Dom

Dom

środa, 8 października 2014

41. Schody, blaty i zbijanie wieńca

2013-08-29

Dziś po raz pierwszy weszliśmy po schodach na poddasze. A dokładniej mówiąc, nie po schodach tylko po pionowych deskach stanowiących „czoła” przyszłych schodów (stopnie nie są jeszcze zalane) i nie na poddasze, ale na ułożony z pustaków strop pod gołym niebem (bo skoro nie ma dachu, to trudno nazywać tę przestrzeń poddaszem).


Marek wszedł na samą górę i stąpał po stropie z wymalowaną na twarzy satysfakcją. No, fajny widok, robi wrażenie. Marek ma lekki lęk wysokości, ale przypomniał sobie o tym dopiero wtedy, gdy zbliżył się niebezpiecznie blisko do krawędzi domu. Aż krzyknęłam! Ups! Wrócił wcale nie przestraszony bliżej środka i dalej cykał zdjęcia zbrojeń.





Ja natomiast wdrapałam się tylko na półpiętro, gdzie utknęłam. Uważając, aby nie zlecieć w dół (bo można było stawać stopy tylko na rantach ustawionych na sztorc desek) i bojąc się wejść wyżej, zawisłam między kondygnacjami. Od pasa w górę byłam na poddaszu, a od pasa w dół na klatce schodowej, na tak zwanym półpiętrze. Żeby wejść wyżej trzeba było się przeczołgać pod zasiekami z poprzecznych pniaków wzmacniających całą konstrukcję. A że stopni nie ma, wiązało się to z balansowaniem na krawędziach desek w pozycjach niefizjologicznych, co groziło utratą równowagi. Darowałam sobie te karkołomne jak na mnie gimnastyki. „Przecież stąd też dobrze widać” - przekonywałam sama siebie, choć trochę zazdrościłam Markowi, że spaceruje po dachu. Cóż, trzeba mierzyć siły na zamiary. Nie powinnam teraz łamać sobie nóg.
 

Widok z półpiętra bardzo mi się podobał. Ogarnęłam wzrokiem całą powierzchnię stropu. Kurcze, spory ten nasz dom wyszedł! Nadspodziewanie spory!


Po powrocie do domu wysłałam mailem zdjęcia do Krzyśka i zadzwoniłam do niego, żeby zatwierdził robotę. Odpisał, zatwierdził. Wszystko ok., żadnych uwag:
- Wygląda to bardzo dobrze, aż za dobrze. Można zalewać - odpisał.
Pan Jarek nie był zaskoczony:
- A niby co miałoby być niedobrze? - wzruszył ramionami – Przecież chyba wiem co robię! Mnie tam żaden kierownik nie jest potrzebny.
Brawo! Jutro rano zalewamy strop!

Dziś kolejny dzień na budowie upłynął pod hasłem „schodów ciąg dalszy”. Robią te schody i robią, a końca nie widać.
Nad drutami zbrojeniowymi stanowiącymi rusztowanie dla schodów, pojawiły się pionowe deski wyznaczające stopnie. Można sobie je wyobrazić tak, że gdyby schody istniały, to deski te byłyby „przybite” do stopni na ich płaszczyznach pionowych. A że stopni nie ma, to deski stoją jakby „w powietrzu”.


Te pionowe drewniane przegródki przymocowane są solidnie gwoździami i wkrętami do ścian, a raczej do desek przybitych do ścian, czyli do tych niskich niby-poręczy i licznych wzmocnień. Deski muszą być mocne, bo stanowią „formę” do odlania schodów, a schody powstaną z ciężkiego betonu. Gdyby jakaś deska odpadła, złamała się, puściała na łączeniach z innymi deskami, schody by się nie udały. Beton wylałby się i spłynął w dół. I nie byłoby w tym miejscu kanciastego stopnia. Dlatego pan Jarek sprawdzał solidność łączeń kilkakrotnie, mruczał pod nosem sam do siebie „ta jest ok., tu trzyma, tu też trzyma, ale tu dobiję ze dwa gwoździe, na wszelki wypadek”.
Wszystkie piony, poziomy, wysokości i szerokości stopni są precyzyjnie wymierzone. Teraz wystarczy tylko wlać w tą misterną konstrukcję beton i schody gotowe.

Poza pionowymi „barierkami” dla stopni, na schodach jest jeszcze wiele innych desek wzmacniających konstrukcję. Jednak moja nieznajomość fachowych określeń dla poszczególnych wsporników, kliników, podpórek, łączników i innych elementów nie pozwala mi tego obrazowo opisać. Dlatego odsyłam do zdjęć. Obrazki zdaje się opowiedzą wszystko bardziej czytelnie niż jestem w stanie opowiedzieć to słowami. Dodam tylko, że deski są precyzyjnie wycięte, jedne są klinami, inne mają wycięte zęby i zaczepy. Zobaczymy, jakie schodki z tego wyjdą.

Pan Jarek twierdzi, że zaprojektowane stopnie są stosunkowo płytkie i że jego zdaniem powinny być nieco głębsze. „Głębsze byłyby wygodniejsze do chodzenia” – powiedział.
Czemu tak zaprojektował nasz architekt? Może z chęci zmieszczenia schodów na możliwie najmniejszej klatce schodowej? Pamiętam jednak rozmowę z nim gdy referował, że przy projektowaniu na wszystko obowiązują normy. Każdy wymiar w projekcie, w tym wymiar pojedynczego stopnia, musi odpowiadać normom. Normowana jest więc szerokość, wysokość i głębokość stopnia, żeby chodzenie po schodach było bezpieczne i ergonomiczne. Oczywiście normy to widełki. Pewnie więc nasze schody są pomyślane tak, że spełniają normy w dolnej granicy widełek. Cóż, zobaczymy, jak to wyjdzie w praktyce. Wierzę, że pan architekt zaprojektował dobrze a pan Jarek wykonał wszystko zgodnie z projektem.

Po skończeniu budowania drewnianych konstrukcji schodów panowie budowlańcy wrócili do zbijania i przycinania blatów. Blat to taka ogromna szeroka decha zesztukowana z trzech węższych desek. Tak przynajmniej na te podłużne platformy mówili budowlańcy. Czyli blat to trzy długie deski połączone ze sobą w jedną szerokaśną „dechę” przy pomocy deseczek poprzecznych nabijanych od góry co mniej więcej metr. Po skończeniu budowy z takich blatów można zrobić długie ławki. Będziemy mogli rozstawić na podwórku pustaki, na nich poukładać blaty i powstanie amfiteatr pod orzechem.



Blaty w większości pozbijane były już wczoraj. Dziś panowie tylko kończyli, docinali je na potrzebny wymiar i mocowali do ścian na górze, na wysokości stropu. Fachowo mówiąc "zbijali wieniec".
Blaty mają tworzyć zewnętrzne bariery dla betonu, który wylany zostanie na strop. Blaty wystają więc nieco ponad wysokość pustaków stropowych i ułożonych zbrojeń.

Skoro blaty mają utrzymać napór ciężkiego, płynnego betonu, muszą być bardzo mocno przytwierdzone do ścian. Blaty przykręcone są do nich gwintowanymi prętami, które przebijają mury na wylot. Na każdy pręt nakładana jest metolowa podkładka, potem pręt jest z jednej strony zaginany, a jego drugi, prosty koniec przenika ścianę przez wywiercony otwór i wychodzi z drugiej strony muru wewnątrz domu. A tam, od środka, na wysokości gdzie pręty przechodzą przez mury, do ścian przybite są poziome rygi, czyli grube deski. Następnie na pręt nakręcana jest metalowa nakrętka, która dochodzi do drewnianych ryg najgłębiej jak się da, aż wgniata i trochę miażdży miękkie drewno. W ten sposób blaty są skręcone z rygami i z murem bardzo bardzo mocno, na sztywno.





Wszystkie blaty przytwierdzane są do murów na dokładnie zmierzonej wysokości, z zachowaniem poziomu. Poziomica jest cały czas w użyciu. Przed przewierceniem blatów, muru i ryg (przewierca się je jednocześnie, „przytulone” do siebie), najpierw jest przymiarka, czy wszystkie wysokości i poziomy są zachowane. Żeby ułatwić sobie przymiarkę i nie dźwigać ciężkich blatów przy długotrwałym przewiercaniu murów (a tych otworów jest naprawdę dużo, rozmieszczone są co kilkadziesiąt centymetrów), w blaty, podobnie jak wcześniej w rygi, wbija się „na oko” po dwa, trzy długie gwoździe, na wylot. Na gwoździach tych, przebijających blaty prostopadle, jakby zawiesza się blaty na murze. Wystarczy lekko zblokować, żeby nie spadły, ale w zasadzie wiszą same, bez dźwigania. Gdy poziomica potwierdzi, że wymiar „na oko” jest ok, w ruch idzie wiertarka. Jeśli nie ma poziomu, zawieszenie blatu jest lekko korygowane. Ale zazwyczaj jest ok. A potem następuje wiercenie, raz koło razu, co kilkadziesiąt centymetrów. Kupa kurzu i hałasu. I wreszcie skręcanie wieńca przy pomocy gwintowanych prętów i nakrętek.

Po tych długotrwałych i żmudnych zajęciach dookoła całego domu mamy drewnianą opaskę okalającą mury nośne. Ściany są jakby ściśnięte przy pomocy prętów przez blaty od zewnątrz i przez rygi od środka. Żadna siła tego nie ruszy. Jutro można zalewać strop!

1 komentarz: