Dom

Dom

wtorek, 1 sierpnia 2017

85. ZUD czyli papierologicznego absurdu ciąg dalszy

2015-01-03

Pomimo, że budowa idzie pełną parą, pan architekt nadal załatwia niezbędne dokumenty. Najpierw potrzebne było pozwolenie na rozbiórkę starego domu. Potem pozwolenie na budowę nowego domu. Przy obydwu pozwoleniach należało skompletować i przedłożyć tony map, wniosków, uprawnień, oświadczeń, rysunków, decyzji i innych papierków. Teraz okazuje się, że aby budowę dokończyć potrzebne są kolejne decyzje i pozwolenia.

Prawdę mówiąc już dawno się w tym pogubiłam. Niestety, nie dam rady wnikać w szczegóły i po kolei przedstawić, co też po drodze musiał załatwić nasz architekt, do jakich drzwi zapukać, jakie dokumenty dostarczyć.

Ale wiem, że obecnie do załatwienia pozostały nam dwie rzeczy:
  • przebudowa zjazdu z drogi publicznej na działkę oraz
  • modernizacja, a raczej wybudowanie, nowego przyłącza gazu, bo stare przyłącze jest podobno tak stare, że nie spełnia już dzisiejszych norm i praktycznie musimy zrobić wszystko od nowa, łączenie z projektem. Na tym właśnie polega modernizacja – żeby zrobić od nowa. Tez się dziwię, ale tak mi wyszło. 

Dochodzę do wniosku, że kupienie tzw. działki uzbrojonej, czyli takiej, w której niby są wszystkie media (woda, prąd, gaz i rzekoma nieszczęsna kanalizacja-widmo) to jakaś bzdura. Gdyby media te były tylko w ulicy, a nie na działce, wyszłoby na to samo. Niemniej przy zakupie przekonywano nas, że dzięki uzbrojeniu działka jest bardziej wartościowa – co oczywiście miało swoje odbicie w cenie, ponieważ działka była odpowiednio droższa. Na samych przyłączach mieliśmy rzekomo zaoszczędzić około trzydziestu – czterdziestu tysięcy – przekonywała nas pani pośrednik obrotu nieruchomościami.

Teraz wiem, że w zasadzie wszystkie przyłącza (poza wodą), musieliśmy zbudować praktycznie od nowa. Dotyczy to zarówno gazu, którego przyłącze okazało się przestarzałe i stare rurki są nieczynne, odcięte i nie można ich wykorzystać – trzeba położyć nowe rurki. Dotyczy to także prądu, który wprawdzie do starego domu był podłączony, ale w chwili rozbiórki przyłącze należało zlikwidować i załatwiać wszystko od nowa (najpierw przyłącze tymczasowe, potem docelowe, tak samo, jakby wcześniej prądu nigdy nie było). O przyłączu kanalizacyjnym nie wspomnę.

Pan architekt przyjechał pewnego dnia, wziął od nas kolejne pełnomocnictwa do załatwiania papierów w naszym imieniu. I teraz szaleje po urzędach.

Najpierw złożył wniosek do Zarządu Dróg i Transportu o wyrażenie zgody na lokalizację zjazdu indywidualnego z ulicy oraz o przygotowanie umowy użyczenia pasa drogowego. Tłumaczył mi, że na przebudowę zjazdu wymagane jest odrębne pozwolenie na budowę. Tę całą procedurę z Zarządem Dróg i Transportu projektanci nazywają w skrócie ZUD, co oznacza Zespół Uzgodnień Drogowych.

Zarząd Dróg przyjął wniosek o zgodę na lokalizację zjazdu, ale jednocześnie zażądał uzupełnienia wniosku, wysyłając osobne pismo przeciągające procedurę. I tu ciekawostka: wniosek należało uzupełnić o „Uzgodniony z zarządcą drogi, (tj. z nim samym!) projekt budowlany planowanej inwestycji”.

Nic z tego nie rozumiem i stwierdzam, że to nie na moją głowę jest. Klaruje mi się bowiem taki oto ciąg zdarzeń.

Występujemy o zgodę na lokalizację zjazdu.
Wcześniej zrobiliśmy projekt budowlany, który został uzgodniony m.in. z ZDiT i na okoliczność tego uzgodnienia otrzymaliśmy od ZDiT decyzję zezwalającą na lokalizację zjazdu – czyli ZDiT już przyjrzał się naszemu projektowi i go klepnął. Trudno jest mi pojąć, czemu sprawa zjazdu kręci się w kółko i po co ponownie musimy występować do ZDiT o zgodę na lokalizację zjazdu.

Niemniej podobno tak trzeba, więc tak zrobiliśmy - znaczy się pan architekt zrobił. Procedując sprawę ZDiT dopatrzył się, że złożony przez nas wniosek jest niekompletny i że trzeba go uzupełnić, czyli dostarczyć raz jeszcze uzgodniony już przez ZDiT projekt. Oczywiście skoro ZDiT uzgadniał ów projekt i już go klepnął, to zapewne ma go gdzieś u siebie. Ale gdzie? Kto by tego szukał?! O ileż łatwiej jest wezwać petenta do przyniesienia papierów raz jeszcze, niż sięgać do segregatorów sprzed kilku miesięcy.

Faktem jest, że w Zarządzie Dróg mają taki potworny bałagan w papierach, że aż głowa boli od samego patrzenia. Dokumenty walają się wszędzie. Poskładane są nie tylko w szafach w gabinetach urzędników, nie tylko w wysokich stertach segregatorów i luźnych teczek leżących pod ścianami w pokojach, ale także na korytarzach. W zasadzie każdy człowiek z ulicy może sobie wejść do ZDiT w Łodzi i poprzeglądać albo i pozabierać teczki różnych nieruchomości leżące luźno, bez dozoru, na parapetach i na podłodze ciasnych i zabałaganionych korytarzy. Trudno doszukać się logiki i jakiegoś klucza w sposobie ułożenia teczek. I bynajmniej nie wygląda to na sytuację przejściową związaną na przykład z remontem pomieszczeń, bo ani malarzy ani rusztowań nie zaobserwowano. Nie ma żadnego remontu. W świetle przepisów o ochronie danych osobowych, do której to ochrony zatrudnia się tabuny urzędników rzekomo dbających o bezpieczeństwo owych danych – sytuacja w ZDiT to po prostu farsa.

Zrobiliśmy dla beki kilka zdjęć tego bałaganu, czym bardzo zdenerwowaliśmy panią kierowniczkę, która przypadkiem przechodziła korytarzem. Wyskoczyła do nas z awanturą:
- A jakim prawem państwo fotografują!? – krzyknęła władczo podniesionym tonem, pewna, że zaczniemy się tłumaczyć.
- Normalnym prawem. Mam aparat to robię zdjęcia. A o co chodzi? – zapytał zadziornie Marek.
- Tu nie wolno robić zdjęć!
- Niby czemu? A kto mi zabroni. Na korytarzu nie mogę sobie zrobić zdjęcia? Pani twarzy przecież nie fotografuję. Nie naruszam pani praw osobistych, nie zamierzam wykorzystywać pani wizerunku. Robię sobie zdjęcia w miejscu publicznym, w korytarzu publicznego urzędu. I wolno mi.
- I co pan chce z tymi zdjęciami zrobić? – spytała nieco grzeczniej, zbita z tropu.
- Do telewizji wyślę. Żeby cały kraj popatrzył, jak dbacie tu o dane osobowe mieszkańców.
- Tu nie ma żadnych danych osobowych! – odburknęła kobieta i weszła do pokoju trzaskając drzwiami. Oczywiście dane osobowe były wszędzie, imiona nazwiska, adresy, pesele - jak to w dokumentach.

Oczywiście nie zrobiliśmy użytku z tych zdjęć i daliśmy spokój. Szkoda życia i energii na naprawianie urzędów, bo to zdaje się jeszcze trochę potrwa.

Wkrótce znaleźliśmy się w gabinecie pani urzędniczki, która w odpowiedzi na nasz wniosek, uzupełniony o uzgodniony z nimi projekt budowlany, przygotowała dla nas do podpisu dwie umowy użyczenia.

Umowy są prawie identyczne, ale jednak są dwie odrębne. Mają różne numerki i różnią się jednym zdaniem. Mianowicie:
  • jedna umowa jest umową użyczenia nieruchomości gruntowej zlokalizowanej w pasie drogowym w miejscu uzgodnionej lokalizacji zjazdu indywidualnego, 
  • druga umowa jest umową użyczenia nieruchomości gruntowej zlokalizowanej w pasie drogowym w miejscu uzgodnionej lokalizacji przyłącza gazu oraz napowietrznego przyłącza energetycznego. 
Poza tym jednym zapisem umowy niczym się nie różnią. Obydwie zawarte są na czas określony trzech miesięcy i służą wyłącznie do tego, abyśmy - jako inwestorzy - mogli złożyć oświadczenia o prawie do dysponowania nieruchomością na cele budowlane. A oświadczenia takie są wymagane jako załączniki do wniosków o uzyskanie decyzji – pozwolenia na budowę / pozwolenia na prowadzenie robót.

Tak więc mamy użyczenie – w chwili gdy go mamy możemy dysponować nieruchomością na cele budowalne i załatwiać pozwolenia, a gdy już je załatwimy – użyczenie sobie wygaśnie.

Z tłumaczeń pana architekta wynika, że do przebudowy zjazdu potrzebne jest pozwolenie na budowę, natomiast przebudowę przyłącza gazu robi się tylko na zgłoszenie. Niemniej do obydwu tych sytuacji trzeba mieć prawo do dysponowania nieruchomością – w tym przypadku do fragmentu pasa drogowego.

Procedura jest dziwna i pragnę zauważyć, że chyba nikomu niepotrzebna. Wystarczy wspomnieć, że prąd mamy już podłączony, a nikt z elektrowni w chwili podpinania warkocza nie pytał nas o żadną umowę użyczenia gruntu pasa drogi, ani też o prawo do dysponowania nieruchomością na cele budowlane. Przyjechali, podpięli i odjechali. I tak się zastanawiam, czy przypadkiem nie jesteśmy przestępcami, bo przecież przyłącze napowietrzne prądu robiliśmy przed umową użyczenia. Śmiechu warte to wszystko.

Konkludując: umowy użyczenia zawierane z Zarządem Dróg i Transportu, będącego komórką urzędu miasta, są potrzebne innemu wydziałowi urzędu miasta, aby ten mógł wydać kolejną decyzję. Jakby urząd nie mógł tego wszystkiego sobie załatwić sam ze sobą.

Ale nic to. Urzędnicy mają kupę roboty, produkują tony papierów, których potem nie mają gdzie pomieścić. Jest to robota nikomu niepotrzebna, aczkolwiek sama się nie zrobi. Obsługująca nas urzędniczka naprawdę wyglądała na zapracowaną i przemęczoną, bowiem bardzo dużo takich idiotycznych papierów musi przygotowywać.

Mało tego. W umowach tych jest niepokojący zapis, że to prawdopodobnie nie koniec naszych przygód z ZDiT. Mianowicie jest tam takie zdanie: „Przystąpienie do robót w pasie dróg wymaga uzyskania z ZDiT odrębnego zezwolenia na zajęcie pasa drogowego”. Czyli jak będziemy fizycznie przebudowywać zjazd oraz podłączać przyłącze napowietrzne energetyczne (co już za nami) albo robić przyłącze gazu (co jeszcze przed nami), to musimy ponownie zgłosić się do ZDiT z kolejnym wnioskiem o zezwolenie na zajęcie pasa drogowego. I pewnie znów będzie jakaś decyzja albo umowa i wtedy podobno skasują od nas za to jakąś opłatę.

Ciekawe teraz, czy nie ukarają nas gdy się dopatrzą, że przyłącze energetyczne zrobione zostało bez takiego zezwolenia.

Na razie mam dość ZDiT. Grunt, że umowy-śmieci podpisaliśmy, przekazaliśmy je panu architektowi, a on walczy dalej o uzyskanie kolejnych decyzji. Nie chce mi się w to wnikać – nudy na pudy!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz