisa i chrzan. Dziś Marek posadził jeszcze tymianek, którego sadzonkę przywiózł od swojej mamy. Powoli zaczynamy korzystać z dobrodziejstwa posiadania własnego kawałka ziemi. Ja wprawdzie bardziej przeszkadzam niż pomagam, bo czasem psuję Markowi te drogocenne uprawy, zapominam i wjeżdżam w nie kosiarką. Ale zawsze jakoś odrastają. Marek kiwa tylko głową z politowaniem:
- Jak można było nie odróżnić lubczyka od chwastu!
No, taki już mam talent-antytalent.
Pamiętam jak przed laty, w podstawówce, pani zabrała naszą klasę na lekcji przyrody do ogródka woźnej, aby pielić grządki. Wypieliłam swój fragment idealnie - wyrwałam wszystkie czerwone listeczki botwinki i zostawiłam piękną, wysoką, zieloną lebiodę. Jakoś lebioda bardziej mi wtedy wyglądała na roślinę użyteczną, niż ledwo co wschodząca botwina. Gdy zobaczyła to moja koleżanka ostrzegła mnie złowieszczym szeptem:
- Lepiej zakop te liście buraków głęboko i powiemy pani, że w tej części jeszcze nie wzeszły, bo jak się okaże, że wyrwałaś botwinę a zostawiłaś chwasty, to będzie afera!
Tak zrobiłam. Zakopałam dowody mej ignorancji ogrodniczej i nic się nie wydało.

Nic więc dziwnego, że Marek drży o swoje zioła, czy aby na pewno nie zrobię im krzywdy. Niestety, w zeszłym roku wyrwałam z ziemi wielki chrzan, bo takie wielkie „chwaścisko” wyrosło mi na środku trawnika! Potem się okazało, że Marek specjalnie go hodował, aby mieć do kiszenia ogórków. Na szczęście nie udało mi się wykarczować go w całości i szybko odrósł. 
Cóż, działkowca to już ze mnie nie będzie na pewno.