Dom

Dom

wtorek, 6 maja 2014

2. Kupujemy działkę.


Gdy dojrzeliśmy do decyzji o budowie własnego domu, a w zasadzie domku, takiego małego, białego i bez malw, należało najpierw wybrać odpowiednie miejsce. Zaczęliśmy od jeżdżenia po okolicy i wypatrywania tablic z napisem „Sprzedam”.
Potem rozpytywaliśmy znajomych, czy nie mają czasem wolnej działki budowlanej na zbyciu, albo czy o takowej słyszeli. 
Następnie zaczęliśmy śledzić ogłoszenia w lokalnej „Gratce” i wreszcie sami daliśmy ogłoszenie w tej właśnie gazecie o treści, nie wiedzieć czemu „Kupię dom”. A może i wiedzieć - po wstępnym rozeznaniu okazało się, że ceny pustych działek są absurdalnie wysokie, czasem nawet wyższe od cen domów z działką! Wydawało nam się wtedy, że korzystniej będzie kupić od razu dom. 
Zajęło nam to wszystko sporo czasu, energii i paliwa. Było to dość frustrujące. Wierzcie mi, że po piątej bezskutecznej wyprawie wokół miasta, gdy na liczniku masz 130 km i ani jednej sensownej oferty, człowiek przestaje wierzyć w powodzenie. 
Zapamiętałam kilka z tych nieruchomości, których ostatecznie nie kupiliśmy. 

Działka na ulicy Śląskiej za 350 tys. zł okazała się za duża, za droga, a przede wszystkim zbyt kłopotliwa. Stał na niej pseudo-dom przypominający bunkier. Składał się z doklejanych do siebie w różnych okresach przybudówek, pokoików i ganeczków. W dodatku cała działka usiana była betonami, które kiedyś miały służyć jako podmurówki, kanały samochodowe, schrony albo nie wiem co jeszcze. Odgruzowanie tego terenu, wyszarpanie z ziemi wszystkich fundamentów i rozbiórka tych ruin – to nie dla nas. I co z tego, że działka położona była w mieście. Okolica zresztą nie powaliła nas urodą, sporo obiektów przemysłowych, blisko tory kolejowe, no i wiele starych, stęchłych kamienic.

Potem oglądaliśmy działkę na Zgniłych Błotach, pod Łodzią. Niby blisko miasta, pod lasem, nieopodal rokujący ośrodek wypoczynkowy nad stawami, budujące się w okolicy nowe domy – ale …. za daleko. Jednak chcemy mieszkać w mieście, choćby ta działka miała nas kosztować dwa razy więcej. W dodatku te bajora imitujące stawy naprawdę śmierdziały zgnilizną. Nie wyobrażam sobie codziennie dojeżdżać do pracy  i dowozić dzieci do szkoły po 20 km w każdą stronę. Chcę mieć przystanek MPK w zasięgu wzroku!

Pamiętam też jeden dom, z lat 60-tych, w całkiem dobrym stanie, od razu do zamieszkania. Jakiś pan doktor sprzedawał go wraz z całym wyposażeniem, umeblowaniem, sprzętami. Takiemu to dobrze, wybudował nowy dom, który w całości na nowo urządził i nie miał ochoty zabierać do niego starych wersalek, socjalistycznych segmentów i technologicznie przestarzałych sprzętów AGD. Cena była niezła, ale mikroskopijne podwóreczko za domem, w całości wybetonowane kostką, a wewnątrz boazeria na większości ścian, skutecznie nas odstraszyły. No i ten zapaszek starych rur i tynków! Chyba mam dość mieszkania w starych ścianach. Marzę o dziewiczym domu pachnącym świeżym cementem.  

Kolejna działka, w Rąbieniu, była pusta. Czekała sobie na kupca, usytuowana między nowo-powstającymi domami. Do Łodzi rzut beretem. Przystanek autobusowy blisko. Ale huk trasy szybkiego ruchu łączącej Aleksandrów z Konstantynowem, mimo sporej odległości od niej, był nie do zniesienia. Nie wiem, czemu tak bardzo słychać było ulicę, pewnie jakieś specyficzne ukształtowanie terenu powodowało, że odgłosy silników samochodowych brzmiały jak przez wzmacniacz. No i nie było chodnika, tylko jakieś zdeptane pobocze z rozwalonymi krawężnikami. Nie mieliśmy ochoty czekać, aż to miejsce znajdzie się na liście inwestycji drogowych gminy. Odpada, chociaż jest tanio, bo 40 zł/m2.



Oglądaliśmy też kilka domów do remontu w Ksawerowie, jednak stosunek ceny do jakości był nie do przyjęcia.



Aż pewnego dnia, w odpowiedzi na nasze ogłoszenie w internetowej Gratce, zadzwoniła do nas pani pośrednik nieruchomości z pytaniem, jaki jest ten dom, co go chcemy sprzedać. Pomyliła ogłoszenia, ale wcale jej to nie zbiło z tropu, bo gdy tylko udało się ustalić, że nie chcemy sprzedać ale kupić, natychmiast miała dla nas ciekawą ofertę.

- Dom państwo chcą kupić? Do remontu? A nie lepiej działkę? Cóż, domu jakiegoś można poszukać, ale mam dla państwa ciekawą propozycję. Jest fajna, niewielka działka do sprzedania. Na Złotnie.
- Uuuu, to raczej nic z tego nie wyjdzie. Nie stać nas na Złotno – odpowiedział Marek.
- No, nie przesądzałabym. Proszę mnie wysłuchać. Pewna starsza pani szuka kupca, już jakiś czas to się ciągnie, sporo już zeszła z ceny i chyba zaczyna jej się spieszyć. Więc możliwe, że będzie można jeszcze trochę ponegocjować. Ja sądzę, że to okazja. Proponuję spotkanie, żebyście Państwo zobaczyli tą działkę, a jak już będzie wiadomo o czym rozmawiamy, to zdecydujecie. Na dziś cena, możliwe – jak powiedziałam – do negocjacji –  poniżej 200 tys. zł. Działka ma 760 m2. 

Cena jak na naszą kieszeń niemała, ale przecież to Złotno. Zawsze sądziliśmy, że na tym cichym osiedlu domów jednorodzinnych, położonym w centrum Łodzi, w pobliżu parku na Zdrowiu, ceny są kosmiczne. A ta – do przełknięcia. Umówiliśmy się na spotkanie z panią pośrednik.
Oczywiście miejsce spotkania to adres gdzieś w pobliżu "naszej" działki. Pośrednicy uważają, żeby ich nie pominąć w transakcjach. Najpierw podpisanie umowy, gdzieś na rogu ulicy, dwie przecznice dalej. Po formalnościach podjechaliśmy pod bramę "naszej" działki. 
Pamiętam, że jechaliśmy na to spotkanie w przeświadczeniu, że nic z tego nie będzie. Byliśmy już zmęczeni  poszukiwaniami, oględzinami, negocjacjami w różnych miejscach, z których jeszcze żadne nie było naszym wymarzonym. A tego dnia w dodatku padał deszcz, taki drobny i gęsty, od którego ubranie natychmiast przemakało. 

Podjechaliśmy pod bramę i …. o rany! Zakochaliśmy się w tym miejscu od pierwszego wejrzenia! Deszcz przestał padać. Po zielonym podwórku biegał szczekający kundel, który – jak ostrzegła właścicielka pani Teresa – gryzie. Więc za bramę lepiej nie wchodzić, dopóki właścicielka nie zamknie go w domu. Na całym podwórku rosła soczyście zielona, dobrze koszona trawa, niczym zielony dywan. Na środku podwórka stała stara jabłoń, w głębi grusza a po prawej stronie, prawie w rogu, ogromny, stary orzech włoski, który rozkładał kojący cień na soczystej trawie.


Lewe ogrodzenie to żywa zielona ściana, stworzona przez krzewy rosnące w rzędzie. Siatka skryta była pod zielonym płotem z liści. Na działce stał niewielki dom, na pierwszy rzut oka widać było, że do rozbiórki, ale przy tej trawie, przy tym żywym płocie i drzewach, wcale mnie on nie przeraził. Pomyslałam, że taki mały dom to szybko się zepchnie. Tak. To nasze miejsce. Wiedzieliśmy oboje, że tam moglibyśmy zamieszkać.


Pani Teresa po krótkich negocjacjach ostatecznie zgodziła się na obniżenie ceny o 5 tys zł. Ściślej rzecz ujmując wiadomo, że do zapłaty będzie sporo więcej niż tylko cena sprzedaży, bo trzeba opłacić panią pośrednik, notariusza i pewnie po drodze znajdzie się jeszcze trochę kosztów związanych z kredytem, ubezpieczeniem, podatkiem od czynności cywilno-prawnych. Niemniej na razie skupiliśmy się na cenie samej działki.
Dowiedzieliśmy się potem, że dokładnie na naszej ulicy działki o identycznej powierzchni  wystawione są na sprzedaż za 350 tys. zł. Zresztą od takiej właśnie ceny zaczynała sprzedaż pani Teresa, jednak na nasze szczęście nie mogła długo czekać na kupca gotowego zapłacić aż tyle. Zawarła bowiem umowę przedwstępną na mieszkanie w bloku i musiała sfinalizować transakcję. Potrzebowała pieniędzy natychmiast. Los tak chciał, żeby działka na ulicy Łopianowej była nasza.

Dalsze kroki przy zakupie działki były łatwe. Kredyt, notariusz – i gotowe. Łatwo się bierze kredyt, sprawa odbywa się w ładnym banku, siedzi się w wygodnych fotelach. I pan pokazuje palcem, gdzie podpisać. Spłata rat nie jest już tak przyjemna, niestety. Notariusz i inne formalności załatwiane były przez panią pośrednik. Mieliśmy jedynie podjechać pod wskazany adres i wykonać stosowne przelewy bankowe.  

Zanim przejęliśmy działkę formalnie i faktycznie, bywaliśmy na niej kilkakrotnie. Trzeba było razem z panią Teresą stawić się w elektrowni, by przepisać umowę dostawy energii na nas, jako nowych właścicieli. Potem to samo w gazowni – choć tu sprawa była nieco inna, ale o tym później. 

Pani Teresa nigdy nie zaprosiła nas do środka swojego domku, wymawiając się zamkniętym w nim, groźnym psem. Pies faktycznie wiecznie szczekał. Gdy przejęliśmy działkę i pani Teresa się wyprowadziła, wyszło na jaw, że jej niepozorny, mały domek, z zewnątrz całkiem schludny, to totalna ruina. Wymontowano z niego wszystko, wraz z gniazdkami ze ścian. Podłoga to podgniła posadzka z odklejającymi się, połamanymi płytkami PCV. Nie było tam łazienki, a jedynie wc wydzielone ze ścianek działowych ugrdulonych ze stęchniętych dziś paneli. Wszystko połatane, jakby zbudowane ze śmieci, z tektury, papieru i płyt znalezionych na śmietniku. Pozbijane na gwoździe, gdzie za podkładki do nich służyły kapsle od piwa. Pseudo- półeczki w pseudo-łazience, z jakichś listewek i tekturowych paneli, dawno straciły kształt i poziom, powyginane od wilgoci. Zapach też niespecjalny. Drzwi od pawlacza w przedpokoju, wykonane z boazerii, pewnego dnia po prostu spadły na podłogę. Szczęście, że nikogo wtedy nie było w środku. Pozostałe drzwi Marek szybko sam utrącił, żeby nikt nie stracił przez nie życia, gdyby zechciały znowu spaść.

Okna jedynie były względnie nowe, plastikowe, ale firaneczki przymocowane były na sznurek. Zabrakło nawet na karnisz.







Widać było, że nikt nigdy w ten dom nie inwestował. Starsza pani radziła sobie jak mogła, bez nakładów finansowych. Ostatnio mieszkała z wnuczkiem – dorosłym próżniakiem, który zajmował się trenowaniem bicepsów w wykonanej przez siebie siłowni pod orzechem. Siłownia – to chyba zbyt wielkie słowo, bo chodzi o kilka zbitych desek z przeciągniętą liną (sztukowaną z kilku kawałków), do której przymocowany był betonowy klocek.

Za domem, w głębi, znajdowały się dwie jakby komórki. Jedna drewniana, pochylona i śmierdząca stęchlizną. Druga to bardziej zadaszona wiata, z drewnianym, spróchniałym dachem pokrytym papą i ze ścianami z pasiastej biało-zielonej plandeki, podobnej do materiału na worki sizalowe. A w środku tych pomieszczeń istny Sajgon. Kupa śmieci, metalowych stelarzy, pudeł, połamanych wiader po farbach i nie wiem, czego jeszcze. No i były tam betony w posadzce. Znów te betony! Kiedyś ktoś miał aspiracje na posiadanie warsztatu samochodowego. Została z tego kupa betonu do wyprucia. 



Graciarskie komórki to jeszcze nie koniec atrakcji. W głębi podwórza, za wiatami, stała stara, nieużywana  szklarnia. Jej stelaż był mocno skorodowany, nie widział farby od lat. Dach składał się kawałkami ze szkła, a kawałkami z zardzewiałej blachy. A szybki – to już szczyt fantazji. Kolory i faktury przeróżne, i matowe, i porowate, i gładkie, do wyboru do koloru. Co szklanego wpadło w ręce konstruktorowi tej przedziwnej budowli, to według niego nadawało się na szklarniową szybkę. A wszystko połączone na jakieś zagięte blaszki i druciki – czyli wchodzenie tam groziło śmiercią. W środku szklarni leżała hałda trocin. Ktoś widocznie używał jej jako warsztaciku stolarskiego i coś tam piłował. W rogu stała stara wanna, za nią leżała kupa chwastów i jakieś pordzewiałe narzędzia. Oj, zapomniałam o kosiarce do trawy, która - o dziwo - przez chwilę działała, ale którą Mirek spalił przy drugim koszeniu.


W pierwszej chwili wpadła nam do głowy myśl, by rozbudować ten stary dom, zamiast go wyburzać. A to z powodu jego bliskiego położenia przy granicy z działką sąsiednią. Budując od nowa będziemy musieli odsunąć się od granic na wymagane przepisami 4 metry. Ale ostatecznie zdecydowaliśmy, że rozbudowa nam nie pasuje. I dzięki Bogu, bo przy późniejszej rozbiórce okazało się, że ten dom do rozbudowy kompletnie się nie nadawał, gdyż zbudowany był z ... nie wiem z czego. Na pewni nie z cegieł ani nie z pustaków. 

Było jasne, że aby zacząć budować, trzeb wszystko rozwalić i posprzątać. Oj, sporo pracy. Zanim jednak to nastąpiło przez jeden sezon zrujnowany dom służył nam jako schowek na turystyczne krzesełka, stolik, naczynia, czajnik, kawę i grila. Woda (po zainstalowaniu przez Mirka zaworu na rurce)  i prąd były. Sedesu też nie zdemontowali i chociaż spłuczki brak, to spłukiwanie wiaderkiem wcale nie było takie złe. 
Kilka grilów i ognisk na naszej działce udało się zorganizować. A o trawnik dbaliśmy szczególnie, bo to on nas tak urzekł i zdecydował, że to miejsce stało się nasze.





Orzech obficie uraczył nas owocami. Gruszki pychota. A jabłka kwaśne jak diabli, ale po przesmażeniu na szarlotkę okazały się wyborne. Nazbierałam tej jesieni sporo aronii, zrobiłam kilka razy kompot z wiśni, które w małych ilościach, ale zawsze, zerwaliśmy z dwóch rachitycznych wisienek. Zerwałam też na wiosnę bazie na święta z naszej wierzby, której sąsiadka zza płotu szczerze nienawidzi „Bo tylko śmieci ten chwast”. No i poziomki! Pani Teresa uprawiała sobie kilka rządków poziomek za szklarnią. Pyszne. Były jeszcze orzechy laskowe, choć nie za wiele.

Jesienią skończyło się koszenie trawy, zaczęło się grabienie liści. Kupiłam sobie wygodne grabki, ręczną kosiarkę bębnową działającą na popych i zasuwałam sobie na mojej działce całe lato i jesień. Pot się lał po tyłku ale byłam niezwykle szczęśliwa, że mam się gdzie zmęczyć. Kocham to miejsce.  Znajomi, którzy byli na naszej działce, nie mogą się nadziwić, że na starym osiedlu willowym znaleźliśmy tak fantastyczne miejsce do nowego życia. Wszyscy sądzą, że działkę pod budowę domu można kupić wyłącznie na obrzeżach miasta, gdzie nie ma jeszcze dróg i chodników, a dookoła rozciągają się pola podzielone geodezyjnie na parcele. Nikt nie szuka działki w środku osiedla. 
I z tego właśnie powodu czasem warto zwrócić się do biura obrotu nieruchomościami. 

Nasza pani pośrednik zachwalała to miejsce, nie tylko dlatego, że miała w tym oczywisty interes. Opowiedziała nam, że właśnie na tej ulicy mieszkała w dzieciństwie i że czas tutaj jakby się zatrzymał. Dookoła rozrosło się wielkie miasto, potężne osiedle, ruchliwe ulice. A tu, w głębi, nadal rano pieją koguty. Podobno przed laty Złotno to była podłódzka wioska, która z czasem została wchłonięta przez miasto. Jest tu dużo domów z lat siedemdziesiątych, ale też sporo całkiem nowoczesnych. Takich ruin jak dom pani Teresy prawie już nie ma. No, może ze cztery w całej okolicy. 
Nasza ulica nie jest asfaltowa, ale zbudowana z betonowych płyt. Jak się po nich jedzie, nie za szybko, to słychać tuk tuk tuk przy przejeżdżaniu przez regularne dołki na łączeniach. Po obydwu stronach są chodniki. To dobrze. Ja nawet wolę płyty niż asfalt, bo błota i dołów nie ma, a samochody nie rozpędzają się zbytnio - każdy kierowca dba o zawieszenie. 
Działkę mamy uzbrojoną. Pani pośrednik nas zapewniała, że to ogromny atut i że korzyści będą mocno odczuwalne w kosztach, gdy będziemy podłączać media do naszego nowego domu. Jest woda, prąd, kanalizacja miejska (do niej jednak pani Teresa się nie włączyła i nadal użytkuje szambo) i gaz. W domku do rozbiórki jest tylko woda i prąd. Gaz odcięli i zdjęli licznik, bo nie były płacone rachunki. Ale generalnie gaz jest, chociaż nie ma. 

Piękne to nasze miejsce. Do parku na Zdrowiu 700 m, do Teofila kilometr. Blisko osiedle, szkoły, ryneczek, przystanki MPK. A jakby na wsi. Cisza, spokój, nie słychać ulicy, od której jesteśmy odgrodzeni kilkoma rzędami domów i przecznic. 

Będzie pięknie :)

4 komentarze:

  1. Naprawdę cieszę się, że udało Wam się zaznać szczęścia. Sam, również zamierzam w niedługim czasie podjąć się budowy domu, jednakże wcale nie uważam, aby staranie się o kredyt było czymś przyjemnym. Słyszałem o sytuacjach, w których niektórzy czekali dwa miesiące na otrzymanie decyzji. Ile trwało to u Was?

    OdpowiedzUsuń
  2. Warto od razu pomyśleć o ogrodzeniu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Dokładne pomiary geodezyjne są niezbędne nie tylko na etapie planowania budowy, ale również w trakcie realizacji projektu, aby zapewnić zgodność z planem i uniknąć przyszłych problemów prawnych. https://geo-szkic.pl/ to firma, która za pomocą nowoczesnych technologii i bogatego doświadczenia zapewnia precyzyjne usługi geodezyjne. Ich zaangażowanie w dostarczanie dokładnych danych i profesjonalne doradztwo sprawiają, że są nieocenionym wsparciem dla każdego inwestora.

    OdpowiedzUsuń