Dom

Dom

środa, 29 października 2014

43. Winda, tęcza i niebieskie ognisko

2013-09

Po skończeniu zalewania stropu pan Jarek z chłopakami pojechali do domu po podnośnik. Budowanie parteru zostało zakończone i nadszedł czas na prace wysokie. Może nie wysokościowe, ale jednak wyższe, bo na poddaszu, gdzie wchodzi się po schodach. Aby ułatwić sobie transport wszelkich materiałów budowlanych na górę, podnośnik warto mieć. I pan Jarek ma.





Podnośnik okazał się dość prowizoryczną windą napędzaną silnikiem elektrycznym. Kabina, która przypominała bardziej platformę niż zamkniętą przestrzeń, wciągana jest na górę za pomocą stalowych linek mocowanych na kółkach i przekładniach. Wygląda to dość paskudnie. Stalowy stelaż pomalowany jest rudą, matową farbą podkładową, belki są poobijane, brudne i szorstkie, aż ciarki przechodzą jak się je dotknie. Brrrr! Ale najważniejsze, że po złożeniu całości, skręceniu ze sobą wszystkich elementów mieszczących się na małej przyczepce samochodowej pana Jarka, urządzenie działa. I jest całkiem duże, wysokie w każdym razie.


Na dole podnośnika znajduje się jakby kabina, czyli platforma stanowiąca podłogę o wymiarach metr na metr, z barierkami z jednej strony, niby zapobiegającymi wypadnięciu – choć oczywiście standardy bezpieczeństwa są dalekie od ideału. Na owej platformie mieści się albo człowiek albo taczka. Razem człowiek z taczką nie za bardzo. Gdy na paltformie ustawi się ładunek, na przykład taczkę pełną świeżej zaprawy, wówczas należy uruchomić silnik i winda jedzie pionowo w górę, wzdłuż ściany, aż nad strop. Potem "kabinkę" obraca się o 90 stopni tak, że platforma w całości zawisa nad stropem. Następnie między platformą a stropem układa się kładeczkę z deseczki i już można zjechać taczką na strop. Sprytne urządzenie, dzięki któremu budowlańcy nie będę musieli dźwigać po schodach pustaków, cegieł, narzędzi i wiader z zaprawą. Bo betoniarka produkująca zaprawę jest na dole, a budowa trwa już na górze.





Panowie skręcali podnośnik dobre pół godziny. Po skończeniu, z kilkunastu niedużych elementów mieszczących się na małej przyczepie, powstała całkiem wysoka i potężna maszyna. Ostrożnie sprawdzili czy działa, a potem okryli silnik i kabel elektryczny czarną folią, na wypadek deszczu, folię przywalili do ziemi kilkoma cegłami, żeby wiatr jej nie zwiał, i pojechali do domu.

Strop powoli schnie a podnośnik czeka w gotowości, aż możliwe będzie budowanie ścian poddasza. Do wtorku niczego nie zrobią. Wreszcie mają zasłużony odpoczynek, prawie cały piątek, potem sobota, niedziela i poniedziałek wolne!

Za to naszym zadaniem w te dni, zwłaszcza w piątek i sobotę - było podlewanie betonu wodą. Żeby zbyt szybko nie wysechł i żeby nie popękał. W tym celu na końcówce węża zamontowaliśmy zraszacz, czyli plastikowe urządzenie przypominające pistolet, które kupuje się w sklepie ogrodniczym. Zraszacz pozwala na zmianę grubego strumienia wody w lekką, rozproszoną mgłę. Ale to pewnie wszyscy wiedzą. Tylko ja jakoś tak późno się dowiedziałam, bo gdy byłam mała to na naszej działce tato robił zraszacz sam, poprzez umiejętne ściśnięcie palcami końcówki węża. Dziś dzięki Bogu są nowocześniejsze metody.



Pan Jarek poinstruował Marka, jak należy korzystać ze schodów, aby ich nie uszkodzić. Mnie w tej edukacji zignorował uznając słusznie, że powinnam poczekać na moment, w którym możliwe będzie wejście na górę bez akrobacji. Dopóki beton nie zastygnie, nie wolno po nim chodzić. To jasne. Czyli stąpamy tylko po krawędziach desek dolegających do stopni pionowo, opierając stopy na drewnianych rantach i uważając, aby czubkiem buta nie odkształcić stopni. Aby utrzymać równowagę należy trzymać się ścian. No, przyznaję, nie dla mnie takie akrobacje, zwłaszcza, że potknięcie grozi odciśnięciem śladów stóp na świeżym betonie, i to na zawsze,. Na szczęście zakaz chodzenia po schodach obowiązywał tylko w piątek. Pan Jarek twierdzi, że już w sobotę beton będzie na tyle twardy, że można będzie po nim normalnie chodzić.





Na strop natomiast, gdzie warstwa betonu jest o wiele cieńsza niż na schodach, można było wejść już po trzech godzinach od zalewania. Pan Jarek wszedł tam jako pierwszy, delikatnie przerysował podłoże butem, potem lekko, z wyczuciem tupnął i rzekł:
- No, jako taka twardość już jest, można delikatnie wchodzić, byle nie na obcasach i całymi stopami. Bo już trzeba zacząć polewać. Tylko pamiętajcie, żeby nie mocnym strumieniem, żeby nie wypłukiwać cementu. Ma być zraszanie. O, tak – zademonstrował pierwsze polewanie stropu osobiście.
I pojechali.

Na parterze, przez szczeliny między pustakami stropowymi, do środka domu kapała brudna betonowa woda. Na parterze na wylewce między stemplami w kilku miejscach pojawiły się stojące, brudne kałuże a na pustkach stropowych od spodu wyszły mokre, ciemne plamy. Kiedyś myślałam, że deszcz w czasie budowy to największa katastrofa, jaka może się przydarzyć. Teraz wiem, że przy zalewaniu betonu deszcz to samo dobro. Ma być mokro, ma kapać i ma wiązać. A schnąć to sobie będzie potem, przez kilka albo kilkanaście długich miesięcy, które nastąpią po zadaszeniu domu.



Tego dnia zamówiliśmy z hurtowni ostatni już transport pustaków i cegieł, Mają je przywieźć we wtorek rano. Pan Jarek chce, aby palety z materiałami wyładowane były hds-em bezpośrednio na strop. Wtedy nie będzie potrzeby wnoszenia pustaków albo wwożenia ich windą na górę.

Kolejną sprawą, jaką załatwialiśmy w ten piątek było umówienie serwisu wc. Upłynął już bowiem miesiąc trwania naszej budowy i toj-toj upominał się o sprzątanie. Pan z firmy asenizacyjnej, od której wynajęliśmy wc, po telefonicznym uzgodnieniu terminu i godziny, przyjechał niewielkim samochodem – szambiarką. Wypompował śmierdzącą rurą wszystkie fekalia, roztaczając na chwilę nieprzyjemną woń po okolicy. Potem przy pomocy myjki ciśnieniowej umył prysznicem całą kabinę, spłukując ją mocno pachnącym detergentem, zawiesił dwie nowe rolki papieru toaletowego, nalał na dno toalety jakąś pachnącą, niebieską ciecz, wypalił z Markiem papierosa, zainkasował 150 zł i pojechał. Po krótkiej, sprytnej acz gównianej można by się rzec robocie, znów jest czysto, pachnąco i przyjemnie. Mamy spokój na kolejny miesiąc. Mam nadzieję, że do tego czasu budowa się zakończy.



Polewaliśmy beton przez cały piątek, co okazało się bardzo przyjemnym zajęciem. Wszyscy wchodziliśmy na strop i wszyscy po kolei dopominaliśmy się o swoją kolejkę do bycia operatorem węża. Każdy chciał być polewaczem. A już największą frajdę miał nasz młodszy syn, który zamiast rozlewać bryzę po stropie, kierował pistolet ku niebu i strzelał wodą pod słońce, robiąc piękną, szeroką tęczę. Słońce załamywało swe promienie na rozproszonych kropelkach wody i Karol czuł się jak cudotwórca. Sporo tej wody wylał „na darmo”, no ale pięknie było. Taka okazja szybko mu się nie powtórzy, więc specjalnie nie protestowaliśmy. Zresztą wszyscy mieliśmy z tego frajdę.







Pogoda była piękna tego dnia. Siedzieliśmy na działce aż do wieczora. Paliliśmy ognisko i w międzyczasie pielęgnowaliśmy strop. Posprzątaliśmy sporo gałęzi, które zalegały na działce z czasów jeszcze sprzed budowy. Paliliśmy też ścinki od stempli, których mnóstwo leżało pod płotem. Bo każdy stempel, zanim stał się podporą stropu i zanim został wpasowany między belkę stropową a posadzkę, docinany był na indywidualny wymiar, aby pasował w konkretne miejsce. Jeden stempel trzeba było przyciąć o 6 cm, a inny o 8, bo drobne różnice w poziomie wylewki jednak występują. Pozostało więc wiele niepotrzebnych, drewnianych krążków, które teraz tworzyły dla nas płomień ogniska. Spedziliśmy naprawdę cudny wieczór.



Pan Jarek mówił, że stemple będzie zdejmował najwcześniej po miesiącu od zalania stropu. Do tego czasu na parterze będzie stać las nieokorowanych pni. Po zdemontowaniu stemple raczej nie nadadzą się na żadną inną budowę, a jedynie do spalenia, bo wszystkie zostały skrócone – chyba że ktoś planuje niższy strop.


Spaliliśmy w ognisku sporo papierowych worków z cementu, które złożone były w stertę obok garażu. Ku uciesze Karola dawały zielono-niebieskie płomienie. Zostawiliśmy tylko worki z plastikowymi butelkami po wodzie mineralnej, ze ścinkami styropianu i z plastikowymi taśmami, którymi związane były materiały budowlane na paletach. Zostało tego naprawdę dużo. Po skończeniu budowy trzeba będzie zamówić kontener na śmieci i zapakować do niego wszystkie toksyczne odpadki, które nie nadają się do spalenia.
W każdym razie i tak spora kupa suchych gałęzi i papierowych śmieci została strawiona przez płomienie ogniska, co niezmiernie mnie cieszy, bo znów na działce zapanował prawie porządek.

Z piątku na sobotę padał deszcz, więc rano strop podlał się sam, oszczędzając nam jednego wyjazdu na działkę. Strop podlaliśmy tylko wieczorem. Potem bardzo się ochłodziło, słońce schowało się za chmury, przestało palić gorącym żarem i woda nie parowała, tylko stała w kałużach na stropie. W niedzielę od czasu do czasu pokrapywał deszczyk.
Matka natura nam sprzyjała, pogoda jak na zamówienie. Strop wypielęgnował się praktycznie sam, jakby w prezencie. Nic nie popękało.

We wtorek znów się ociepliło, chyba żeby murarze nam nie pomarzli. Rano zawieźliśmy dzieci do szkół i pojechaliśmy na działkę. Panowie zdążyli już pozdejmować blaty, żeby – jak tłumaczył pan Jarek - spuścić wodę, która stała w kałużach na stropie. Bo strop ma być wilgotny, a nie zanurzony w wodzie. Za dużo wody to też podobno niedobrze. Panowie zdjęli też część desek ze schodów, zostały tylko te pionowe ograniczniki dla stopni.

Dodatkowo robotnicy zbili z desek prowizoryczną poręcz i barierkę, aby nikt przypadkiem nie spadł ze stropu na klatkę schodową. Tam naprawdę jest wysoko i upadek mógłby się bardzo źle skończyć. I nie wiem, co tego dnia panowie robili dalej, bo pojechaliśmy po nowe zakupy zamówione przez pana Jarka.


Tym razem dokupowaliśmy pręty gwintowane, fachowo nazywane są złączami śrubowymi. Kupiliśmy też śruby i podkładki. Poprzednio użyte do skręcania blatów pręty pan Jarek odzyskał, wykręcił z wieńca. Będą jeszcze potrzebne, a nowymi zakupami jedynie uzupełniliśmy stan do potrzebnej ilości. Dokupiliśmy też kilka grubszych prętów, które będą potrzebne do przykręcenia murłat. Nie wiem o co chodzi, ale pewnie niebawem się dowiem.

Jak zwykle w naszej hurtowni, jako stały już klient, poprosiłam o rabat, czym wzbudziłam powszechną wesołość, bo zakupy były naprawdę drobne i kwota śmieszna. Rabat, a przy okazji dobry humor pana sprzedawcy, udało nam wywalczyć. Marek powiedział mu, że jak nie będzie rabatu, to żona (niby ja) straci humor na cały dzień i w domu będzie piekło. Pan przyznał:
- Uuuu, no tak nie może być, żeby żona piekło robiła. Zaraz tu coś zaradzimy. Ooo, bardzo proszę, całe 5 złotych rabatu dla państwa! – śmiał się facet. I super.

Pan Jarek tego dnia polecił nam jeszcze załatwić płukankę. Płukankę! Tak dokładnie się wyraził.
- Jaką znowu płukankę panie Jarku? – spytałam całkiem pogubiona ze wzrokiem błagającym o litość.
- No, normalną, taką nie za grubą, od 8 do 16. Tonę tylko, tona wystarczy – tłumaczył pan Jarek tak, jakby wszystko było oczywiste, jakoby chodziło o rosół z kluskami, o coś totalnie swojskiego, a nie o całkiem nowe dla nas pojęcie.
Jezu, o co chodzi? Jaką płukankę? Co to znowu jest! Ja znam tylko płukankę do włosów, albo płukankę do odświeżenia jamy ustnej, ale tego się nie mierzy w tonach ani w ósemkach czy szestanstkach!
Nie ma lekko. Trzeba będzie się dowiedzieć, dopytać, co to jest ta płukanka, i trzeba będzie ją „załatwić”. Ale o tym opowiem w następnym poście, bo "załatwiania płukanki" nie da się opisać w dwóch akapitach.

2 komentarze:

  1. Początki są zazwyczaj najtrudniejsze, bo jak to ze wszystkim - najgorzej zacząć. Co do szczegółów typu wilgotny strop i krzywe belki, to na prawdę normalne. Wiem, bo sama niedawno przez to przechodziłam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie ma lekko w życiu, a zwłaszcza podczas budowy domu. Na szczęście razem z żoną znaleźliśmy ostatnio idealne miejsce, w którym zaopatrzyliśmy się we wszystkie potrzebne nam materiały o raz środki do naszych wysublimowanych modyfikacji pomieszczeń. Żyliśmy życiem w którym każde tchnienie pchnęło nas do zrealizowania marzeń przy budowie naszego pierwszego domu, nie wspominając już o marzeniach ogromnie polecam motoreduktory w firmie znajdującej się pod miejscowością Koło. Owa firma zrewolucjonizowała nasze postrzeganie projektów, a także zapewniła nam najpotrzebniejsze maszyny!

    OdpowiedzUsuń