Dom

Dom

środa, 26 kwietnia 2017

83. Wyprawa po fakturę za przyłączenie prądu i wypompowanie wody z instalacji

2014-11-30 

Z samego rana wybraliśmy się do elektrowni PGE Dystrybucja, na ulicę Tuwima, czyli do tego znienawidzonego przez nas miejsca, aby dowiedzieć się wreszcie, co z fakturą za przyłączenie. 

Całkiem dawno temu elektrownia przyjechała, podłączyli prąd, czyli przypięli warkocz do sztycy, i pojechali. Na fakturę czekamy już ponad dwa miesiące, i cisza. Aż nam się przeterminowała umowa na przyłącze tymczasowe i musieliśmy zawierać aneks. 
Bez faktury nie możemy zapłacić za przyłączenie, bo nie wiemy ile (znamy tylko koszty przybliżone, szacunkowe). A bez zapłaty nie wystawią nam jakiegoś ważnego certyfikatu, który trzeba okazać w PGE Obrót, aby móc załatwiać umowę na dostawę prądu docelowego i założenie licznika.

Wzięliśmy teczkę ze wszystkimi elektrycznymi papierami oraz z aktem notarialnym pod pachę i jedziemy. Chcieliśmy tam dotrzeć rano, zanim zwalą się ludzie. Tam są zawsze okropne kolejki, a numerków niet. 
Niestety, dojazd na ulicę Tuwima okazał się w mieście Łodzi zadaniem niewykonalnym. Nie dość, że pół miasta jest wyłączone z ruchu z powodu wszędobylskich remontów, w tym z powodu budowy trasy W-Z, to jeszcze po drodze natknęliśmy się na kierujących ruchem policjantów, którzy wszystkim nakazywali skręcać. Okazało się, że w jednej ze starych kamienic (w centrum prawie wszystkie są stare) był pożar i ulica Tuwima, dokładnie na odcinku, gdzie mieści się siedziba elektrowni, jest wyłączona z ruchu. Jak pech to pech. Krążyliśmy po mieście dobrą godzinę, nie mogąc wydostać się z korków. Udało nam się to tylko dlatego, że Marek jest bardzo sprawnym kierowcą, który umie zawrócić samochodem praktycznie w miejscu i wpycha się w ścieżki między garażami, jeździ skrótami, przez parkingi, drogi osiedlowe, między blokami oraz przez stacje benzynowe, ryzykując oczywiście mandat.

Ostatecznie porzuciliśmy samochód kilka przecznic od celu i wyruszyliśmy na piechotę – bo dojechać się po prostu nie dało. Zamiast pokonać odległość trzech kilometrów w 10 minut, straciliśmy ponad godzinę, po czym półtora kilometra szliśmy na pieszo. Ale kto wiedział. 
Mróz tego dnia był okropny. Nie dość, że temperatura poniżej zera, to jeszcze przeraźliwy, przeszywający wiatr. Okropnie zmarzłam. Zima to pedał! (bez urazy panowie homoseksualiści – pozdrawiam).

W elektrowni – pustki. Nikogo. Czyli brak dojazdu ma przynajmniej tę dobrą stronę. Ale obsługa – bez mian. Jeden gruby facet za biurkiem gadał przez telefon w prywatnej sprawie i nie raczył nawet podnieść na nas wzroku. Poczekaliśmy chwilę, żeby nie przerywać, ale już zdążył nas zdenerwować. Dopiero po chwili zauważyliśmy, że dwa boksy dalej siedzi drugi facet. Nie było go widać, a on sam nie raczył się wychylić zza parawanu i zaprosić petentów w celu obsłużenia. Reszta stanowisk nieczynna. 

Nie mogąc doczekać się zakończenia rozmowy telefonicznej przez grubasa, podeszliśmy do tego drugiego gościa. Ten okazał się całkiem miły. Okazało się, że nasza wizyta jest po nic. Niczego nie musieliśmy składać, niczego podpisywać. Mieliśmy ze sobą oświadczenie elektryka o tym, że instalację wykonał zgodnie z przepisami, na wszelki wypadek, ale facet zza biurka powiedział, że to już niepotrzebne, bo przy zgłaszaniu gotowości do przyłączenia było to już składane. No owszem, było. 
- To czemu nie otrzymaliśmy faktury, skoro wszystko niby jest załatwione? – spytałam. 
- No właśnie nie wiem. Faktura powinna być. 
Pan odkliknął sobie coś w komputerze i powiedział, że teraz na pewno wystawią fakturę. Poprosiłam, aby przysłali ją pocztą, bo nie uśmiecha mi się spędzać życia w samochodowych korkach. 

Zostaliśmy poinstruowani, że gdy otrzymamy fakturę, jak już ją przyślą, mamy oczywiście zapłacić i z dowodem zapłaty stawić się znów w elektrowni PGE Dystrybucja po certyfikat. A potem już TYLKO do PGE Obrót by załatwić licznik. 

Nie jest zrozumiałe, czemu faktura do tej pory nie została wystawiona. Przecież to nikt inny jak pracownicy elektrowni przyłączali warkocz, więc wiedzieli, że to zrobili. Nie skoordynowali sobie przepływu informacji z działu przyłączeń do działu faktur? A przecież wszystko wklepują w system komputerowy, za każdym razem mnóstwo czasu zajmuje im logowanie, odszukiwanie nas jako użytkowników – wiedzą o nas i naszych prądach wszystko! A dziś facet podejrzał w systemie i odkrył Amerykę, że faktycznie, podłączone jest i że można fakturować. Ech, szkoda gadać. 

Po elektrowni pojechaliśmy na działkę. Byliśmy umówieni z hydraulikiem Kukułką na zabezpieczenie instalacji wodnej przed zimą. Wreszcie znalazł dla nas czas (ostatnio albo był niedostępny z powodu innych zleceń albo był chory i nie mógł). 


Już najwyższy czas spuścić wodę z rur rozciągniętych po domu, bo gdy będą pełne mróz może je zwyczajnie rozsadzić. To by dopiero było, gdyby jakąś rurę zatopioną w betonowej wylewce szlag strafił. Nawet nie chcę o tym myśleć. Nie spałam ostatnio po nocach patrząc z niepokojem, czy termometr nie za nisko zszedł poniżej zera. 

Kukułka twierdzi, że przy kilku stopniach mrozu instalacja nie zamarznie od razu. Mróz musiałby trzymać kilka dni, bo budynek, chociaż nieogrzewany, to ma jednak pewną bezwładność cieplną. To fakt. Na dworze minus pięć a woda w wiadrze w domu jeszcze nie zamarzła. 
Jednak nie ma co z tym zwlekać. Gdy mróz zejdzie do kilkunastu kresek poniżej zera, może być groźnie. 

Kukułka przywiózł ze sobą kompresor. Dziwną, warczącą i bardzo ciężką maszynę, na dwóch kółkach do łatwiejszego przetaczania jej po podłodze. Z kompresora wychodziły jakieś wężyki, które pan Darek podpiął, w sensie dokręcił, do wylotów rurek od instalacji centralnego ogrzewania w miejscu, gdzie potem będzie podłączany piec. Włączał maszynę i tłoczył nią powietrze do rurek rozprowadzonych po całym domu. Powietrze wypychało z instalacji wodę, która wytryskiwała salwami na podłogę we wszystkich miejscach, gdzie potem podłączane będę kaloryfery. Co chwilę chodził do rozdzielni instalacji, zakręcał jedne kraniki, odkręcał inne, przepinał wężyk od kompresora do innych wylotów i znów tłoczył powietrze. Trwało to ponad godzinę. Zdążyliśmy porządnie zmarznąć w tym nieogrzewanym domu. Raz nawet, w końcówce wężyka, pod wpływem przelatującego, zmrożonego powietrza, zamarzła woda i lód blokował podmuch. Pan Darek podgrzewał metalowy zawór zapalniczką, żeby odmrozić wylot. 








Na koniec powiedział:
- No. Wszystko w porządku. Udało się. Ale to był już ostatni gwizdek na spuszczenie wody, bo w jednym miejscu w podłogówce trochę przyłapało.
- Jak to przyłapało? Zamarzło? I co teraz?
- No nic. Przedmuchało się, więc bez problemu. Wszystko gra. Jeszcze takich mrozów wielkich nie było, ale już zapowiadają minus dwanaście w nocy, więc mówię – ostatni gwizdek.

Kukułka zainkasował stówę, pozakręcał wszystkie kurki. Wlazł do studzienki zakręcić zawór główny wody. Powiedział, że gdy będziemy po zimie odkręcać wodę, to żeby pamiętać o zakręceniu zaworu spustowego w studzience, a najlepiej, żeby go przywołać i żeby wodę uruchomił on sam. I pojechał.

Po czasie powiem, że nie zapamiętaliśmy zbyt dokładnie rady pana Darka o zaworze spustowym, i wyniknęło z tego bardzo dużo kłopotów. Kiedyś o tym opowiem, ale na razie koniecznie trzeba zapamiętać tylko tyle, żeby nikt, kto nie ma pojęcia o hydraulice, nie próbował samodzielnie majstrować przy zaworach w studzience. Z serca radzę, by powierzyć tę czynność hydraulikowi i nie ufać żadnym panom Mietkom, że odkręcenie zaworu to pestka.

Do zobaczenia na wiosnę, gdy będziemy wznawiać prace. Wreszcie mogę spokojnie spać.

2 komentarze: