Dom

Dom

środa, 30 sierpnia 2017

95. Natryski z błota

2015-04-02

Poranna wizyta na budowie pokazała, że panowie tynkarze nie siedzą, tylko ciężko zasuwają. Z czystymi ubraniami i butami rozgościli się na górze, w pomieszczeniu studia, które nie będzie tynkowane. Na dole bowiem jest taki syf, że szkoda gadać.

Trzy ściany salono-kuchni przestały być parchate. Zostały elegancko wygładzone i nieco zjaśniały. Podobnie wyglądają wszystkie ściany w sypialni. Są gładkie i nie wyglądają już jak izba w lepiance z XVII wieku. Nie wiem, czy to już forma ostateczna ścian, czy będą jeszcze jakieś szlifowania i docierania. Widziałam, że na dole w rupieciach leży zacieraczka, czyli okrągły płaski talerz obrotowy, powleczony wykładziną dywanową, na silnik. Dotąd nie zauważyłam, aby maszyna na była używana, więc możliwe, że pójdzie w ruch na koniec, ale głowy nie dam.




Pomimo tego, że z szefem tynkarzy ustalaliśmy, aby dolne części wnęk okiennych (te, na których mają spocząć parapety) były zatynkowane i wyrównane, nie jest to jeszcze zrobione. W miejscach pod parapety jest nierówno, prześwitują tam pustaki porothermu. Pozostałe trzy części wnęk, tj. boczne i górne są obrobione na gotowo. Postanowiłam zapytać, czy panowie specjalnie zostawiają sobie wykończenie tych dolnych powierzchni na koniec, czy o co chodzi. Okazało się, że wcale nie zamierzali tego wyrównywać i zatynkowywać, bo szef im nie przekazał, że takie mamy życzenie:
- To my nic nie wiedzieliśmy, że mamy to na płasko zrobić. Normalnie to się robi przy oprawianiu parapetów dopiero – mówili - Idzie tu warstwa kleju, wyrównuje się wtedy i już. Ale jak tak było ustalane, to możemy przecież zrobić. Szkoda, że nam szef nie powiedział od razu, bo tu już skończone prawie. A teraz będziemy mieli z tym trochę kłopot – powiedział jeden z nich, ten bardziej marudny, który co i rusz skarży się na krzywość ścian, brak kątów albo na to, że tynki się mieszają i ciapią. Drugi natomiast pan, ten niższy, z niczym nie ma problemu:
- Zrobi się, wszystko się zrobi szefowo. Skro słonia się tańczyć nauczy, to parapetów człowiek nie poprawi? Nie ma problemu - zapewniał.




- Ja przepraszam, że takie mam wymagania, może nietypowe. Ale wiecie panowie jak to jest przy budowaniu systemem gospodarczym. Nie mamy majstra - złotej rączki, który nam tu wpadnie, doradzi, albo sam szybciutko pouzupełnia wszelkie dziury i ponaprawia nierówności. A już się przekonaliśmy, choćby na tych szczelinach między stropem a ściankami działowymi, że każda z ekip robi tylko swoje minimum. Schodzą z budowy i nie obchodzi ich, że czegoś tam nie dokończyli i że następni będą się tego czepiać i kręcić nosami. A my nie wiemy, czego tak naprawdę możemy wymagać, że coś tam powinno być zrobione, a nie jest. Kompletnie się na budowie nie znamy i nawet nie wiemy, co możemy egzekwować. Wolimy więc dmuchać na zimne, o wszystko pytać i robić jak najbardziej „na gotowo”. I tak sobie pomyślałam, że skoro – jak tłumaczył nam wasz szef – do wnęk okiennych należy po prostu wkleić parapety, to chyba powierzchnia do tego klejenia powinna być wyrównana, wypoziomowana, z jakimś minimalnym spadkiem w kierunku wnętrza. Bo w takim stanie jak jest teraz, to przykleić parapetu się raczej nie da. Trzeba będzie najpierw wyprowadzić tę powierzchnię. My, w miarę możliwości, to co się da, chcemy zrobić sami, we własnym zakresie. Dlatego im więcej będzie podszykowane teraz, tym dla nas potem łatwiej. A tynkować jak gdyby nie umiemy, i stąd moja upierdliwość – wyjaśniałam.
- Jasna sprawa. Zrobi się – powiedział wysoki.

Po czasie powiem, że zatynkowanie dolnych części wnęk pod oknami było generalnie dobrym pomysłem, bo między pustakami a późniejszymi parapetami do zapełnienia były całkiem spore przestrzenie. Monterzy parapetów nie bawią się w tynkowanie, tylko kleją parapety na piankę montażową. Więc gdyby mieli tą pianą wypełnić przestrzenie kilkunastu centymetrów zamiast kilku, to nie jestem przekonana, czy dobrze by to wyszło. Poza tym pianowanie jest punktowe, byle tylko przyłapać, złapać poziom. I nie ma pewności, czy między kupkami piany nie pozostaną jakieś szczeliny. A u nas, po wymontowaniu klinów podtrzymujących ramy okien, prześwity pod okami były aż na wylot i wlatywał przez nie do domu wiatr. Zapełnienie tych przestrzeni tynkiem z pewnością dało lepszą podporę i stabilizację parapetom, no i poprawiło szczelność domu, co jest bardzo istotne przy późniejszych kosztach ogrzewania.


Na naszej budowie ściany pod oknami były w miarę równe, Dolną krawędź pod ramą okienną stanowił po prostu rząd równych, gołych pustaków porothermu. Ale na budowie u znajomych okna osadzone były bardzo brzydko. Pod ramami pustaki były potłuczone, miały ogromne ubytki (na wysokość pół pustaka) i były w nich nieckowate zagłębienia, wielkie doły w murze. Tam przed wprawieniem parapetów przydałoby się najpierw naprawić ścianę, uzupełnić ubytki przy pomocy cegieł i zaprawy. Nie wyobrażam sobie, aby te dziury wypełnić samą pianą.
Pamiętam z dzieciństwa, że w naszym mieszkaniu, w bloku z wielkiej płyty, okna wprawione były w stylu socjalistycznym, czyli byle jak. Aby tylko nie wypadły. I gdy przychodziła zima, spod okien po prostu wiało. Aby zatrzymać wiatr mama kładła na parapetach zwinięte w rulon ręczniki, co zresztą okazywało się bardzo skuteczne. W naszym nowym domu jednak wolałabym nie kłaść ręcznikowych rulonów na parapetach.

Ważne tylko, by tego tynku pod parapety nie dowalić zbyt grubo, aby swobodnie zmieścić parapet, który będzie wsuwany pod ramę okna. U nas przy większości okien parapety wsuwały się bez problemu, był tam kilkumilimetrowy zapas, ale w kilku miejscach trzeba było skuwać nadmiar tynku. Należy więc wszystko dobrze policzyć i pomierzyć. Wiedzieć wcześniej, jaka będzie grubość parapetów i nie przesadzić z grubością tynku. Gdyby panowie tynkarze sami mieli osadzać parapety, z pewnością bardziej by zadbali, by sobie nie przysparzać dodatkowej roboty na potem. A tak – niech się martwią następni.

Na jednej ze ścian w sypialni zaplanowane mamy dwa kinkiety, które zawisną nad wezgłowiem łóżka. Marek doprowadził tam kable elektryczne, które prawidłowo przymocował do muru spinkami. Panowie tynkarze jednak zatynkowali kable w całości, nie podginając ich na ostatniej spince i nie wyprowadzając ich spod tynku. Okazało się, że to zabieg celowy. Najpierw wygładzili całą ścianę, zatapiając kable, a dopiero potem wydłubali je z mokrego jeszcze tynku. Wtedy do naprawienia pozostały tylko dwa niewielkie rowki po kablach, co okazuje się o wiele łatwiejsze niż gładzenie ściany z omijaniem dwóch wystających z niej drutów.
Z moich późniejszych doświadczeń z malowaniem ścian wiem, jak bardzo byle przeszkoda w ścianie spowalnia robotę i psuje teksturę. Gdy możesz przeciągnąć wałkiem z góry na dół, malowanie idzie szybko i uzyskuje się ładną, jednorodną powierzchnię. Ale gdy trzeba zatrzymać wałek na wystającym kablu, wszystko idzie wolniej i trzeba się nagimnastykować, by wyrównać powierzchnię, zatrzeć efekt „stopu”. I tak samo jest przy tynkowaniu. Rowki po wydłubanych kabelkach panowie zakleili tynkiem i ściana prezentowała się świetnie.

Dziś podejrzałam, jak wygląda technika natryskiwania tynku na ściany.
Otóż uruchamia się maszynę, która fachowo nazywa się agregatem tynkarskim. Agregat podłączony jest do prądu oraz do wody (dochodzi do niej wąż). Z maszyny natomiast wychodzi gumowa, elastyczna rura, o średnicy na oko 8-10 cm, czyli jest to rura sporo chudsza niż przy miksokrecie. Ale to dlatego, że miksokret pompował rurą „mokry piach”, czyli ciało stałe, a agregat pompuje w zasadzie półpłynne błoto.

Końcówka gumowego węża podpięta jest do metalowej rury, ze specjalną końcówką, o długości ponad metr. Po uruchomieniu maszyny następuje wysadzenie korków i brak prądu w całym domu.
Żarcik :)
Czasami udaje się nie wysadzić korków i mieszalnik znajdujący się pod kratką zaczyna się kręcić. Woda do zbiornika dolewa się sama z dokręconego do maszyny węża. Agregat chyba sam reguluje sobie pobór wody w ilościach zapewniających odpowiednią konsystencję zaprawy, w każdym razie nie zauważyłam, żeby któryś z panów sprawdzał gęstość mieszanego tynku i odkręcał albo zakręcał zawór z wodą.

Do maszyny wsypuje się zaprawę, wprost z worka. A kurzu przy tym jest tyle, że gdy postałam chwilę, dość daleko od maszyny, w rogu salonu, to po wyjściu na dwór i tak musiałam otrzepywać kurtkę z warstwy pyłu. Takie pylenie nie może pozostawać bez wpływu na płuca tynkarza. Aż dziwi mnie fakt, że do tych czynności nie zakładał maski na twarz.
Wyższy pan obsługuje końcówkę rury i natryskuje tynk na ściany, a niższy pan co chwilę donosi z palet sprzed domu worki z zaprawą.
Dosypywanie zaprawy z worków wcale nie odbywa się normalnie, To znaczy nikt nie rozcina ani nie rozrywa worków i nie wysypuje z niej do agregatu tynkowego pyłu. Nic z tych rzeczy. Po prostu zamknięty papierowy worek z sypką zaprawą, przyniesiony wprost z palety z dworu, wrzuca się na kratkowany „ruszt”, pod którym kręci się śmigło. Ruszt jest tak skonstruowany, że przez jego środek przebiegają metalowe, dospawane i sterczące ku górze zęby, takie tnące trójkąty. Worek rzucony na takie ostrze pod własnym ciężarem sam się przedziera na pół, od dołu. Teraz wystarczy unieść dwa boki worka do góry i cała jego zawartość wsypuje się przez „ruszt” do mieszalnika. Pusty worek papierowy wystarczy zdjąć z rusztu i odłożyć na równy stosik w przedpokoju, do śmieci.






Przy rozruchu agregatu z rury najpierw leci brudna woda. Pan tynkarz trzyma wylot nad wiaderkiem, do którego łapana jest ciecz. Po chwili z rury zaczyna być tłoczone klejące, tłuste błoto, które pod sporym ciśnieniem wystrzeliwane jest już nie do wiaderka, ale wprost na ścianę. Tynkarz rysuje błotem esy floresy, najpierw niezbyt gęsto, pokrywa ścianę szlaczkiem. Potem uzupełnia puste miejsca. Aż dziwne, że to błoto nie spada ze ściany od razu. Jakoś się jej trzyma, niewiele tylko spada na posadzkę.




Teraz wiadomo, dlaczego tak dokładnie panowie zabezpieczali folią okna i drzwi, czemu służą dekielki zasłaniające puszki z kablami, i czemu wszystkie wyprowadzenia zaworów do ujęć wody zostały zabezpieczone taśmą malarską. Gdyby nie to, tynk wystrzeliwany pod ciśnieniem wcisnąłby się w każdą szczelinę. A zeskrobywanie zaschniętego tynku, na przykład z okien, to paskudna robota, która w dodatku pozostawia po sobie brzydkie rysy.


Gdy już cała ściana została pokryta tłustym błotem, agregat milkł i panowie przystępowali do pierwszego pobieżnego wyrównywania powierzchni ścian magicznymi deskami. Przesuwali ranty długich desek po natryśniętej ścianie, w każdą stronę, zgarniając nadmiar tynku. Co chwilę błoto zebrane na desce zrzucali z powrotem na ścianę przy pomocy pacy czy też kielni, różnie.

Gdy pan wyższy natryskiwał tynk na ściany, pan niższy, w przerwach między dosypywaniem suchej zaprawy do agregatu, przygotowywał do otynkowania otwory drzwiowe. Mianowicie przycinał piłą ręczną deski na odpowiedni wymiar i wykładał nimi światło drzwi, tworząc tymczasowe, prowizoryczne ościeżnice. Deski pionowe dopychane były do ścianek mocowanymi na ukos deskami skośnymi, stanowiącymi jakby kliny rozporowe. Deska skośna wbijana była „na wcisk”, więc „futryny” pionowe były stabilne, nie do ruszenia bez młotka albo kopniaka.



Deski pionowe pan tynkarz ustawiał bardzo precyzyjnie, używając poziomicy i postukując młotkiem to z jednej, to z drugiej strony, aż do momentu, gdy deski wystawały poza lico ściany równo i pionowo, dokładnie na grubość tynku, jaki za chwilę będzie na ścianach kładziony. Odpowiednio ustawione deski wyznaczały płaszczyznę otynkowanej ściany i gładzona powierzchnia w miejscu „futryny” kończyła się równo z tymi deskami. Mam nadzieję, że zdjęcia dopełnią opisu i wszystko będzie jasne.




Dom z nachlapanym i wstępnie wygładzonym tynkiem na początku przypomina lepiankę. Ściany są nierówne i ciemne, jakby ulepione ręcznie z brudnej gliny. Ale przez noc tynk na tyle tężeje, że nadal jest plastyczny, a już daje się wygładzać.
Procesu gładzenia ostatecznego jeszcze nie udało mi się zaobserwować, ale spokojnie, i na to się wreszcie załapię.


Na tym etapie wiem, że nie nadaję się na tynkarza, bo to robota brudna, ciężka i wymagająca ogromnej cierpliwości. Tu się nie pospieszysz, tu niczego nie możesz przegapić, nie można gładzić ani za wcześnie, ani za późno. Wszystko na wyczucie, bo czas wysychania tynku zależy od pogody, wilgotności i temperatury. Nie ma reguł i dobry tynkarz to doświadczony tynkarz.

3 komentarze:

  1. Sam ostatnio zainteresowałem się automatyką, budową maszyn oraz wsparciem technicznym produkcji gdyż tego potrzebowałem, i nie żałuje! Trafiłem na firmę, która wiele mnie nauczyła od strony klienta. Zachęcam do wgłębienia się w temat.

    OdpowiedzUsuń