Dom

Dom

wtorek, 24 listopada 2020

114. Porządek musi być, bo inaczej zwariuję!

2015-07-14

Wczoraj Marek pojechał na budowę około godziny 12, by budować swoje wymarzone i w pełni profesjonalne  studio nagrań. Wcześniej wykonał w pośpiechu zlecone mu zadania w swoim dotychczasowym, skromnym, aczkolwiek doskonale brzmiącym studio urządzonym w kawalerce w bloku na poddaszu, czyli zrobił mastering płyty koncertowej zespołu „Czerwone Gitary”. A potem, z pana od dźwięków zmienił się w pana od okładania ścian wełną mineralną.

A więc na jego czynności składały się: mierzenie taśmą mierniczą, docinanie profili przy użyciu nożyc do blachy, docinanie wełny przy użyciu nożyka technicznego wysuwanego, przykręcanie profili do ścian przy użyciu wkrętarki, wpasowywanie wełny w profile – czyli żmudna dłubanina, która dawała efekt „oklejenia” ścian w studio materiałem ocieplającym (co dla Marka było drugoplanowe), ale przede wszystkim wytłumiającym i pochłaniającym dźwięk. W studio dźwięk ma wpadać w ścianę i znikać. Żadnych odbić, żadnych pogłosów. Ma być głucho, żeby można było słyszeć własny oddech, bicie serca i krew przepływającą przez zastawki żylne. 

Ponadto wczoraj Marek zajmował się  „obrabianiem” okna studyjnego umieszczonego w ściance działowej między reżyserką a nagrywalnią. Więc pomimo spędzenia nad tym mnóstwa czasu, efekt ilościowy obłożonej wełną powierzchni w stosunku do poświęconego czasu nie zwala z nóg. Wolno to idzie, zwłaszcza, że Marek jest mega dokładny i nie pozwala sobie na pozostawienie choćby pół centymetra luzu między płytami wełny – wiadomo, akustyki się nie oszuka. Dźwięk jak woda, przedrze się prze byle szczelinę.



Mocowanie profili do ścian to robota trochę partyzancka. Jeśliby chcieć posługiwać się kołkami szybkiego montażu, trzeba celować nimi tylko w poziome spoiny między pustakami, czyli w zaschniętą zaprawę murarską. Jeśli bowiem chce się przykręcać profile poza spoinami, w same pustaki, trzeba mieć specjalne kołki do porothermu, bo kołki „szybkiego montażu” zwyczajnie nie wchodzą, łamią się. Czyli zwykłe okładanie ścian płytami ze sprasowanej wełny mineralnej okazuje się być sporą improwizacją: tu podciąć profil, tu wyciąć uchwyt, tam odgiąć, tu spasować – to takie hardcorowe puzzle, które aby do siebie pasowały trzeba podcinać nożycami do blachy i jeszcze na bieżąco obmyślać, co się chce z nich ułożyć.

Ja dołączyłam do Marka po pracy. Troskliwy małżonek zrobił sobie przerwę i przyjechał po mnie. Najpierw zjadłam szybko awaryjną chińską zupkę - mamy zapas na działce na takie okoliczności, gdy prawdziwy obiad będzie na kolację. Potem wypiliśmy kawę, po czym Marek powrócił do pracy na górze a ja postanowiłam posprzątać, bo uznałam, że zagraciliśmy się okropnie i w takim bałaganie niczego mądrego się nie wykona!

Na czas malowania ścian farbą podkładową wszystkie rzeczy (w tym regał z narzędziami, wałki z kuwetami, wiadra puste i te ze szpachlą oraz farbami, kanistry z uni-gruntem, bela styropianu robiąca za stolik z czajnikiem i radiem, stół turystyczny i krzesła oraz nasza nowa ławeczka, a także odkręcone ze ścian grzejniki, do tego mnóstwo śmieci – wszystko to wysunięte zostało spod ścian na środek salonu i w efekcie obecnie nawet nie ma jak przejść. A zaraz trzeba szykować miejsce na płyty kartonowo-gipsowe przewidziane do obłożenia ścian na górze, oraz na nowe bele wełny i nowe wiązki profili.




Ponieważ w salonie planowane jest docinane płyt kartonowo-gipsowyche, z których Marek zrobi ściany na górze w swoim wymarzonym studio, a także zapewne przycinanie płytek, zdecydowaliśmy, że nie będę na razie kończyć malowania salonu „na gotowo”, bo wszystko jeszcze się pobrudzi i zakurzy.

Może pomaluję tylko pierwszą warstwę kolorów? Ach, jak mnie to korci! Ale i tak jeszcze  trzeba pomalować dwa razy sufit, tikkurilą, tylko póki pracuję zawodowo to nie mam na to czasu :( Muszę albo czekać na weekend, albo na dni wolne.

W niedzielę też nie pracujemy, bo dzień święty święcić. I jesteśmy przekonani, że farba pomalowana w niedzielę na pewno odpadnie J

Gdy na dole zrobiłam błysk i odzyskałam powierzchnię, postanowiłam posprzątać również  u Marka na górze. Niestety, on tak bardzo zajął się robotą, że „zapomniał” sobie przed nią uprzątnąć  scenografii z kręcenia zdjęć do teledysku! Przepycha tylko rekwizyty i sprzęty z kąta w kąt, a są tam  zeskładowane na podłodze draperie z materiałów, wzmacniacze gitarowe, kable, światła na statywach, rzeźby drewniane pożyczone od Wojtka, kran kamerowy i wiele wiele innych rzeczy. Oczywiście wszystko to zdążyło się już porządnie zakurzyć. 






Co za bałaganiarz z tego mojego faceta co szkoda słów! Niemniej na szczęście ogarnęłam ten chaos i zrobiłam mu porządek oraz miejsce, aby mógł robić swoje wymarzone studio. Taka ze mnie dobra żona ;)

środa, 12 lutego 2020

113. Ocieplanie murłaty i patent na czyszczenie wałka.

2015-07-08

Przedwczoraj malowałam.
Wczoraj malowałam.
Dziś będę malować.
Na jutro jeszcze nie mam planów, ale gdybym chciała malować, to mogę.
Na pojutrze też spokojnie mogę zaplanować malowanie.

I bynajmniej wcale nie w tym rzecz, że się guzdram i jestem powolna w robocie. Po prostu do pomalowania są miliardy metrów kwadratowych! Miliardy wychodzą z prostego przemnożenia powierzchni ścian i sufitów przez pięć, bo razem z gruntem na każdy metr kwadratowy muszę nałożyć minimum 5 warstw substancji chemicznych. Naprawdę jest co robić. No i wszystko wymaga czasu, pomiędzy kolejnymi warstwami musi upłynąć czas pozwalający farbie na wyschnięcie. Malowanie mokrym na mokre kończy się źle, bo wałek zamiast dawać nową warstwę ściera starą i jest gorzej niż przed malowaniem.
No, w kółko to samo. Ale widać już światełko w tunelu, że niebawem wszystkie sufity i ściany będą gotowe.




 Najważniejsze, że z efektu jestem mega zadowolona. Przedwczoraj bowiem na dwóch ścianach w pokoju młodszego syna pojawił się pierwszy kolor. Farba ceramiczna magnat jest super! W zasadzie na jednokrotnym malowaniu mogłabym poprzestać, bo miałam świetnie przygotowane ściany i kolor pokrył niemal idealnie. Drugą warstwę położę tylko dla samej świadomości, że na ścianie jest wystarczająco gruba warstwa i że bez obaw można będzie ścianę szorować gdy się zabrudzi.

Wczoraj spędziliśmy na działce całe dopołudnie, ponieważ miałam „wolny” dzień (a nie tylko chwilę po pracy jak przedwczoraj). Więc zabrałam się za drugie malowanie salonu farbą gruntującą. To ogromna powierzchnia i trzeba mieć naprawdę dobry dzień, być wypoczętym, nie mieć obolałego i przeciążonego nadgarstka, aby porwać się na taki malowniczy maraton.
Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że pyknęłam ten salon w trymiga! Wystarczyło kilka dni odpoczynku i robota od razu idzie szybciej i jakby łatwiej. Przez chwilę nawet pomyślałam, że gdy znudzi mi się księgowość to mogę zająć się zarobkowym malowaniem wnętrz, bo zaczynam być w tym świetna! Dziś to już całkiem inna bajka niż wtedy, gdy zaczynałam malować kotłownię.




Marek także doskonali fach pracownika fizycznego od wykańczania wnętrz. Wczoraj przyleciał do mnie do salonu z rogalem na twarzy i z dumą rzekł:
- Zatynkowałem wykuty rowek, jednym pociągnięciem szpachelki! Czujesz? I jest idealnie równo! Ha! Jak sobie przypomnę początki, gdy z jedną niewielką dziurą w ścianie pieprzyłem się trzy dni i ciągle było coś do dotarcia i poprawki, no to teraz jestem specjalista od tynków! - chwalił się. Rzeczywiście, miał powód.

Wczoraj Marek zdemontował ze ścian na parterze niemal wszystkie grzejniki. Wcześniej oczywiście musieliśmy pojechać do OBI po odpowiedni klucz niezbędny do wykonania tej czynności. Następnie Marek wyrównał zaschnięty już tynk w miejscach wylotów ze ścian rur doprowadzających wodę do grzejników. Coś tam wygładził nowiutką i sprytnie ułatwiającą życie szlifierką oscylacyjną. Gdzie była potrzeba dołożył zaprawy, którą wcześniej rozrobił w wiadrze przy pomocy wiertarki z zamontowanym mieszadłem zamiast wiertła. Gdy wszystkie rurki były obrobione, Marek zagruntował ściany „za grzejnikami” i dziś będę mogła kończyć wreszcie malowanie. Przyznam, że upierdliwe to jest, ale inaczej się nie dało.




Marek przekuł też nowy otwór na kabel łączący panel sterowania piecem (który zawisł w salonie) z piecem, który wisi w kotłowni. Bo okazało się, że poprzednio wykuty rowek i dziura w ścianie na wylot jest nie w tym miejscu co potrzeba. Nie dogadali się z panem Kukułką gdzie to ma być zamontowane. Ale teraz dla Marka to nic wielkiego wykuć rowek, wypruć kabel a potem naprawić ścianę ponownie. Tylko tyle, że znów trzeba czasu aby to wyschło i znów trzeba to poranione miejsce pomalować. Na szczęście na razie jest tylko farba podkładowa, więc nie będę się awanturować.

Około godziny 14, gdy skończyłam malowanie, na budowę przyjechał kierownik budowy. Przywiózł zarejestrowany dziennik budowy garażu i kopie dokumentów w tej sprawie. Chwilę pogadaliśmy pijąc wodę w ten potworny upał, rozliczyliśmy się (ostatnio nie miałam przy sobie gotówki) i pojechał.
W naszym domu, pomimo 35-cio stopniowych upałów na dworze, panuje w miarę znośna i przyjemna temperatura:
- No, tu to można pooddychać, chwilę odpocząć, bo na dworze nie idzie wytrzymać – rzekł Krzysiek ubrany tego dnia w jasne długie spodnie i kraciastą hawajską koszulę, idealnie współgrającą z lejącym się z nieba żarem.

Podpytaliśmy go, czy można położyć wykładzinę dywanową na samą wylewkę, czy trzeba dawać jakiś podkład, robić podłogę. Na górze bowiem Marek zdecydował, że nie chce paneli, które do studia nagrań są zbyt głośne i które i tak będzie musiał przykryć jakimiś dywanami, aby akustyka pomieszczeń była jak należy. Więc lepiej od razu zrezygnować z paneli i dać wykładzinę dywanową na całość, zwłaszcza w kontekście nowego odkurzacza, jaki nabyliśmy drogą kupna, który sprząta mistrzowsko wsysając nawet zespoloną z wykładziną od miesięcy sierść kotów.

Krzysiek potwierdził nasze przypuszczenia, że dodatkowy podkład jest zbędny:
- A po co? Na górze nie potrzeba. Ciepło jest, nic nie ciągnie od podłoża, zresztą u was pod wylewką nawet chyba styropian jest, a nie wszyscy dają. Trzeba tylko zabezpieczyć wylewkę przed pyleniem, czyli zaciągnąć ją czymś, zagruntować porządnie i wystarczy. Wykładzinę dywanową można rozwijać.
- Zagruntować czym? Uni-gruntem po prostu?
- Nie, są takie specjalne farby do malowania wylewek. Musicie poszukać, bo nawet nie wiem teraz, co warto kupić. Materiały są coraz to nowe i coraz lepsze.

W drodze powrotnej z działki weszliśmy do dwóch sklepów z tapetami. Mamy bowiem ekstra zamówienie od młodszego syna, aby jedna ściana w jego pokoju była wytapetowana tapetą we wzór starej gazety. Niestety, choć tapeta gazetowa była, to tylko papierowa, za to w cenie ekstra-winylowej. Nie kupiliśmy.


Wieczorem pojechaliśmy do marketu sprawdzić listwy przypodłogowe i tchnęło mnie, aby wejść na dział tapet. Marek nie miał ochoty.
- Nie po to przyjechaliśmy, żeby łazić godzinę po sklepie. Mieliśmy sprawdzić listwy tylko.
- Nie marudź, chwilka, skoro już jesteśmy ...
Moja intuicja mnie nie zawiodła! Gazetowa tapeta była, identyczny wzór jak tej papierowej oglądanej wcześniej, za to ta była tańsza i winylowa! Kupiliśmy dwie rolki na ścianę plus klej i w ten sposób pokój syna możemy kończyć. Dziś maluję ścianę na zielono.


Wreszcie udało nam się wybrać listwy przypodłogowe. Od dawna mieliśmy z tym kłopot, bo niezbyt mamy ochotę na listwy z mdf. Każdy kto je ma - odradza i mówi, że nigdy więcej. Że są słabe, łatwo się rysują i uszkadzają, ani tego pomalować, ani zaprawić akrylem. Odstają w miejscach nierówności od ścian, bo nie są elastyczne, nie mają systemu łączeń i trzeba je kleić na rogach silikonem, który z czasem żółknie, w dodatku się kurzą i ładne są tylko na półkach sklepowych. No i nie są tanie.

Listwy drewniane z kolei są sporo droższe (a potrzeba ich na cały dom naprawdę mnóstwo). No i w zasadzie trudno je kupić. W marketach budowlanych prawie ich nie ma, a jak są, to drogie i brzydkie. No i my chcemy listwy białe, to trzeba by je malować. Bez sensu.

Wreszcie wczoraj wpadła mi w ręce listwa biała plastikowa. Świetna, wysoka, z odpinanym tunelem na kable i z miękkimi brzegami, które idealnie przylgną nawet do niezbyt idealnej ściany czy podłogi. Ten miękki brzeg ponadto – jak wyjaśnił nam sprzedawca - zabezpiecza szczelinę między ścianą a panelami przed dostawaniem się pod listwę wody przy myciu podłóg, działa jak uszczelka.
A więc same plusy. Może i listwy z mdf albo drewniane byłyby ładniejsze, na pewno bardziej ekskluzywne, ale ja stawiam na aspekt praktyczny i nie będę się męczyć z szorowaniem silikonu albo malowaniem drewna. Te listwy plastikowe zresztą mi się podobają. Sprzedawca zaproponował:
- Jak będziecie potrzebować większej ilości, to dajcie wcześniej znać, powinno się udać załatwić jakiś rabat, pogadam z kierownikiem.
Super! Musimy tylko wymierzyć ile listew potrzebujemy. Najważniejsze, że wybór został dokonany. Uff. Pewnie sprawdzimy jeszcze ceny owych listew w innych sklepach, ale jak wiadomo już czego i na jakim dziale szukać, to żaden kłopot.

Po czasie powiem, że nie jestem zachwycona plastikowymi listwami przypodłogowymi z miękkimi brzegami, które miały szczelnie przylegać do powierzchni ścian i paneli. Miękki brzeg w niektórych miejscach przy ścieraniu kurzu zawija się wpada w szczelinę między ścianą a listwą, tworząc brzydką krawędź. Siedzę potem z nożykiem przy podłodze i odwijam zapadnięty miękki brzeg. W dodatki słabym punktem montażu są plastikowe i łamliwe łączniki i narożniki, które są brzydkie i nietrwałe. Wystarczy stuknąć odkurzaczem i się łamią! Marek co jakiś czas je wymienia albo przykleja i klnie przy tym jak szewc. Gdybym miała decydować jeszcze raz, wybrałabym listwy z mdf, wyższe i bardziej eleganckie. Ale nic to, mamy plan, że listwy wymienimy przy najbliższym remoncie.

2015-07-09

Wczoraj pojechaliśmy na budowę prosto po mojej pracy. Obiad zjadłam w samochodzie – mój kochany mąż wziął dla mnie porcję w naczynku zawiniętym w kocyk, żeby nie wystygło). Zaczęliśmy od szybkiej kawy, ale już po chwili rzuciliśmy się w wir pracy.
Marek układał wełnę mineralną ocieplając dach, a ja - dla odmiany - malowałam! Ble, w kółko to samo. Już mi się plącze, czy to rzeczywistość, czy deja vu.

Marek zaszył się w łazience na górze, zabrał mi małą drabinę, bo duża się tam nie mieści pod skosem dachu, i siarczyście sobie przeklinał na głos pokrzykując, że utykanie wełny w zakamarkach jest najgorsze na świecie! Ciasnota za murkiem, pyląca się wełna, która swędzi na całym ciele, upał pod dachem i jeszcze utrudniająca oddychanie maseczka na ustach i nosie, żeby nie popsuć sobie płuc – to czynniki, które zebrane do kupy sprawiają spory dyskomfort. Marek docinał wełnę, układał ją po kawałku, sznurkował. No i jeszcze ocieplał murłatę, czyli przyklejał do drewnianej belki przytwierdzonej do muru (leżącej na nim) docięte arkusze styropianu, aby zlicować murłatę z murem. Wełna wychodzi po płaszczyźnie dachu nad murłatę (nad wełną jest oczywiście pustka powietrzna), ale dziura i prześwity poniżej wełny muszą być uszczelnione. Doklejanie styropianu od zewnętrznej strony będąc wewnątrz domu to karkołomne zajęcie, jest naprawdę niewygodnie. Ale udało się. Ten styropian od zewnątrz nie będzie widoczny, bo do dachu od spodu będzie zamocowana podpbitka, więc nie musi to wszystko bardzo elegancko wyglądać, za to musi być szczelnie.




Teraz styropian stoi pionowo na wieńcu, na ścianie kolankowej (murłata jest węższa od wieńca o 10 cm, więc jest po 5 cm zapasu z każdej strony) i przyklejony jest na płasko do murłaty klejem do styropianu. Od zewnątrz styropian jest więc równo zlicowany z murem.

Ja z kolei zajęłam się malowaniem wnęk okiennych w salonie (4 otwory) i zamalowaniem miejsc pod kaloryferami. Czyli efekt mojej pracy był dość mizerny, bo mało metrów kwadratowych malowania przybyło, a dłubanina przy tym straszna. Pracowałam powolutku z małym pędzeleczkiem w dłoni, żeby nie upaprać okna i parapetu i żeby precyzyjnie domalować wszystkie zakamarki, w które wałek nie dotrze. W dodatku nie miałam drabiny, więc górne krawędzie wnęk malowałam stojąc na dwóch wiadrach po farbie ustawionych piętrowo! Wyczyniałam akrobacje z narażeniem życia, bo wiaderka w piramidce zbyt stabilne nie są, zwłaszcza gdy stoi na nich lekko przyciężka osoba. No, ale jakimś cudem nie spadłam. Najważniejsze, że najgorsze dłubanki mam za sobą. A zeszło mi z tym ponad 3 godziny! Już wszystkie wnęki na dole mam zrobione. Teraz z malowaniem już poleci.


2015-07-12

Ostatnio z Markiem głowimy się, jak zrobić sufit na poddaszu. Póki co nad głowami mamy tam krokwie złączone w szpic, a ma być płaski, obniżony sufit. Głównie głowi się Marek, bo ambitnie zamierza wykonać to samodzielnie, ale ja też się trochę głowię, gdy próbuję to pojąć i gdy razem oglądamy filmy, rysunki i instrukcje w internecie.

Problem polega na tym, że większość filmów instruktażowych na temat „jak zrobić sufit podwieszany” kręcona jest w idealnych pomieszczeniach, wytynkowanych i z płaskim sufitem, który fachowcy jedynie obniżają, tworząc równoległą płaszczyznę. A cały szkopuł tkwi w tym, że nam chodzi właśnie o zrobienie sufitu! Do czego mamy niby przykręcać te wieszaki? Do kalenicy, co znajduje się na 6 metrach wysokości licząc od stropu do dachu?

Wreszcie, po wielu rozkminach, Marek znalazł rozwiązanie. I wychodzi mu na to, że sufit na górze należy zrobić jako ostatnią płaszczyznę. Najpierw więc trzeba obłożyć płytami kartonowo-gipsowymi ściany poddasza, czyli ściany kolankowe, ściany szczytowe oraz ścianki działowe. Potem należy wyprowadzić skosy (czyli obłożyć je płytami karton-gips) i dopiero wtedy robić sufit, który dopasuje się do skośnych płyt.

Skoro jest koncepcja i plan działania, i skoro wiemy już co robić, to jedziemy do składu budowlanego po materiały.
Ponieważ Marek, ze względów akustycznych, zamierza nie tylko obłożyć ściany poddasza karton-gipsem, ale także wytłumić je wełną mineralną sprasowaną w płyty o grubości 5 cm, więc kupiliśmy następujące rzeczy:
  • profile stalowe do zabudowy karton-gips:
  • przypodłogowe UW 50 o długości 4 m – będę na nie mówić „poziome”
  • przyścienne ścienne CW 50 o długości 3 m – będę na nie mówić „pionowe” 
  • kołki „szybki montaż” o średnicy 6 mm i długości 40 mm
  • samowkręcające się wkręty to łączenia profili, takie króciutkie 
  • taśmę akustyczną – do podklejenia pod profil poziomy mocowany do podłogi 
  • wełnę mineralną skalną Rockwool, w płytach o grubości 50 mm, typu Rocklab – Marek twierdzi, że akustycznie jest świetna, wszystko o niej wyczytał i porównał z innymi produktami.






Na razie kupiliśmy po dwie wiązki profili (wiązki związane są ciasno plastikowymi taśmami po 8 szt) i jedną paczkę wełny, aby móc to samodzielnie przetransportować przez miasto na dachu naszego samochodu. Do bagażnika zmieści nam się jedna paczka wełny. Może i by dwie weszły, gdyby bagażnik był pusty i posprzątany, ale jak wiadomo opróżnianie bagażnika nie należy do ulubionych zajęć mojego męża, który wozi w nim prawie wszystko, co kiedykolwiek do niego załadował. Dopiero gdy bagażnik się przepełni przychodzi ten moment, gdy Marek dojrzewa do decyzji i mówi: „No, czas posprzątać bagażnik” i się za to bierze. Niestety, moment ten nie wystąpił przed zakupem wełny, zatem wieźliśmy jedną paczkę.

Cztery wiązki profili aluminiowych ułożyliśmy płasko na bagażniku dachowym, który na szczęście ma gumowe, antypoślizgowe listwy, z których profile, po mocnym ściągnięciu i dowiązaniu linami, mają szansę się nie wyślizgnąć. Oczywiście jazda w takim ładunkiem na dachu wyklucza wariactwo na drodze. Żadnych ostrych hamowań, żadnych szybkich zakrętów, i oczywiście żadnej prędkości.

Aby porządnie przymocować wiązki profili na dachu auta Marek wrócił się do sklepu i dokupił liny, bowiem każdą wiązkę należało mocować osobno. Dłuższe profile wystawały poza obrys samochodu, więc aby nie zapłacić mandatu należało do ich końca przywiązać czerwoną, powiewającą szmatkę. Marek zapytał:
- Masz czerwoną szmatę w torebce? – bo to przecież takie oczywiste, że ja w torebce mam absolutnie wszystko.
- Czerwoną szmatę? Ależ oczywiście! Mam ją zawsze przy sobie, bardzo często jest mi potrzebna! – odpowiedziałam sarkastycznie.
- Szkoda. Myślałem że masz.
Chociaż czerwonej szmaty nie miałam, to szybko znalazłam w kieszeni drzwi zastępstwo. Okazało się bowiem, że mam w aucie klucze doczepione do szerokiej i długiej smyczki.
- Czekaj, mam. To się nada!
- Ok., lepsze to niż nic.

Zapięliśmy dwie smyczki na końcu profili, jedną czerwoną, drugą białą, które powiewały na wietrze jak flaga państwowa i ostrzegały innych kierowców o tym, że jedzie „long wehicle”.
Powoli dotelepaliśmy się do działki.

Marek zaczął przykręcać profile do ściany kolankowej aby stworzyć konstrukcję pozwalającą na przykręcenie płyt karton-gips oraz do zamocowania płyt z wełny.
Najpierw należało przytwierdzić do wylewki (podłogi) profil poziomy w ten sposób, aby tworzył korytko, czyli literę U. Robi się to przy pomocy kołków szybkiego montażu, które polegają na tym, że wywierca się dziurkę w podłodze, a potem trach młotkiem i kołek, wraz z plastikową osłonką, siedzi na miejscu. Normalne kołki mocuje się wolniej – najpierw wiercenie, potem wbijanie plastikowego kołka rozporowego, a potem dopiero wkręcanie metalowego, nagwintowanego wkręta. Przy kołkach szybkiego montażu wystarczy jedno puknięcie młotka i całość jakoś tak się skręca, zazębia i rozpiera w otworze, że nie sposób tego wyciągnąć.

Do listwy poziomej, zanim została ona przytwierdzona kołkami do podłogi, Marek przykleił od spodu taśmę akustyczną. To taka zwinięta w szpulę pianka, samoprzylepna z jednej strony i szeroka dokładnie na szerokość profilu, więc klei się super. Na taśmie tej stanie konstrukcja z profili, dzięki czemu wyeliminowane zostaną wszelkie drgania i hałasy stalowych profili o posadzkę.

Gdy listwa pionowa dolna została dokręcona do podłogi, na piance, przyszedł czas na docinanie na odpowiednią wysokość profili pionowych. Marek robił do szlifierką kątową, szybko, łatwo i na prosto. Cięcie profili nożycami do blachy nie jest wygodne i szarpie brzegi, a wtedy łatwo się pokaleczyć o ostre krawędzie blachy. Marek twierdzi, że bez szlifierki kątowej nie wyobraża sobie tej pracy.

Profil pionowy wstawiany jest do środka profila poziomego (do U) w taki sposób, aby patrząc z góry tworzył literę C. Następnie do utworzonego w ten sposób kąta z profili bocznego i dolnego wsuwana była płyta z wełny mineralnej, wpasowywana w środek profili, i następnie Marek wstawiał do U kolejny docięty profil pionowy C. Gdy zbudował już taką ściankę z wełny na konstrukcji z profili dolnego i dwóch pionowych, zamknął ściankę od góry profilem poziomym, nasuwając go na wełnę o profile pionowe (U do góry nogami). Czyli jakby opakowywał każdy plaster wełnianej płyty w ramki z profili.

Teraz należało obmyśleć, jak przymocować górny profil poziomy zamykający ściankę z wełny do ściany kolankowej albo do murłaty. Ścianka wełniana póki co stoi sama, ale trzyma ją tylko profil dolny. To oczywiście nie wystarczy, aby do tej chwiejnej konstrukcji przykręcać płyty kartonowo-gipsowe, bo konstrukcja może się przewrócić.

Marek wymyślił więc, że co kilkadziesiąt centymetrów przykręci od góry do profila górnego nawiercony kątownik (blaszkę zgiętą pod kątem prostym), którego drugi bok posłuży to przymocowania go do ściany kolankowej. Kątowniki Marek szybko zrobił sobie sam, wycinając je z wieszaków do mocowania profili na skosach (przy pomocy nożyc) i wyginając je w kąt prosty (przy pomocy kombinerek). W ten sposób kątownik kosztuje kilkadziesiąt groszy (wieszaki są tanie) zamiast kilku złotych, jak złącza budowlane.


Jedna ścianka kolankowa została obrobiona w jedno popołudnie. Już można do niej dokręcać płyty i na poddaszu niebawem pojawi się pierwsza ściana gotowa do malowania.

Dodatkowo Marek ocieplił murłatę leżącą na okładanej wełną ścianie kolankowej, okładając ją paskami wełny i doklejając styropian (klejem montażowym do styropianu, niebieskim, z tuby podobnej do silikonu, do którego używa się pistoletu).






Ja w tym czasie co robiłam?
Oczywiście malowałam! Tym razem sypialnię. I w tym temacie nie mam nic nowego do opowiedzenia. Może poza jedną rzeczą – że opracowałam autorski patent na czyszczenie wałka.

Otóż chodzi o to, że różne pomieszczenia maluję różnymi kolorami farb. Ba, nawet w obrębie jednego pomieszczenia czasem używam dwóch różnych kolorów. I wymaga to albo bardzo dużej ilości wałków (do każdego koloru nowego), albo trochę mniejszej ilości wałków, za to konieczności ich prania po każdej zmianie koloru. Mycie kuwety i pranie wałka nasączonego mnóstwem nasączającej go farby to głupie zajęcie. Wałek wyjęty z farby, mimo „wymalowania” go, wciąż jest pełen farby, jest od niej aż ciężki i wypłukanie tego to zmarnowanie i farby i wody, która zlatuje ciągle brudna i brudna.



Wzięłam raz do ręki zwykłą, metalową łyżkę stołową, ustawiłam wałek pionowo na kuwecie (oczywiście trzymając go za rączkę) i zaczęłam ściągać farbę z wałka na łyżkę, pocierając nią po wałku od dołu do góry. I tak dookoła wałka, raz koło razu. Okazało się, że w ten sposób odzyskiwałam mnóstwo farby, kilkadziesiąt łyżek, którą strząsałam z powrotem do puszki. W ten sposób farba została odzyskana zamiast spłukana do kanalizacji (będzie więcej na drugie malowanie), a wałek był niemal suchy, lekki, prawie bez farby, łatwy teraz do prania. Polecam ten patent! Sprawdzony.